Читать книгу Dziecko salonu - Janusz Korczak - Страница 7
Precz
ОглавлениеW dzieciństwie niegdyś.
Po przeczytaniu fantastycznej Podróży naokoło Księżyca48 marzyłem nocami, że w kuli stalowej odbywam tę podróż…
Umilkły oklaski żegnającego tłumu.
Ziemia coraz szybciej zapada się, ucieka sprzed oczu. Kula stalowa pędzi szalonym lotem w górę – nic już jej nie powstrzyma.
Miasto coraz mniejsze, mniejsze – chmura mi je zakryła.
Cisza. Wielka cisza w bezruchu.
Już Ziemia złotą tarczą jest tylko, z plamami mórz i lądów, jak na ślepej mapie. A wokół czarno i zimno.
I nagle budzi się we mnie miłość Ziemi. Zatapia mię ból, kąsa tęsknota – zrywa się upiorny lęk przed tą samotnością w bezkresie.
Wrócić, wrócić!
Wrócić, rozbić się o skały, ale być trupem bezkształtnym – tam – na Ziemi – pośród swoich – tam, gdzie są wszyscy razem: mama, tatuś, Jadwisia i wszyscy ludzie…
Bezradny i drżący, tuliłem się, dziecko, do poduszki – i płakałem prawdziwymi łzami – i zasypiałem zmęczony.
Była w tym dziwnym marzeniu potrzeba kochania, potrzeba męki i prorocza obawa samotności…
Znów, po latach, uczucie tej pustki ślepej, czarnej, niemej i groźnej – wskrzesło. Ogarnia, okrąża, zatapia miarowo – ścisnęło tchawicę i dusi, i ssie chciwie…
– Skąd, dlaczego i po co? – pytam.
– Tak sobie. – Tylko – tak sobie. Nic więcej.
– Ja nie chcę. Ja muszę wiedzieć, dlaczego i po co?
– Tak sobie. Tylko – tak sobie.
– Ja nie chcę, nie chcę – nie chcę.
Uczepiłem się tej myśli kurczowo.
I strach paniczny. Pustka zimna, bezwzględna, silna – i jeszcze szydzi – i znęca się – i uśmiecha…
Powoli, skradając się, żeby nie widziała, otwieram szufladę i wyjmuję rewolwer. Powoli, skradając się, żeby nie wytrąciła mi broni, cicho przykładam go do skroni. Ona uśmiecha się i nie dowierza mi…
Serce bić przestało. Powieki zastygły nieruchomo w uroczystym oczekiwaniu cudu.
Na skroni chłodne kółko, które szybkim ruchem śrubowym wdrąża się w czaszkę, nie sprawiając najmniejszego bólu.
– Już!… No już!… No, już.
Trzask tępy.
Przymykam oczy. Ręka opada bezwładnie. Dreszcz jak ołów przeszywa mi mózg, rozpryskuje się i spływa nerwami.
Tak cicho i dobrze.
Otwieram oczy. Oddycham głęboko. Zęby poczynają szczękać. Przeżyłem śmierć i żyję. Dziwne. Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. Drżę.
Bardzo przyjemnie – żyć…
Serce mocno tłuc poczyna w piersi; czuję mocne jego skurcze.
– Serce się cieszy, że bije.
Fala krwi gorąca, nie tak, aby ból sprawiała, ale się bieg jej znaczy drogą gorącą z piersi do skroni: czuję wyraźnie bieg krwi.
Chowam rewolwer do szuflady – mój poczciwy, mój dobry rewolwer, kładę go ostrożnie.
Chcę wstać z krzesła, ale nie mogę.
Dziwnie, bardzo dziwnie. Taka bardzo miła cisza. Taki bardzo równy płomień lampy. – Właściwie po co wstawać? Żeby położyć się do łóżka i odpocząć. – Czy jestem zmęczony?, – Tak, jestem zmęczony. – Czy bardzo zmęczony? – Oo, bardzo, bardzo. – No, to wstań: tylko powoli – żeby nie spłoszyć tego miłego, żeby nie urazić. – Oprzyj się ręką o stół. – Dobrze. – I do łóżka. – Dobrze. – Rozbierz się teraz – tylko powoli – wszystko powoli. I zgaś lampę. A może nie gasić? – Ee, lepiej zgaś. – A teraz okryj się kołdrą, bo ten zimny pot jest nieprzyjemny. – A może i przyjemny, bo chłodzi… – Prędko wystygł. – Kto wystygł? No – pot. Aha – tak – pot – ja wiedziałem, że on.
Dziwnie…
Trzeba leżeć mocno, bo łóżko się kołysze – dziwnie się kołysze…..
– Aa – aa – kotki – dwa.
Szare – bure – obydwa.
Nie, nie to… Tu będzie coś zupełnie innego…
I oto jasność oślepiająca.
I ukazuje się pierwszy obraz, a cały ich szereg, z ostrymi konturami, jak na ekranie. Są tu moje własne obrazy, a obce. Nie wiadomo, skąd przyszły i dokąd dążą, i czemu się tak śpieszą. Bezładne, a mają jakiś przeczuwany związek, bo płyną tak bez wahania, bez wątpliwości – jakby na rozkaz. Coś niezależnie ode mnie się buduje – o! fundamenty jakiegoś gmachu – tworzy się coś, czego się nie domyślam – zobaczę, czemu współdziałać ani czego powstrzymać nie mogę – nie chcę; coś się wznosi czy przetwarza pod ogromnym ciśnieniem, coś roztapia w silnym rozżarzeniu i zastyga – rozszerza, kurczy i przystosowuje.
Wszystko wiruje, ucieka, powraca, pozornie bez celu, a jednak tak właśnie być powinno…
Ależ nie… To przecież płatki śnieżne – padają, padają – białe, znajome – białe płatki – wspomnienia – białe, puszystym kobiercem wokół – ale nie patrzę – tylko na te, które padają, padają – białe, śnieżne…
Kto to?!… Czy on musiał?
– Nie chcę – boję się… Tak – to on.
Boże, ratuj mnie. Boże, wysłuchaj kornego sługi Swego… Boże, zmiłuj się nade mną.
Zdrowaś Maria… Boże!… Błogosławionaś… Ja nie chcę!… Boże!… Jezus Maria!… Ja nie – nie – nie!…
Poczwara toczy się ku mnie, przelewając na krzywych i anemicznych nogach – miękka, wilgotna i pulchna. Na wzdętym brzuchu wystaje brunatny pępek; piersi kobiece, obwisłe. Długie palce bez paznokci – jak macki. Twarz biała, zmięta. Niskie na centymetr czoło; nad nim białorude, twarde, ulizane, tłuste włosy. Z płaskiego nosa sączy się brudna, śmierdząca posoka. W oczodołach dwa mętne, wypukłe, zielonawoszare, bez powiek – wrzody.
Poczwara ma wyraz pożądania.
Zbliża się, kołysze na rachitycznych nogach.
Czuję już słodki, zgniły oddech upiora. Już jest przy mnie. Już mnie opasuje – zagarnia.
Jedną ręką odpycham, a drugą biję w piersi i w brzuch. Wewnątrz poczwary coś przelewa się i bulgoce. Jeśli ustanę, ona przyciśnie mnie do siebie i całować pocznie.
Stoi spokojnie – bez ruchu – patrzy się jądrami wrzodów ciekawie, pożądliwie – i uśmiecha się idiotycznym uśmiechem, sytym i lubieżnym.
Gdyby nie te oczy, mętne wrzody, i nie ten uśmiech – ja bym zmorę zmógł.
I plunąłem jej w oczy, i drugi raz – w twarz.
I stała się rzecz straszna: zrozumiała!
Z wrzodów-oczu snują się łzy: cichy jęk, a na białych policzkach – sina plama rumieńca wstydu.
I męka targnęła trzewiami moimi.
– Przebacz – wołam. – Już teraz wiem!
Więc poczwara niewinna, tylko tak być musi…
He, he! Jeden człowiek majaczy, a drugi i ten sam zarazem – błazen i sprawozdawca w jednej osobie – powieść chce o błaźnie napisać.
He, he!…
W stajni cyrku stoi koń osiodłany; przy nim woltyżerka. Ubrana w trykoty, w kołpaczku na bujnych włosach, z lśniącą przepaską; tyle mieniących się blaszek.
Tuli do twarzy łeb konia.
– Halim! prawda, że ty mnie nie zrzucisz? Prawda, że przeskoczysz? Halim, przeskoczysz – prawda? Będziemy razem, zawsze razem, wszędzie razem. Lubisz cukier? Ja ci zawsze będę cukier dawała. Nigdy nie będę cię biła, choćbyś był niegrzeczny, bardzo niegrzeczny… Ty jesteś mój dobry, mój kochany konik. Ty przeskoczysz, a później znów będziesz sobie odpoczywał… Tyś zazdrosny, Halim?… Więc ci przysięgam, na Boga ci przysięgam, że z nim nie pójdę, ani z nikim nie pójdę… Halim, dlaczego ty na mnie tak patrzysz? Dlaczego ty mnie nie wierzysz? Słuchaj, Halim, jakbyś mnie zrzucił, no to pomyśl, sam tylko pomyśl, co by się stało? Halim, prawda, że ty mnie nie zrzucisz?
Dzwonek.
A wuj pisał:
„Mam już 60 lat. Wszystko jedno, gdzie pochowają…”
Świeca dogasa w lichtarzu. Świeca się dopala. Knot się wydłużył i wysysa resztki brudnego tłuszczu. Knot się zapadł i wylizuje ostatnie krople. Płomień się chwieje i kopci… Zgaśnie?… Jeszcze nie: wystrzelił jaśniejszym błyskiem i skurczył się, i trzeszczy, i pryska… Zgaśnie?… Jeszcze nie. Znów wysunął się poza obręb lichtarza i liże ściany. Kołysze się, dojada brudny, zakopcony tłuszcz. Boryka się z niemocą i dławi.
Tragedia dogasającej świecy…
A królewna wyszła z kąpieli i położyła się nad brzegiem zdroju, na słońcu, wśród lilii. I lilia zapłodniła królewnę. I urodziło się dzieciątko, królewna-lilia…
Idzie chłop za pługiem i orze. Kto orał pole? Pradziad, dziad i ojciec. Kto będzie orał pole? Syn, wnuk i prawnuk… A chłop idzie pochylony i krople potu z brunatnego czoła na czarną ziemię padają!… Pole duże, mały chłop. Chłop daje pot, a zbiera ziarno skąpe. Co chłop jadł w poniedziałek? Żur, kartofle na rzadko i na gęsto. Co jadł we wtorek? Żur i kartofle drewnianą łyżką. Co we środę? Żur i kartofle ze wspólnej misy. Żegna się nabożnie i je żur i kartofle siedm „raz'' w tygodniu. Idzie chłop za pługiem – słońce pali. Koń, słońce, chłop, ziemia, śnieg, rosa i pług żelazny razem pracują na chleb czarny i na rozpustę miast. Ruszczyc49 jest wielkim malarzem.
„Muzyka” znów dostał pałkę i ryczy. Ojciec go będzie znów łoił. – „Jak nie przestaniesz piszczeć, za drzwi wyrzucę… Won! za drzwi”. – „Muzyka” – za drzwi – cieszy się wstępna klasa, i popychają go. Ostatni uczeń!…
Szelest jedwabiu jest bezmyślny; szelest jedwabiu jest tak bezmyślny, jak kosz kwiatów dla aktorki, jak szyld, gdzie z muszel od ostryg zrobiono napis: „ostrygi”. Ale z dźwięków szelest jedwabnej spódnicy jest najbezmyślniejszy; jest w nim wilgoć, egoizm i chłód!…
Urodziła suka-matka szczenięta pod płotem.
Suka stara, chora – z jednym okiem. Zawlokła się do zajazdu – gość rzucał kiełbasę. Pochwyciła kiełbasę zębami, chciwie – i nie może. I zawyła suka-matka. Rozgniewał się gość. Zrzucili sukę ze schodów – na śmietnik. I zdechła – trup – i trup suki-matki – i szczenięta-sieroty – pod płotem – i pisk szczeniąt głodnych.
I płakałem. Dygasiński50, pedagogu – poeto, czemu wycisnąłeś dziecku łzy, jałowe łzy, z oczu?…
Kamila siedzi na kolanach bankiera z blaszanką wódki we wzniesionej ręce. – „Za zdrowie mojej matki-ulicy i ojca-cyrkułu51. Śmierć filistrom52”. Pijcie, chłopcy – Pupek płaci”. Bankier patrzy nieufnie na obdartych przyjaciół z podmiejskiej karczmy. A oni krzyczą: „Niech żyje ulica, niech żyje Pupek!”. Kamila obejmuje mnie za szyję: „Tyś mój, tyś mój… synek”. Całuje bankiera: „I Pupuś – tysz”…
Siada Ironia w czerwonym stroju trefnisia – siada na biurku; zakłada nogę na nogę; puszcza kółka dymu z cieniutkiego papierosa i raz po raz pryska mi w twarz śmiechem, i mówi:
– Tak, tak… tyś człowiek, człowiek, człowiek, król stworzenia…
Można wymiotować wspomnienia… A rewolwer miał cztery naboje… Dlaczego ten upiór nie był ubrany w zieloną jedwabną spódnicę?…
Istnieje na świecie x szczęścia i x nieszczęścia. Kto bierze szczęście – innym zostawia mniej…
Czy ja muszę tak myśleć, czy to jest błazeństwo, jak wszystko… wszystko… wszystko?…
A czytałem w gazecie, że milioner zatrzasnął się we własnej ogniotrwałej szafie-skarbcu i umarł tam – może z głodu?… I czytałem, że chłop ma raka na języku; mieli mu język wyciąć. – „No, powiedz coś sobie – coś ostatniego – w życiu – w całym życiu”. A chłop powiedział:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”… Ostatnie słowa w życiu…
Dlaczego na lipie dobrzyńskiej nie ma bocianiego gniazda? Czemu lipa dobrzyńska smutna?… A Anielka za weterynarzem – aż pod Uralem – daleko… Jak wygląda człowiek dojrzały, którego nikt w życiu jeszcze nie pocałował – ale to nikt?…
„Nieszczęsny, kto częściami do mogiły wrastał”53 – mówi Mickiewicz.
„Wiara i wiedza w najwyższej potędze są równie potrzebne, ale każda w swoim zakresie; wiara dla kierowania duszą, wiedza dla opanowania przyrody. Najuniwersalniejsza wiedza w służbie najgorętszej wiary – najskuteczniejsza umiejętność działania w służbie najszlachetniejszego charakteru – oto typ, co zawładnie ludzkością, bo któż się oprze takiej potędze?” – mówił Szczepanowski54.
„Nie credo wyznawane w słowach, ale credo objawiające się w życiu – jest miernikiem i sprawdzianem religii każdego człowieka i każdej epoki” – mówił Szczepanowski – i zasiadł na ławie oskarżonych – fałszerz, oszust, szkodnik!…
– „Jestem naturą, nie mam sumienia, bo ona go nie ma”.
– „Dążenie jest bólem, a posiadanie nudą” – mówi Przybyszewski…
I tego siedzi we mnie tysiące. Każdy choć przez chwilę był moim bogiem…
Śmieszne: jeden ja majaczy, a drugi ja go obserwuje, żeby napisać powieść…
Dziewczę – dziecko, kocha się w nauczycielce, i oto klęczy i modli się: „Niech ja będę najnieszczęśliwsza, byle ona była szczęśliwa”. I pisze pamiętnik: „Moja stokrotka była dziś smutna. Długo płakałam. Dzisiaj Mańka podawała jej palto, a jutro – moja kolej. I Zośka także chciała, ale dałyśmy jej odprawę, bo tylko małpuje. Kupujemy jej palmę; mam już trzy ruble z tego, co mama daje mi co dzień na ciastko. Boże, czy to nie grzech, że ja ją czasem więcej kocham niż rodziców?”.
– Tatuś ma rację – mówi matka.
– A gdzie tatuś ma rację? – pyta dziecko.
I dlaczego się mówi: „pogoda pod psem?”…
Zgubiłem duszę. Dziwne…
Zgubiłem nie pamiątkowy zegarek, nie cenne cacko, nie laskę ze srebrną rączką, ale zgubiłem duszę – zatraciłem gdzieś siebie.
Ja – to nie ja.
Ja – to katalog czytelni, fonograf55 kupiony na raty, z dokupywanymi coraz to nowymi sztuczkami, ja – to księgarnia; ja – to wszystko, co sobie kto życzy, byle nie taki j a jednolity, taki, który wie, skąd, dlaczego i po co, taki ja świadomy siebie, swych dążeń, myśli, czynów.
Ja – to Mickiewicz, Rozbicki56, Żuławski57 i Laskowski58; ja – to Gawalewicz59 i Żeromski60, Tołstoj61 i Rodziewiczówna62, Bałucki63 i Świętochowski64, Andersen i Przybyszewski65, Nowaczyński66 i Klementyna z Tańskich Hoffmanowa67. Ja – to „powieści polskie oryginalne i tłumaczone” – z czterdziestu kopiejkami miesięcznie za dwie książki – i dwoma rublami kaucji.
Smutne – doprawdy smutne…
Zgubiłem duszę.
Zgubiłem nie mopsa ulubionego, nie kwit lombardowy, nie książkę legitymacyjną lub fotografię kochanki – ale zgubiłem własną swoją duszę.
A bez duszy przecież żyć nie można… Co to będzie teraz?…
Ja nie umiem duszy szukać.
Uczyli mnie szukać logarytmów i sodu w rozczynie, i nerwów na trupie – ale jak szukać duszy, kiedy zaginie?…
Panowie! Ja proszę, żeby mi z duszy wyszli wszyscy, którzy tam siedzą: wszyscy wielcy i mali, mądrzy i mądrale, silni i słabi, dobrzy i źli, bohaterowie i niewolnicy, cynicy i zapaleńcy, szczerzy i obłudni, łajdacy i asceci – wszyscy – co do jednego.
Stańcie wszyscy długim, nieskończenie długim szeregiem, jak żołnierze na mustrze, stańcie ramię do ramienia. Może sobie jakoś poradzę.
Bo tak nie można. Bo w tym tłumie bezładnym stanowczo nie znajdę siebie – nic nie znajdę – a dłużej już tak nie mogę i nie chcę. Nie chcę – rozumiecie?
Tyle różnych, różnych dusz – a pośród nich zabłąkała się gdzieś moja jedna. Jak ja ją znajdę?
Proszę was, panowie, stańcie w szeregu – nie wstydźcie się. – Widzicie – wszyscy mi w duszy wiercili, każdy tam coś zostawiał, przestawiał. Widzicie, ja was wszystkich z taką ufnością wpuszczałem. No, i coście zrobili? Mierzwiliście, gnoiliście mi duszę pod zasiew życia – ażeście mi ją zaśmiecili – i krzywda mi się stała.
Nie myślę wam czynić wymówek. Byli wśród was i tacy, którzy dobrze chcieli. Wyście – niektórzy – rolę użyźniali: życie miało siać.
Otóż to właśnie: życie miało siać. Może by i dobrze było. Ale rodzice nie pozwolili siać, nie pozwolili żyć.
– O, masz tu, synuś, ciasteczko. Masz, synuś, czystą chusteczkę do nosa. Nie wychylaj się, dzidziuś, przez okno, bo wylecisz; nie biegaj, aniołku… Masz tu, synku, wykształcenie. Masz, kochanku, dyplom… O, masz, złotko – dziewczynę: bądź sobie trochę świnią, pobaw się trochę, młodość musi się wyszumieć. Synuś, masz tu protekcję, posadę, stanowisko – pozycję w świecie, kochasiu. Widzisz, jacy my dobrzy: wszystko ci dajemy, o wszystkim pamiętamy. A kochasz ty nas – co? – daj buzi… A teraz, synuś, masz żonkę – widzisz: i o żonce pomyśleliśmy. A teraz weź żonkę pod pachę, ruszaj z nią do sypialni – i teraz sam już będziesz robił dzieci – musisz sam – nie ma rady. A czy potrafisz?
– Oj, oj, tatusiu! Dobrze.
– A kto cię nauczył, hultaju – co?
– Sam z siebie, tatusiu.
– A… ty… ty… łobuzie jeden…
I tatuś się śmieje. I synuś tatusia pac! w rączkę, i mamusię pac-pac! w rączkę. A oni mają w oczach łzy rozrzewnienia… Udał im się: porządny chłopiec…
A mnie znudziło przedstawienie i nie chciałem takt w takt, na komendę. Nie stanąłem, broń Boże, dęba, nie kopnąłem pogromcy. Tylko opuściłem łeb w ziemię i nie chciałem więcej – i tak bardzo się na mnie rozgniewano…
Oj, za długo żyłem w smrodzie bezpłodnych marzeń, jałowych łez nowelkowych i cyrkowych, popisowych czynów… Więc otwieram duszę na oścież i powiadam:
– Precz!
Zrzucam z pyska kaganiec i biegnę w świat siebie szukać.
A wam wszystkim powiadam mocne i stanowcze:
– Precz!
Dość kompromisów z wami i z sobą – dość.
– Precz! precz! precz!!!
Świta. Dzień.
Notatka późniejsza:
Urywek ten daje blady obraz tego, com przeżył owej nocy. Niezmierne ciśnienie, pod którym odbywał się cały proces myślowy – nie może być oddane w tłumaczeniu na mowę. Notatki tej nie chciałem przerabiać, gdyż utraciłaby wartość dokumentu, niewiele zyskując na sile.
Uwaga ta dotyczy wielu miejsc moich „materiałów”.
48
Podróż naokoło Księżyca – powieść pt.: Autour de la Lune Juliusza Verne'a (1828–1905), fr. pisarza uważanego za jednego z prekursorów fantastyki naukowej. Po polsku ukazała się pod takim tytułem w 1870 r. [przypis edytorski]
49
Ruszczyc, Ferdynand (1870–1936) – polski malarz, rysownik i ilustrator, reprezentant symbolizmu. Do jego najsłynniejszych dzieł należy obraz pt.: Ziemia z 1898 r. przedstawiający chłopa orzącego pole. [przypis edytorski]
50
Dygasiński, Adolf (1839–1902) – powieściopisarz i pedagog, a także prywatny nauczyciel. Przedstawiciel naturalizmu polskiego. Autor m.in. noweli Psia dola. [przypis edytorski]
51
cyrkuł – posterunek policji w zaborze rosyjskim. [przypis edytorski]
52
filister – człowiek bez wyższych potrzeb, ograniczony, mieszczuch. [przypis edytorski]
53
Nieszczęsny, kto częściami do mogiły wrastał – słowa Starca z Widowiska, cz. I Dziadów Adama Mickiewicza. [przypis edytorski]
54
Szczepanowski, Stanisław (1846–1900) – przemysłowiec, innowator (branża naftowa), działacz społeczny i publicysta. Usiadł na ławie oskarżonych, gdy Galicyjska Kasa Oszczędnościowa, finansująca jego działalność, ogłosiła upadłość. [przypis edytorski]
55
fonograf – przyrząd odtwarzający głos, poprzednik gramofonu. [przypis edytorski]
56
Rozbicki, Soter Antoni (1823–1876) – polski humorysta i facecjonista, do którego przylgnęła łatka grafomana. [przypis edytorski]
57
Żuławski, Jerzy (1874–1915) – autor młodopolski, prekursor fantastyki naukowej w Polsce, katastrofista. [przypis edytorski]
58
Laskowski, Kazimierz, ps. El (1861–1913) – autor wierszy, żartów scenicznych, piosenek. [przypis edytorski]
59
Gawalewicz, Marian (1852–1910) – twórca powieści obyczajowych, dramatopisarz, współwydawca i redaktor popularnych pism: „Tygodnika ilustrowanego”, „Kłosów”, „Kuriera Warszawskiego”. [przypis edytorski]
60
Żeromski, Stefan (1864–1925) – prozaik, dramaturg, publicysta. Współtwórca i pierwszy prezes Związku Zawodowego Literatów Polskich, w 1924 założył oddział polskiego Pen Clubu. Główna tematyka jego pisarstwa to krzywda społeczna, zacofanie cywilizacyjne warstwy chłopskiej, etyczny obowiązek walki o sprawiedliwość i postęp, więź z tradycją walki narodowowyzwoleńczej, tematy historyczne związane z powstaniami, walka z rusyfikacją. Stworzył swoisty dla swego pisarstwa wzór bohatera, samotnego inteligenta-społecznika, który podejmuje zmaganie o dobro ogółu, a odrzuca przy tym szczęście prywatne. Napisał m.in.: Popioły, Przedwiośnie, Rozdziobią nas kruki, wrony, Syzyfowe prace,Ludzi bezdomnych. [przypis edytorski]
61
Tołstoj, Lew (1828–1910) – rosyjski prozaik, dramaturg, myśliciel, krytyk literacki, publicysta. Jego dzieła wywarły duży wpływ na literaturę światową i rozwój myśli moralnej na początku XX wieku. Jeden z najwybitniejszych realistów, łączył wnikliwą obserwację z własnymi poglądami na rzeczywistość. Dzieła: Wojna i pokój, Anna Karenina. [przypis edytorski]
62
Rodziewiczówna, Maria (1864–1944) – pisarka pisząca zwłaszcza o życiu poleskiego ziemiaństwa, prowadziła aktywną działalność społeczną. Dzieła: Straszny dziadunio, Dewajtis, Lato leśnych ludzi. [przypis edytorski]
63
Bałucki, Michał (1837–1901) – autor powieści tendencyjnych i komedii przedstawiających życie mieszczaństwa w Galicji. [przypis edytorski]
64
Świętochowski, Aleksander (1849–1938) – publicysta, literat, filozof, historyk, działacz społeczny doby pozytywizmu. Założyciel tygodnika „Prawda”, prowadził działalność społeczno-oświatową. [przypis edytorski]
65
Przybyszewski, Stanisław (1868–1927) – pisarz, dramaturg, poeta, twórca manifestu Młodej Polski (Confiteor), jeden z pierwszych ekspresjonistów w literaturze europejskiej, skandalista, członek cyganerii krakowskiej, redaktor krakowskiego „Życia”, artystyczny przywódca Młodej Polski. Pisał m.in.: powieści (Dzieci szatana, Homo sapiens), dramaty (Śnieg, Matka), poematy prozą, eseje, wspomnienia. [przypis edytorski]
66
Nowaczyński, Adolf (1876–1944) – dramaturg, satyryk i publicysta słynący z ostrego pióra. [przypis edytorski]
67
Hoffmanowa z Tańskich, Klementyna (1798–1845) – pisarka, pedagożka, tłumaczka. Pisała dla dzieci i młodzieży, założycielka i redaktorka pisma „Rozrywka dla dzieci”. [przypis edytorski]