Читать книгу Pan Lodowego Ogrodu. Tom 4 - Jarosław Grzędowicz - Страница 5
ОглавлениеRozdział 1
Węże i kruki
Salę widziałam: z dala od słońca stoi
na Wybrzeżu Trupów, na północ wychodzą wrota;
jadu krople przez dymnik padają,
z grzbietów wężów plecione są ściany.
Tam widzę rzekę, pod prąd żmudnie brodzą
krzywoprzysięzcy i mordercy-wilki;
tam ssie Nidhögg umarłych ciała,
wilk rozrywa ludzi: wiecież teraz, czy nie?
(Wieszczba Wölwy – Völuspá)*
* Wszystkie cytaty z Eddy Poetyckiej za: Edda Poetycka, tłum. i oprac. Apolonia Załuska-Strömberg, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986.
W jaskini wybuchł zgiełk chaotycznych okrzyków. Każdy chciał wiedzieć, co robić, wiedzieć to od razu, i każdy chciał usłyszeć to natychmiast od Drakkainena. To była jedna z tych chwil, kiedy dokładnie przypominał sobie, dlaczego tak nienawidził dowodzić.
– Cisza! Wszyscy pod ściany! – wrzasnął, zagłuszając ich na moment. – Nie zbliżać się do otworu!
To może nie był szczególnie błyskotliwy rozkaz, ale przynajmniej jakiś. W półmroku jaskini widział, jak wciskają się w pokryte bezkształtnymi, lśniącymi naciekami ściany. Dobrze wycelowana strzała posłana z zewnątrz trzasnęła o strop, krzesząc kilka iskier, i pojechała w głąb pieczary, obijając się między stalagmitami.
Spróbował jakoś ogarnąć sytuację, doskonale wiedząc, że ma na to tylko parę sekund. Spojrzeć na wszystko z zewnątrz, jak na jakąś cholerną grę planszową. Jak na partię szachów.
Z przodu miał grupę jeźdźców i kraby. W pierwszej chwili wydawało się Drakkainenowi, że jest ich mnóstwo, co najmniej pięćdziesięciu, ale teraz nie wiedzieć skąd miał głębokie przekonanie, że dwudziestu pięciu, z czego ośmiu jak na tutejsze warunki ciężkozbrojnych, a reszta należy do szybkiej, uniwersalnej lekkiej jazdy, mają łuki i lance, a obok stoi dziesięć krabów. Wiedział to doskonale, zupełnie jakby oglądał fotografię. Jak wtedy, w czasie szkolenia z metodologii wywiadu, kiedy posyłano go z jakimś abstrakcyjnym zadaniem w miasto – chciano, by ukradł czapkę szefa kuchni w trzygwiazdkowej restauracji, zresetował konkretną kasę w domu towarowym albo sprawił, żeby wskazaną osobę zatrzymała ochrona, a potem raptem musiał odpowiedzieć, ile blondynek siedziało na sali, wymienić numery rejestracyjne mobili stojących przed wejściem czy coś w tym rodzaju.
Podsumowując – z przodu jaskini ustawił się szwadron Ludzi Węży, z tyłu znowu wygenerował się dwunastometrowy wąż z koszmarów Passionarii, mimo że w dolinie prawie nie było już magii, a sama czarodziejka zaczynała otwierać przekrwione, straszne oczy w swoim sarkofagu, chociaż dostała porcję drętwej wody, która powinna położyć spać nosorożca w galopie. Filar, chłopak, który wydawał się nie mniej ważny od samej Callo, ktoś, kto w jakiś sposób trzymał w rękach splątane nitki losów tego świata, właśnie odjechał w ręce wrogów wleczony na arkanie, krwawiąc jak prosię. Albo nie żył, albo umierał, a w każdym razie znajdował się w rękach zaćpanych psychopatów wytatuowanych w żmijowe zygzaki. Szkliste, mgliste widma podobne do embrionów znów zaczynały szeptać i bełkotać w ścianach. Bracia Drzewa, którzy obstawiali odwrót, wyginęli lub w najlepszym razie zostali zdziesiątkowani.
Miewał już lepsze dni i widział lepiej rozgrywane partie szachów.
Minęła pierwsza sekunda.
Wąż przestał syczeć i bełkotać w swojej cuchnącej pieczarze, zapadła cisza, a potem rozległ się potężny grzmot, jakby w wejście uderzyła wielka gumowa ciężarówka. Ziemia drgnęła wyczuwalnie, z sufitu delikatnymi smugami posypał się pył, spadł mały deszcz kamieni. Z tyłu, w ciemnym otworze, z gruchotem potoczyły się odłamki skał.
– Słyszycie mnie?! – rozdarł się ktoś na zewnątrz. Z miękkim, przeciągłym akcentem górala. – Wy w dziurze?! Mamy waszego dzieciaka! Oddajcie nam Czyniącą albo wypruję mu flaki!
Drakkainen spojrzał prosto w ciemne oczy pobladłej Sylfany, wtulonej pomiędzy wapienne nacieki naprzeciw niego. W półmroku jaskini przypominały krople laki, dwie ciemne szczeliny wiodące w mrok i przerażenie. Skulony obok Grunaldi przeżuwał coś bezwiednie, przebierając spoconymi palcami po rękojeści miecza.
Druga sekunda.
Bezoki wąż ponownie uderzył łbem w wejście do korytarza, wstrząsając górą i budząc łoskot osuwających się kamieni.
Drakkainen przeczołgał się na boku w stronę wylotu i przytulił do krawędzi otworu.
– Chcę widzieć, że żyje! – wrzasnął ile sił w płucach, aż echo poszło po jaskini, a Grunaldi skrzywił się z irytacją.
– To chodź tu i sprawdź! – odkrzyknięto mu. – Albo patrz, jak jego kichy wiją się w śniegu! Dawaj Czyniącą albo z nim kończę!
– Passionario... Należysz do mnie, Passionario... – zasyczał wąż.
Trzecia sekunda.
Vuko zgarnął pył z powierzchni sarkofagu, tuż nad twarzą Callo, gdzie pojemnik z magicznego lodu był przejrzysty, niczym okienko serwisowe. Passionaria wierciła się w mięsistych splotach wnętrza kapsuły, poruszała głową na boki, jakby chciała wypluć wpychającą się w jej usta pulsującą mackę, podobną do nogi ślimaka. Powieki jej drżały, oczy skakały rytmicznie na boki, by po chwili wytrzeszczyć się prosto przed siebie, z upiornie zwężoną źrenicą, a za moment uciec do góry i schować tęczówkę. Pani Nasza Bolesna odjeżdżała w mrok narkolepsji, lecz za wszelką cenę usiłowała się obudzić. Albo przynajmniej utrzymać się w półletargu, w którym spędziła ostatnio większość czasu. Być może drętwa woda dopiero zaczynała działać.
Być może.
Zacisnął dłonie na uchwytach po bokach obłego sarkofagu i pchnął go, jak bobslej.
– Pchajcie od tyłu, perkele saatani vittu! – wyrzęził z wysiłkiem, sam się dziwiąc, że wciąż jest taki dowcipny.
– Co zamierzasz zrobić? Chcesz oddać ją Wężom? – Nawet nie zauważył, kto spytał.
– Wykonać, haaista paska! Bez dyskusji! Na zewnątrz z tym!
– Passionario... – Wąż uderzył w wejście do korytarza, które w odpowiedzi zawaliło się zupełnie, ukazując wielką dziurę w głąb pieczary. Powiało natychmiast wściekłym, piżmowo-koźlim odorem i jakimś niezdrowym ciepłem. Bezoki, bladosiny łeb cofnął się gdzieś w ciemność na wygiętej jak błyskawica szyi, biorąc zamach, niczym przydepnięta kobra.
Pojemnik z Passionarią wbił się w wylot jaskini i wysunął na zewnątrz, zupełnie jakby góra znosiła lodowe jajo. Gdyby to były szachy, Drakkainen musiałby przyznać, że dostali mata. Ale wcale nie musiał poruszać się do przodu i na boki po wyznaczonych polach. Mógł nawet zdecydować, czy teraz łupie w szachy, czy w pokera. To była wojna, nie gra towarzyska.
– Teraz wszyscy wcisnąć się w ściany! – rozkazał gwałtownie. – Jak najdalej od środka korytarza! Przepuśćcie go!
– Kogo?
– Czyniąca jest zamknięta w kufrze! – wydarł się, czując, że chyba ogłuchł na jedno ucho od własnego wrzasku. – Oddajemy ją!
– Ulf, co ty robisz?!
Wąż wydał z siebie ogłuszający syk, niczym turbina parowa zrzucająca nadmiar ciśnienia, i runął w korytarz. Drakkainen miał wrażenie, jakby chował się we wnęce w tunelu metra. Rozmazane obłe cielsko pokryte łuskami przewaliło się obok niego przez pieczarę, pchając falę powietrza zmieszanego z pogruchotanymi na żwir kamieniami, resztkami wapiennych nacieków, stalaktytów i pyłu.
Trwało to nieznośną, wlokącą się bez końca, pełną przeraźliwego łoskotu i wrzasku sekundę pędu. Vuko leżał z twarzą wciśniętą w żwir i w potwornym hałasie nie słyszał, że sam wrzeszczy.
Mknący korytarzem stwór zaczął się zwężać, aż wreszcie ogon, nie grubszy od męskiego ramienia, wystrzelił na zewnątrz.
Zwiadowca, kaszląc i prychając skalnym pyłem, przeturlał się na środek korytarza, teraz gładki i wymieciony do gołej skały, a przy okazji pokryty śliskim, krwawym śluzem, który przywodził na myśl świeżo oskórowanego węgorza. Pośliznął się, próbując wstać, w końcu rzucił się szczupakiem do wejścia, które teraz stało się pokaźne i niemal idealnie okrągłe. Wystarczyłoby położyć tory i można otworzyć stałe połączenie kolejowe Doliny Bolesnej Pani z Wybrzeżem Żagli.
Wyjrzał na zewnątrz, akurat żeby zobaczyć, jak gładki lodowy sarkofag sunie niczym torpeda po roziskrzonym śniegu prosto w oddział jeźdźców, zostawiając za sobą płytką rynnę.
Węże patrzyli jak urzeczeni na zbliżający się pocisk i na olbrzymiego węża, bladego niczym tasiemiec, który posuwał się za nim zygzakowatymi ruchami, o zakosach długości kilkunastu metrów, ginąc momentami w wyrzucanych wysoko chmurach śniegu. Właściwie chyba dlatego w pierwszej chwili patrzyli głównie na pojemnik, bo ten zjeżdżał im prosto pod nogi. Mężczyzna w nierówno oksydowanej zbroi, wyglądającej jak zrobiona z blach znalezionych na złomowisku, stał przy swoim koniu, trzymając bezwładnego Filara za kaptur anoraka w jednej dłoni i paskudny zakrzywiony kindżał w drugiej. Puścił skłębiony materiał, pozwalając chłopakowi zwalić się jak worek na śnieg, po czym uniósł nogę i zatrzymał sunący coraz spokojniej po łagodnym zboczu sarkofag.
Przetarł pokrywę i popatrzył do wnętrza, a potem wyprostował się, unosząc dłoń z kindżałem do czoła, by osłonić oczy przed słońcem, i dopiero wtedy spojrzał na bezokiego węża.
– Z jaskini i kryć się – warknął Drakkainen. – Sprawdzić, może któryś żyje. Jeśli nie, zabrać broń, zwłaszcza kusze. Biegiem! Rannych do lasu, tam, gdzie miały zostać konie. Odwrót! Wykonać!
Sam zapadł za samotną skałą, szarpiąc się z pokrowcem łuku.
Żmij słabo radził sobie ze zboczem – nic dziwnego. Właściwie nie był zwierzęciem, ani nawet prawdziwym potworem, tylko jakąś obłąkaną freudowską projekcją zbudowaną w oparciu o wyobrażenia na temat węża. Jednak najwyraźniej miał masę, bezwładność i problemy z koordynacją. Kilka razy przeturlał się od impetu, skłębiając wijącymi się splotami, niczym porzucony niechlujnie wąż strażacki. U stóp zbocza udało mu się wyhamować, wzbijając fontanny śniegu, i zwinąć w kłąb, z którego uniósł łeb jak rozwścieczona kobra.
Tam, z dołu, musiało to wyglądać upiornie, a jednak Węże nie wpadli w panikę. Owszem, ich konie kwiczały i stawały dęba, ale sami jeźdźcy gapili się jedynie w osłupiałym milczeniu. Wąż nie atakował, kołysał tylko łbem, jakby oceniał sytuację, i wodził nim za pojemnikiem z Passionarią, który chwilowo zapomniany pojechał kawałek dalej po zboczu, między konnych. Drugi z ciężkozbrojnych, stojący tuż obok dowódcy, zsiadł, z namaszczeniem oddał komuś wielki labrys i zdjął ciężki hełm podobny do łba tyranozaura, a potem zrzucił w śnieg kosmatą futrzaną szubę, uniósł dłonie i zaczął coś zawodzić.
– Rozumiem – powiedział Drakkainen, szarpiąc się z zesztywniałym od mrozu rzemieniem, by zdjąć osłonę z kołczanu. – Niestety, pomyłka. Pomyliliście węże, chłopcy.
Spojrzał przez ramię, stwierdzając, że jego ludzie brną przyczajeni w śniegu, wlokąc za kołnierze i pasy trzech bezwładnych Braci Drzewa, pojemniki z magią oraz tobół z owiniętym w płaszcz byłym faunem, że Blekot i Tasznik mają już strzały na łożach napiętych arbalet i osłaniają odwrót. Do lasu, gdzie zostawili sanie i zaprzęgi, zostało im kilkanaście metrów. Odwrócił głowę ku głównej części przedstawienia, akurat by zobaczyć, że Węże zdejmują hełmy i klękają w śniegu, a potwór Passionarii wodzi łbem w rytm falującego ruchu ich rąk. Drakkainen spojrzał w górę, usiłując bezradnie uruchomić dawne umiejętności i ustalić kąt strzału, później przesunął brzechwę przez usta, prostując zmierzwione pióra.
A potem wiele rzeczy zdarzyło się równocześnie. Wąż zaczął migotać i rozmazywać się, jakby był hologramem nadawanym z uszkodzonego pliku.
Wysunął się ze zwojów cielska i wyprostował, ile się dało, unosząc łeb na wysokość trzeciego piętra, i przez chwilę górował nad osłupiałymi Wężami, po czym zgiął się nagle, upiorny wrzask: „Passionario!” podobny do huku lawiny zagłuszył skandowanie Ludzi Węży i żmij wystrzelił w nich, wzbijając chmurę śniegu, jakby w tym miejscu rozpętał się blizzard.
Drakkainen porwał się na nogi, nie dbając już, że zdradza swoją pozycję.
Na dole panowało piekło w najczystszej postaci. Jeden chaos śnieżnej kurzawy, ludzi, koni, pancerzy i zwojów galaretowatego cielska. Kakofonia wrzasku, syku, łoskotu blach, kwiczenia koni i upiornego zawodzenia krabów.
Ujął cięciwę, ale nie miał pojęcia, do czego strzelać. Po chwili Węże zaczęli się rozpierzchać, z tumultu wybiegło w różne strony parę spanikowanych wierzchowców z pustymi siodłami, w powietrze wyleciało kilka bezwładnie koziołkujących postaci, zobaczył toczący się sarkofag i żmija sunącego za nim zygzakowatymi ruchami, na śniegu pozostało strasznie dużo krwi i leżących ciał, porzucone hełmy oraz fragmenty pancerzy krabów. Ruszył ostrożnie w dół zbocza ze strzałą na cięciwie, usiłując wypatrzyć leżącego tam gdzieś Filara.
Wąż nadal migotał, to znikał, to się pojawiał, czasem wydawał się obłokiem śnieżnego pyłu, a czasem rozsypywał się w pęk wyładowań, ale wciąż był groźny. Węże najwyraźniej porzucili stan nabożnego zachwytu i próbowali atakować. Potwór przetoczył się nagle, miażdżąc kilku ludzi, i machnął łbem, odrzucając dwóch wrzeszczących wojowników oraz zwalając na bok ciężkozbrojnego na koniu. Odbyło się to z impetem godnym katastrofy kolejowej. Nieszczęsny pancerny i jego wierzchowiec pojechali po śniegu paręnaście metrów i wbili się dosłownie w skałę. Wyrzucony w powietrze człowiek poleciał w stronę Drakkainena, koziołkując na koniec niczym narciarz, i znieruchomiał w powykręcanej, nieludzkiej pozycji szmacianej lalki, którą przybierają ofiary upadku z dużej wysokości albo potężnej eksplozji, a która oznacza, że w ciele ani jedna kość nie pozostała cała. I gdzieś w epicentrum tego całego obłędu znajdował się Filar.
Tylko że nie dało się go zauważyć. Zbyt wiele się tam działo i było zbyt daleko. Za dużo zmiażdżonych ciał, kształtów miotających się w panice w kłębach śniegu, za dużo krwi.
I za dużo węża.
Cielsko grubości cysterny i długości przeciętnego mostu zwijało się frenetycznymi splotami, przypominając wyrzuconego na brzeg węgorza. Wydawało się, że był wszędzie i bez przerwy zmieniał pozycję. Chaotyczny, poskręcany, najeżony strzałami i drzewcami włóczni, niczym oszalały Moby Dick.
Drakkainen zrobił jeszcze parę kroków, przyczajony jak pod ostrzałem, przytrzymując grot na łęczysku i z palcami na cięciwie, a potem zatrzymał się niezdecydowany. W pierwszym odruchu zamierzał się tam przekraść, prosto w środek tumultu, powalić każdego, kto się napatoczy, złapać Filara i wywlec za anorak pod górę, w stronę swoich.
Teoretycznie pomysł nie był taki najgorszy, pod warunkiem, że się nie widziało dokładnie, co się tam dzieje. Równie dobrze mógłby wskoczyć w środek tornada, by odzyskać krowę taty.
A co zrobić z pojemnikiem z Passionarią? Odebrać wężowi i pod drugą pachę?
Zdjął strzałę i wsunął do kołczanu, jednym ruchem wpychając łuk w sajdak. A potem zawrócił biegiem w kierunku lasu.
W głębokim śniegu biegło się koszmarnie. Nogi wpadały po kolana, podeszwy się ślizgały, przy oddechu buchało kłębami jak z parostatku, a tymczasem hipotetyczne życie Filara syna Oszczepnika wyciekało niczym wino z przestrzelonego bukłaka. O ile już dawno nie wyciekło.
Pomimo wszelkiej, prawdziwej czy mniemanej magii, miesięcy szkolenia, bionicznego wspomagania, choćby i występującego obecnie pod postacią uskrzydlonej wróżki, pewnych rzeczy nie da się zrobić.
Na przykład nie da się biec pod górę w śniegu i równocześnie wrzeszczeć na całe gardło.
Grunaldi i Spalle czekali na skraju lasu, zdenerwowani i niemogący się zdecydować, co uczynić. Obok nich klęczało dwóch asasynów – Skalnik i Powój – z napiętymi kuszami, wpatrzonych w pandemonium na dole i najwyraźniej ochraniających mu plecy.
– To nawet nie było takie głupie, jak się zrazu zdawało – powitał Vuka Grunaldi. – Czyniąca pociągnęła za sobą węża prosto na tamtych. Aż miło popatrzeć. Tylko co teraz? Jeśli ją jednak zabiorą, to możemy sobie strugać łodzie pogrzebowe.
Zdyszany Drakkainen wyzipał coś takiego, czego sam właściwie nie zrozumiał, i pokazał na migi, żeby cofnęli się pod osłonę drzew. Wbiegł pod ustrojone czapami śniegu gałęzie i oczywiście strącił sobie jedną za kołnierz i do kaptura.
Na udeptanej polance stały sanie i uwiązane konie, Zawilec, Dereń i Jawor leżeli bezwładnie i nieruchomo na rozpostartych w śniegu płaszczach, Wawrzyn klęczał nad nimi z jakimiś pojemniczkami w pokrwawionych dłoniach i nie wiadomo – próbował leczyć albo przeprowadzał jakieś ostatnie obrzędy. Marnie to wyglądało.
Jajowate pojemniki z magią stały bezpiecznie na jednych saniach, porządnie przytroczone do burt rzemieniami.
– Zawilec jest już w Ogrodzie – oznajmił Wawrzyn. – Dereń dostał dwa cięcia przez bok i strzałą w pierś, ale płytko. Jawor cięty przez głowę. Hełm pomógł, lecz stracił dużo krwi. Założyłem owadzią przędzę, jak kazał mistrz Fjollsfinn, i zawinąłem. Dałem im też drętwą wodę. Kiedy człowiek śpi, szybciej się goi. Ci dwaj przeżyją, jeśli Drzewo tego zechce.
Drakkainen słuchał, równocześnie miotając się w jakimś nerwowym tańcu, gdy próbował usunąć śnieg spod anoraka i zza koszuli.
– Dlaczego ich dostali?
– Bo tamtych przyszło wielu i mieli Czyniącego. Prowadził ich do jaskini jak pies do zająca. Bracia nie mogli pozwolić Wężom wejść za wami, więc pojawili się spod śniegu i zaczęli ich zabijać. W końcu ulegli Czyniącemu na wielkim koniu.
– Dlaczego nie pomogliście?
– Sanie i konie były ważniejsze. Oni mieli nie wpuścić do jaskini, my pilnować obozu. Tamci nie mogli go odkryć. Na koniec został tylko Czyniący, który stał w oddali i czekał, aż z dołu przyjdzie więcej Węży, a nasi bracia krwawili w śniegu. Mieliśmy go zestrzelić, ale wtedy młody Fyalar wyszedł z jaskini i tamten mąż cisnął w niego toporkiem, a potem pochwycił na arkan i powlókł za koniem. Strzeliliśmy z kusz i musieliśmy trafić, ale to jest Czyniący i bełty nie uczyniły mu żadnej krzywdy, tylko zaplątały się w pelerynę, którą miał za plecami, mimo że potrafią przejść przez żelazo.
– Zrozumiałem – oznajmił Vuko. – Teraz nie ma czasu. Głóg, Skalnik, Wawrzyn i Powój, wy zostajecie w obozie. Głóg leci na wartę. Będziesz obserwował, co się tam dzieje.
Asasyn poderwał się na nogi i pognał bez namysłu przed siebie, jakby tylko na to czekał.
– Reszta za mną – ciągnął Vuko, starając się mówić jak najszybciej i jak najwyraźniej. – Warfnir, Spalle, Tasznik: biegiem do sań przy jaskini, sprawdźcie, czy nadają się do użytku, i czekajcie na nas. Reszta do koni! Musimy odbić młodego i czarodziejkę. Powój, Wawrzyn i Skalnik: czekacie i patrzycie, co się tam dzieje. Jeśli zginiemy, bierzecie rannych, pojemniki z magią i wracacie na wybrzeże, do okrętu. Brać, co trzeba, i ruchy!
Rozejrzał się, znalazł na saniach bukłak i pił długo chciwie. Potem otarł usta, sprawdził miecz i nagle, jakby sobie coś przypomniał, zdarł z siebie lśniące cienkie blachy paradnej zbroi.
Pozostali również pozbyli się wyszywanych wstążkami giezeł, frędzli i szmacianych kwiatów, ukazując brudnobiałe anoraki z czarnymi, nieregularnymi pasami kamuflażu. Zgrzytnęły miecze wsuwane do pochew, sprawdzano łuki, dociągano paski pancerzy i podpinki hełmów.
Jadran wydał z siebie głęboki hurgoczący dźwięk niczym wielbłąd, który oznaczał u niego sympatię i stanowił odpowiednik parsknięcia u normalnego konia. Drakkainen zdjął hełm i przytulił czoło do rezonatora ukrytego gdzieś w kościach czaszki wielkiego łba.
– Zimno – zabuczało mu w głowie. – Vuko wrócił. Nie zostawia. Jadran obroni. Jadran zabierze. Dom. Ciepła stajnia.
– Jeszcze nie, bracie – mruknął Vuko. – Jeszcze trzeba powalczyć.
– Dużo dziwnego – zauważył Jadran. – Niezdrowe. Źli ludzie. Niebezpieczne. Dziwnie.
– Wiem, konisko.
Założył hełm i wskoczył na siodło, a potem położył się na szyi konia, kiedy wynurzali się spod ośnieżonych gałęzi na otwartą przestrzeń.
– Co się dzieje? – zapytał Vuko, zwracając się do słabo człekokształtnej zaspy.
Głóg, zagrzebany w kopnym śniegu, odwrócił się do niego, odpiął pas futra i kolczugi zasłaniający mu dolną część twarzy.
– Poszli w rozsypkę. Większość leży. Wąż owinął się wokół jaja z Czyniącą, tych kilku, co przeżyło, zebrało się w szyk, ale boją się podejść. Fyalara nie widać. Za dużo ciał. Niektórzy rozbiegli się na boki i mogą gdzieś tu być.
Vuko uniósł dłoń do okapu hełmu i zlustrował sytuację.
Z lasu za jego plecami wyjeżdżały białe postaci na okrytych biało-szarymi czaprakami wierzchowcach. Trzy kolejne truchtały w stronę jaskini, na spotkanie sań stojących z boku i okrytych maskującą tkaniną.
Na dole wąż zwinięty w kłębek wielkości przeciętnego hotelowego basenu unosił łeb, wodząc nim groźnie na boki, a przed nim niewielka grupa Węży osłoniętych tarczami skupiała się w formację klina. Dwóch ciężkozbrojnych stało za szykiem, po bokach kiwały się trzy lub cztery kraby. Słońce schowało się w chmurach, które wypływały zza szczytów niskie, jakieś żółtawe i złowrogie. Zaczął prószyć śnieg.
– Dobra – powiedział Drakkainen. – Ustawić się w szereg. Zjeżdżamy. Ukośnie po pochyłości, dopiero jak stok się zrobi łagodniejszy, uderzamy, stopniowo do cwału. Rzędem. Obchodzi nas głównie Filar i Czyniąca. Węże są mniej ważni, aczkolwiek zostało ich niewielu. Atak na sposób Hunów, hit-and-run, tak jak wam pokazywałem. Zrozumieliście?
– Zawsze o to pytasz – zauważył z niesmakiem Grunaldi, próbując rozruszać bark. – Całkiem jakbyśmy nagle podurnieli.
– Bo jak przychodzi co do czego, to każdy z was robi, co mu strzeli do łba, a mamy działać razem. Zespołowo. Boże, nie wierzę, że to mówię.
Ruszyli. Ostrożnie, gęsiego, trawersując zbocze. Konie ślizgały się w śniegu i porykiwały z niezadowoleniem.
Wśród Węży na dole coś się działo. Jeden z ciężkozbrojnych stał w śniegu na zewnątrz szyku, nagi do pasa i bez hełmu, ukazując łyse czoło i spadający na kark pęk warkoczyków oraz pierś pokrytą żmijowymi zygzakami. Stał w coraz gęściej padającym śniegu, z rozrzuconymi na boki ramionami i chyba coś śpiewał.
Wąż tymczasem skręcał się i wił wokół pojemnika z Passionarią, jakby chciał go wysiadywać, ale jednocześnie wysunął z kłębowiska co najmniej sześć metrów tułowia oraz łeb, którym kołysał groźnie na boki.
Ludzie Węże zwarli ciaśniej szyk i ruszyli naprzód. Drakkainen aż cmoknął zdegustowany. Pomysł był idiotyczny. W ciasnym szyku stanowili dla żmija jeden duży cel. Zupełnie jakby komuś siadło na ramię w jednym miejscu dziesięć komarów. Pokładanie zaufania w drewnianych tarczach i jeżu z trzymetrowych włóczni wyglądało na nadmiar optymizmu.
Śnieg padał coraz gęściej, powietrze wydawało się aż szorstkie od wirujących wszędzie płatków.
Wąż miał się chyba nie najlepiej. Migotał, rozsypywał się w morkę ruchliwych iskier, jak obraz białego szumu, znikał albo upodabniał się do samej śnieżycy, owijającej się długim pasmem wirujących płatków wokół pojemnika z Czyniącą.
– Pokaż mi magię, Cyfral – mruknął Vuko. – Chcę zrozumieć, co robi ten golas.
Z daleka, przez coraz gęstszy śnieg nie widział zwiewnego welonu opalizujących diamentowo iskier, ale coś w rodzaju migotliwej mgły, która skupiała się w kształt węża, wysnuwała z niego dwoma rzadkimi pasmami i płynęła w stronę dłoni stojącego Węża. Przed nimi, jeszcze na przestrzeni stu metrów, stok był zbyt stromy, by zacząć szarżę. I tak już jechali, prawie leżąc na końskich zadach.
– Perkele paskiainen ładuje akumulatory – wycedził Vuko. Sięgnął do wszytych pod anorakiem kieszeni i namacał jeszcze dwa pojemniczki ze stabilnego lodu, zawierające pieśni bogów. Niedużo. Do precyzyjnych zastosowań. Kryształy rodzące kokony wsysające magię wykorzystał wszystkie. Co do jednego. Chciał mieć pewność, że oczyści dolinę do zera. Leżały teraz rzędami na saniach, zmienione w metrowe, obłe pojemniki, aż ciężkie od wszechmogącego pyłu. – Jebal to pas – mruknął i rozgniótł jeden flakonik o napierśnik, a potem roztarł zawartość w rękach. – Łuki w dłoń – zawołał przez ramię. – Za dziesięć kroków w cwał! Cyfral, włącz coś, co mi podkręci postrzeganie. Jasnowidzenie, noktowizję, prekognicję, radar, cokolwiek.
Ścisnął boki Jadrana udami, ruszył swobodnym kłusem, sięgając po łuk i strzałę. Kiedy zakładał ją na cięciwę, czuł, jak mrowią mu palce. Kłus zmienił się w krótki galop. Spojrzał szybko w lewo, żeby sprawdzić, czy trzymają linię, ale widział tylko Grunaldiego i Sylfanę, reszta znikła w śnieżnej kurzawie i zmieniła się w majaczące ledwie sylwetki, białe na tle bieli.
Przed nim żmij rzucał łbem do przodu, a zbici w osłoniętą tarczami grupkę Węże usiłowali zajść go z boku, co sprawiało groteskowe wrażenie. Półnagi jegomość na uboczu recytował coś żarliwie śpiewnym głosem, z głową odrzuconą w tył i wyciągniętymi dłońmi, jakby chciał objąć wijącego się węża, który migał jak w świetle stroboskopu, na przemian znikając i pojawiając się albo rozpadając w kryształowy obłok. To nie było tylko złudzenie, bo kiedy znikał na moment, wypadały z niego strzały i włócznie, a pojemnik z Passionarią ukazywał się wciśnięty w śnieg jak owalny głaz.
Wszystko to Drakkainen oglądał przez firankę wirujących płatków, drobnych strzępów szarości, które spowijały cały świat. Uniósł się w siodle, ściskając boki konia nogami i wlepiając wzrok w stojącego na uboczu wielkiego, półnagiego zygzakowanego maga.
Wąż skonsolidował się na chwilę i strzelił łbem do przodu, gruchocąc tarcze, wyrzucając w górę wrzeszczących ludzi i złomki włóczni. Szyk zwiadowcy i jego ludzi poszedł w rozsypkę kilka sekund wcześniej, nim zwalili się na Węży.
Drakkainen napiął łuk nad głową i strzelił bez celowania i bez namysłu, usiłując obudzić w sobie duchy zen, nie widząc nic poza nawiedzoną twarzą z czarnymi szczelinami oczu i rozwartymi w inkantacji ustami wśród żmijowych tatuaży. Prosto w skłębioną śnieżycę. W biały szum mrozu.
I prosto w przygarbionego gościa z włócznią w obu dłoniach, który akurat wbiegł mu na linię strzału. Przelatywał już obok na rozpędzonym koniu, ale zobaczył to jak na stop-klatce: tamtego Węża, jak wypada wprost ze śnieżnego obłoku pod grot, jak zwija się w miejscu z czarną brzechwą wyrastającą mu spod pachy, jak wali się w pół kroku na głowę i bark, a potem toczy w fontannie białego pyłu.
Vuko wydał z siebie ryk wściekłości, galopując wśród kłębiącego się śniegu, w którym majaczyły biegające we wszystkie strony postaci, ktoś wpadł na nich, Jadran sapnął tylko, waląc Węża napierśnikiem niczym czołg, tamten poleciał bezwładnie w śnieżycę. Wokół rozlegał się wrzask, a z tyłu ostre, osie bzyknięcia strzał.
Drakkainen z ludźmi przelecieli na drugą stronę udeptanego, zbryzganego pola bitwy, pełnego czarnych ciał, i zrobili zwrot.
Śnieżyca ustała na chwilę, dosłownie na kilkanaście sekund mknąca poziomo ściana śniegu zrzedła, ukazując pobojowisko i rząd jeźdźców rozdzielających się zgodnie z planem na dwie grupy, jak w tańcu – prawy, lewy, prawy, lewy, leżące ciała, krew i chaos. Oraz Węża, który stał jak przedtem, i potwora Passionarii, który zaczynał się prostować, migocąc w drgawkach.
Wokół dreptały trzy kraby, jak oszołomione kurczaki, wymachując konwulsyjnie swoimi ostrzami.
– Co za burdel – warknął Drakkainen. – Co tu się w ogóle dzieje?!
Żmij runął nagle jak drzewo prosto na kraby, rozgniatając je niczym jajka, rozrzucając wokół kawałki pancerza w rozbryzgach zielonkawego śluzu zmieszanego z krwią. Drakkainen, który wiedział dobrze, co to jest, skrzywił się i odruchowo odwrócił twarz.
Wtem usłyszał gromowy, infradźwiękowy głos, podobny do podziemnego grzmotu trzęsienia ziemi, w którym dosłyszał: „Passionario...”, ale jakieś takie zamierające, ledwo już rozpoznawalne.
A potem żmij uniósł znowu łeb.
I zniknął.
W ułamku sekundy zamienił się w zamieć, która ponownie zwaliła im się na głowy, zatapiając świat w białym szumie. Wtedy wbijali się już w drugiej szarży. Rozpędzeni, na zboczu, które znikło. Rozpłynęło się w bieli i szarości, w ruchomej mozaice chaosu. Drakkainen schował łuk i wyciągnął miecz. Nie wierzył aż tak bardzo w sztuczki zen, żeby strzelać na oślep. Z zamieci wyłonił się biegnący dokądś facet w hełmie przywodzącym na myśl rybę głębinową, więc ciął go z siodła w miejsce, gdzie bark spotykał się z szyją. Ostrze ugrzęzło w kości, zbroi i kolczudze, szarpnięcie omal nie wyrwało zwiadowcy ręki ze stawu. Uwolnił rozpaczliwie miecz, wypuszczając ciągnący się za stalą rozbryzg krwi, i przejechał kawałek w śnieżnym tumulcie wśród ledwo widocznych postaci, które pojawiały się i znikały jak duchy, ale nie zdołał nikogo dosięgnąć.
Najpierw zobaczył świetlistą płaszczyznę, która wyrosła z migotliwej pustki i przecięła go wpół. Zupełnie jak kiedyś, kiedy uwolniony z Drzewa, osłabiony i chory, walczył samotnie na przełęczy. Dawno temu. Teraz dodatkowo miał jeszcze wizję. W ułamku sekundy. Podprogowy błysk, w którym zobaczył obrośnięty hakowatymi ostrzami brzeszczot wbijający mu się pod płytę napierśnika, kwik stającego dęba konia, oszalały kołowrót nieba, które fiknęło jak na trapezie, przeraźliwe szarpnięcie, prujące mu wnętrzności, i miażdżący upadek. Błysk krótki, niczym flesz. Bez zastanowienia przechylił się na przeciwległy bok Jadrana, czepiając ogłowia, kiedy ta paskudna partyzana czy glewia naprawdę wyrosła ze śnieżycy wraz z trzymającymi ją zawziętymi dłońmi i śmignęła nad siodłem. Sierpowate ostrze nie wypatroszyło Drakkainena, prześlizgnęło się tylko wzdłuż boku, ale za chwilę przyszło szarpnięcie, które faktycznie posłało go na ziemię.
Najtrudniej zamortyzować dynamiczny upadek do tyłu. Zrobił, co mógł, tyle żeby niczego nie złamać, udało mu się przetoczyć przez bark, uderzyć dłonią o śnieg, jednak i tak wstrząs wybił mu powietrze z płuc. Sierp nie wbił się w ciało, ale zaczepił o fałdę anoraka. Wystarczyło.
Widać było, że napastnik to specjalista. Drakkainen nie odzyskał jeszcze oddechu, nie miał czasu ustalić, czy zachował żebra i zęby, nie zrobił właściwie nic poza niemrawym gramoleniem się jak przewrócony żółw, podczas gdy Wąż, nadal trzymający drzewce, doskoczył z boku, jednym ruchem w przód uwolnił zaplątany w kurtę hak przy ostrzu i przydepnął zwiadowcy pierś. Partyzana zakończyła ruch w górę, napastnik przekręcił biodra i narzędzie ruszyło w przeciwną stronę jak wahadło, mierząc w pierś zwiadowcy wąskim grotem umieszczonym na drugim końcu.
Vuko znów miał błysk wizji, zdawał sobie sprawę, że arachnidowy laminat wytrzyma, ale właśnie dlatego ostrze poślizgnie się po powierzchni pancerza prosto w gardło.
Nie przyszła mu do głowy żadna znacząca ostatnia myśl, nie zobaczył żadnego pokazu slajdów z całego życia ani nie przypomniał sobie żadnego mądrego słowa. Nic poza wybuchem płonącej paniką adrenaliny.
Po prostu nie zdążył.
Ciemny dysk śmignął mu nad głową, przesłonił biały chaos, który otaczał ich ze wszystkich stron, i zmiótł napastnika z powierzchni ziemi. Jakby staranowało go miniaturowe UFO.
Vuko przetoczył się na bok i zaczął wstawać, kiedy ktoś chwycił go za kołnierz i szarpnięciem postawił na nogi.
– Oddaj mi potem tarczę – krzyknął Grunaldi z siodła i zniknął wśród białego szumu.
Taki sam roziskrzony, ruchomy chaos narastał Drakkainenowi w głowie, wśród elektrostatycznych trzasków, które połknęły wszelkie inne dźwięki, dosięgnął go dławiący ból pleców i skurczonej przepony, promieniujący do nerek. I nigdzie nie mógł znaleźć miecza.
Wąż zaczynał się gramolić, charcząc rozpaczliwie, zepchnął z siebie tarczę Grunaldiego. Drakkainen zatoczył się w jego stronę i kopnął w podbródek, sam zwalając się znowu na śnieg. Przewalił się na brzuch, wciąż dławiąc się w konwulsyjnej parodii oddechu, który nie dostarczał ani odrobiny tlenu. Wśród bieli zamajaczył mu jakiś czarny kształt, tnący śnieg stanowczą linią przypominającą ogromny myślnik. Uniósł partyzanę i podpierając się niczym pielgrzymim kijem, dźwignął się do pionu.
Chwycił oddech i razem z nim powrócił świat. Biały szum pozostał, ale pojawił się też wrzask, tupot, tętent koni i wirujący chaos biegających wokół ludzi.
Ktoś wypadł na niego z boku, wywijając mieczem i drąc się przeraźliwie, Vuko zawinął glewią, podcinając tamtemu nogi, i pchnął tylnym ostrzem pod mostek. Wrzask wyprysnął w niebo opętańczym skowytem i urwał się nagle. Inny Wąż z czerwono-czarną twarzą, zmienioną w maskę rozjuszonego demona, ciął go z góry, ostrze szczęknęło o twarde, wyślizgane drzewce. Vuko kopnął przeciwnika w goleń, odskoczył i ciął ukośnie, prując mu pierś od ramienia aż do biodra, a potem zmiótł z drogi uderzeniem drugiego końca drzewca, padając przy tym z wysiłku na kolano.
A potem ruszył przed siebie jak ślepiec, trzymając nieporęczną broń w gotowości, w poszukiwaniu leżących.
Natrafiał na nich co chwila, przysypanych porudziałym śniegiem, zamienionych w podłużne zaspy, ale obleczonych w kosmate futro, czarną tkaninę podobną do aksamitu i płytowe, wieloczęściowe zbroje z oksydowanej i nabijanej nitami blachy. Szukał prześwitującego przez śnieg białego materiału z czarnymi, postrzępionymi pasami kamuflażu, błysku drobnych ogniw kolczugi, głowy pokrytej rdzawą szczeciną.
I zaschniętą krwią.
Znajdował tylko trupy Ludzi Węży i zgruchotane kraby. I siekący twarz śnieg, zalepiający oczy, pchający się do ust. Słyszał tętent koni wszędzie dookoła i krzyki swoich ludzi, którzy nawoływali się w zamieci. To było dobre, bo w kurzawie wydawało się, że to dziesiątki jeźdźców i że są wszędzie. Próbował im odkrzyknąć, ale tylko wychrypiał coś słabo.
Ze śnieżnego tornada wyrosła lanca blasku, przebijając Drakkainena na wylot. Ustąpił jej z drogi unikiem i ciął odwróconym ostrzem ponad nią, trafiając wyskakującego spośród zamieci Węża, który najwyraźniej chciał go nadziać chytrym, niskim sztychem. Tamten zgiął się wpół i padł do przodu, zwinięty jak robak. Drakkainen szarpnął kilka razy, ale przeciwnik leżał na włóczni, nadziany na przeklęte sierpowate odrosty służące do ściągania jeźdźców z koni, i broń ugrzęzła beznadziejnie.
Zaklął i puścił drzewce, a zaraz potem musiał przykucnąć, kiedy ostrzegawcza płaszczyzna światła przecięła mu szyję, niczym neonowy wirnik helikoptera. Ostrze topora śmignęło mu nad głową, pociągając napastnika, który trafiwszy w pustkę, stracił równowagę. Vuko podparł się jedną ręką w śniegu i półleżąc, wbił tamtemu kopnięcie w pachwinę, a potem przeturlał się, żeby przechwycić topór koziołkujący po ziemi.
Chwycił broń pod głowicą i w dwóch trzecich masywnego styliska, ale jego przeciwnik już dźwignął się ciężko na nogi i odkuśtykał w zamieć. Drakkainen splunął w śnieg i ruszył dalej, błąkając się wśród wirujących płatków i białego szumu. Nie był pewien, czy uszkodził coś w środku, czy przygryzł język albo policzek podczas upadku, ale ewidentnie splunął krwią.
Zatrzymał się na moment, nasłuchując krzyku, tętentu, szczęku żelaza i wrzasków, usiłując wytworzyć sobie obraz sytuacji i przestać błąkać się na oślep w śnieżycy, kiedy rozległ się ryk.
W pierwszej chwili myślał, że to wrócił przeklęty wąż, lecz odgłos był zupełnie inny, przypominał syrenę albo trąbę. Bardziej blaszany i upiorny niż ponure zawodzenie konchy Lodowego Ogrodu.
Ruszył truchtem w tamtą stronę i wtedy wiatr nagle, jak na komendę, ustał. Płatki śniegu przestały walić poziomą kurzawą, zaczęły tańczyć w powietrzu i wyraźnie rzednąć. Przed minutą widział na półtora metra, a teraz nagle pojawiły się zaspy pod nogami, czarne gałęzie krzaków, leżące ciała, zobaczył majaczących w śniegu swoich jeźdźców truchtających wokół na tańczących niepewnie koniach.
I ocalałych Węży, biegnących ze wszystkich stron w kierunku, skąd dobiegał dźwięk.
Do czterech jeźdźców stojących na niewielkim wzgórzu od strony rzeki. Jeden dął w róg, pozostali czekali nieruchomo, a kute smocze pyski ich przyłbic spoglądały obojętnie przed siebie. Słabnący wiatr łopotał czarnymi proporcami na tyczkach sterczących im zza pleców. Pomiędzy dwoma końmi spoczywała kołyska z płata skóry, wypchana przez pojemnik z Passionarią, a przez grzbiet kolejnego wierzchowca przewieszono szczupłe ciało w białym, maskującym stroju z czarnymi pręgami kamuflażu. Dystans wynosił ponad dwieście metrów.
Już w biegu Drakkainen zauważył, że Filar ma związane ręce. W jakimś sensie wydało mu się to krzepiące, bo trupa ani by nie wiązano, ani w końcu nie zabierano. Przed końmi po kolana w śniegu stał przeklęty mag, prezentując nagą pierś, i cały czas zawodził jakąś inkantację, z jedną dłonią wyciągniętą w ich stronę, a drugą o rozstawionych palcach w niebo, jak antenę.
Ściąga jakieś fale z powietrza? Ładuje się, czeka na pioruny? – przemknęło Vukowi przez głowę, kiedy w pędzie przeskakiwał ciała leżące w rudych okrągłych plamach nasiąkniętego śniegu. Wcisnął stylisko topora za pas, sięgając równocześnie po łuk.
Jego ludzie zignorowali maga, za to bez namysłu ruszyli cwałem za biegnącymi w rozsypce Wężami. Znów rozległy się wrzaski, kolejni napastnicy zwalili się w śnieg. Zdążył jeszcze zauważyć, że Jadran biegnie z pustym siodłem pomiędzy nimi i cały czas kręci nerwowo łbem, rozglądając się po ziemi.
– Odbić Filara i Czyniącą! – wrzasnął Drakkainen, naciągając łuk.
Jego strzała wyprysnęła spomiędzy palców i rozbryznęła się w powietrzu pękiem drzazg, zupełnie jakby trafiła w litą pancerną płytę. Równocześnie zwiadowcę zdzieliła niewidzialna pięść.
Wrażenie było takie, jakby pocisk trafił w kamizelkę kuloodporną. Wyrzuciło go w powietrze na wznak, wyraźnie poczuł, jak folgi jego laminatowego, wielowarstwowego pancerza zapierają się o siebie, rozkładając energię, i na ułamek sekundy składają się w jedną sztywną płytę.
Grzmotnął plecami w śnieg i nawet pojechał kawałek od impetu, wyrzucając fontannę puchu. Nie miał pojęcia, czy to, czym oberwał, było efektem ubocznym zaklęcia, które zniszczyło strzałę, pospiesznym atakiem, czy może pianinem wystrzelonym z katapulty.
– Cyfral... – stęknął, gramoląc się ciężko. – Pokaż mi magię. I dawaj, co tylko jest.
– Masz tylko na sobie! – krzyknęła z wyraźną nutą histerii. – Tu nic nie ma! On ma własne zasoby!
– Pokaż, da piczki materi!
Tamten stał jak przedtem, w pozie, którą Vuko uznał za magiczną postawę bojową – na przygiętych lekko nogach, wskazując Drakkainena prawą dłonią, z lewą uniesioną nad głowę, skierowaną palcami ku niebu.
Ciekawe, czy to coś daje, czy to tylko komedia? – zdążył pomyśleć.
Wokół stojącego na wzgórzu maga powietrze lekko wibrowało, jak w upalny dzień nad asfaltem. Otaczało go niewyraźnym kręgiem, niczym bańka mydlana, a po powierzchni sunęły jakieś widmowe smugi, trochę podobne do bladych wyładowań, które spływały do wyciągniętej dłoni i skupiały się wokół niej rozedrganym halo.
– On naprawdę się ładuje, pieprzony kondensator – mruknął do siebie Drakkainen. – Dostałem resztkami, dlatego żyję.
Przesunął dłońmi po własnym napierśniku, usiłując zgarnąć odpryski gwiezdnego pyłu, migocącego jak diamentowy kurz.
– Dawaj mi wszystko na dłonie, Cyfral. Sprawdź, czy coś nie zostało tam, gdzie był ten urojony wąż.
Ruszył naprzód pochylony, biegnąc zakosami, jakby miał przeciw sobie gniazdo karabinu maszynowego, a nie półnagiego człowieka z wyciągniętą ręką. Czuł, że palce zaczynają mu mrowić. Próbował coś wymyślić, ale w głowie miał pustkę.
Tamten przekręcił lekko tułów, przesuwając dłoń w stronę jego ludzi.
Drakkainen rozpaczliwie wyszarpnął topór zza pasa, rozmazał po ostrzu migotliwą poświatę, zamachnął się w biegu i cisnął ciężkim kawałem żelaza.
– Kuolla, vittumainen! – wydarł się, żeby odwrócić uwagę tamtego.
Z drugiej strony, od zbocza, rozległ się posuwisty chrzęszczący dźwięk i wrzask. Drakkainen odwrócił głowę, kiedy topór był jeszcze w powietrzu, i zobaczył mknące po stromym stoku sanie, akurat jak wyskakiwały na muldzie w chmurze śniegu. Jego ludzie trzymali się kurczowo burt, ale zdążył zauważyć naciągnięte kusze i błysk ostrzy.
Konie rozciągnęły się w szarży, Ludzie Ognia i Bracia Drzewa stali w siodłach z mieczami w dłoniach i wrzeszczeli.
Topór, kręcąc się jak urwany kawałek helikopterowego wirnika, zaczął opadać prosto w stojących na wzgórzu Węży, przebywszy rekordowe sto kilkadziesiąt metrów i wciąż przyspieszając.
Mag rozejrzał się błyskawicznie z rosnącą dezorientacją, poświata wokół jego dłoni zaczęła się rozpraszać i pulsować.
Trwało to ułamek sekundy, potem czarownik Węży machnął szeroko ręką, jakby chciał wymierzyć komuś policzek grzbietem dłoni – i zniknął w nagłej eksplozji śniegu.
Wraz z całym wzgórzem, Filarem, Passionarią w kołysce i jeźdźcami. Wszystko skryło się w okamgnieniu za ścianą rozpylonego białego puchu, który nagle runął w stronę atakujących jak fala tsunami, zwalając ich w pół kroku, gniotąc wnętrzności upiornym infradźwiękowym łomotem lawiny.
– Jezu... trzeci raz... – stęknął Drakkainen, gramoląc się niemrawo na nogi i plując śniegiem. Przetoczył się na czworaki i rozejrzał po pobojowisku.
Znów zaczęło sypać. I znów całą okolicę zaczął połykać biały szum.
– Do mnie! Ogień i Drzewo! Biegiem! – ryknął na całe gardło.
Ściana zamieci wypluła Jadrana, który gnał z wytrzeszczonymi oczami i wyszczerzonymi smoczymi zębami, prychając parą, i wyglądał jak wierzchowiec z piekła. Vuko odwrócił się do niego przodem, chwycił łęk i w przelocie wskoczył na siodło. Rzucił się cwałem przed siebie, w pędzie zobaczył rozkrzyżowanego na śniegu trupa w oksydowanej zbroi i sterczący z zaspy miecz. Zsunąwszy się na bok, chwycił rękojeść, a potem wjechał na szczyt wzgórza, okrytego kłębowiskiem śniegowych płatków i dodatkowo mgłą. Jechał na pamięć i właściwie na ślepo, ale wzgórze było puste. Ślady kopyt i ludzkich stóp zmieniły się w ledwie widoczne dołki w lekkim, pierzastym puchu. Węże znikli. Razem z Filarem i Passionarią Callo. Została tylko śnieżyca i mgła. Zawrócił i pognał z powrotem tam, gdzie spodziewał się znaleźć swoich.
– Do mnie! – wrzasnął znowu.
Z kurzawy zaczęli wyłaniać się jeźdźcy. Grunaldi, potem Blekot, koń bez jeźdźca i koniec. Nikt więcej.
– Gdzie Sylfana! – wychrypiał Vuko nieswoim głosem. – Grunaldi, do sań, sprawdź, kto żyje. Blekot, stój tu i wrzeszcz co jakiś czas. Zaraz znowu się pogubimy. Kiedy Grunaldi wróci, biegiem na górę, do tamtych. Niech zwijają obóz i sprowadzają wszystko tutaj, tylko biegiem.
Sanie, które przed chwilą sunęły ze zbocza w absurdalnym szturmie, teraz leżały na boku i wyglądały nieszczególnie, a wokół majaczyły białe, nieruchome sylwetki, przesłonięte kłębami kurzawy.
– Perkele! – wykrzyknął, zamykając w jednym słowie wszystkie emocje, które kłębiły mu się w głowie, i ruszył galopem przez śnieg. Miał wrażenie, że wszystko rozłazi mu się w palcach. Zeskoczył prosto w okrągłą plamę krwi wsiąkniętej w śnieg, wśród kilku powykręcanych ciał, po czym zamknął oczy i wciągnął powietrze przez nos, usiłując się skoncentrować.
– Cyfral... Pomóż mi ich znaleźć. Szukaj Sylfany i Dzięgiela.
Wróżka zamigotała przed nim, jakaś pastelowa i zgaszona, z zatroskaną twarzyczką i wyglądała na równie zdezorientowaną co on.
A potem ruszył od jednego trupa do drugiego, prowadząc Jadrana krótko przy pysku.
Spoglądał w obce, blade, pergaminowe twarze, w podobne do studni czarne oczy, wyszczerzone zęby zalane krwią. Odwracał ich twarzami do góry, wbijając pionowo w śnieg znalezioną broń, z wyjątkiem pierwszego miecza, który sobie przywłaszczył. Któryś z Węży poruszył się słabo i raptem chwycił zwiadowcę za nadgarstek. Vuko pchnął go z góry za obojczykiem, zupełnie odruchowo, i dopiero kilka kroków dalej skonstatował ze zgrozą, co się z nim porobiło. Właśnie dobił rannego człowieka, i to nawet nie tyle z zimną krwią, co w ogóle się nad tym nie zastanawiając.
– Sylfana! – wrzasnął. – Dzięgiel!
Nic. Nic poza wyciem wiatru i krakaniem. I śniegiem siekącym twarz.
Miał wrażenie, że chodzi w kółko i wciąż trafia w te same miejsca, kiedy Jadran zatrzymał się nagle, wydał z siebie smoczy hurgot i pociągnął Vuka w bok.
Dzięgiel leżał na boku wśród ciał trzech Węży, w wielkiej plamie krwi, z dwoma krótkimi mieczami w dłoniach, które zwykle nosił na plecach. Śnieg padał mu prosto w szeroko otwarte oczy, a na masce osłaniającej usta i nos wykwitła plama krwi, zbrązowiałej na mrozie.
Drakkainen przykląkł przy nim i wsunął dłoń pod kaptur, usiłując namacać miejsce z tyłu szyi, prawie na karku, gdzie miejscowi mieli tętnice, ale nie było wątpliwości. Dzięgiel już biegł przez Ogród, wśród lodowych kwiatów, na spotkanie zaprojektowanego przez Fjollsfinna raju.
– Vuko... – Cyfral zawisła zwiadowcy przed twarzą, spojrzał na jej zwieszone ramiona i serce mu stanęło. – Vuko... Znalazłam ją.
Ścierpły mu policzki, a głos wróżki odzywający się w jego głowie utonął w fali białego szumu. Wszystko na moment stało się biało-czarne.
– Gdzie...! – wycharczał.
– Idź za mną. Chyba żyje, ale nie wiem, czy...
– Prowadź – warknął. I poszedł za mżącą bladym światłem wróżką, pomiędzy trupami, wśród zwiewnego całunu zawiei.
Wpółsiedziała na śniegu, przechylona na bok, i miała twarz bladą jak papier. Hełm spadł jej z głowy, długie ciemne włosy wyplątały się z rzemienia i spływały teraz falą na rdzawą plamę wokół. Wciskała przedramię w bok i kołysała się lekko z zaciśniętymi powiekami, spod których ciurkiem toczyły się łzy.
Dopadł do Sylfany i najostrożniej jak mógł odsunął jej ramię od boku. Wszystko było przesiąknięte krwią, świeżą i wciąż płynącą, ale to przypominało ranę ciętą, a nie ślad po sztychu.
– Ulf... Przepraszam... – wyrzęziła. – Tak mi przykro... Wszystko wycieka... I tak zimno...
– Cicho, maleńka... – wymamrotał. – Wszystko będzie dobrze...
Rozpinał przecięty anorak, kolczugę i kolejne warstwy wełny palcami jak kołki. Rana ciągnęła się wzdłuż żeber, najniższe mogło być złamane, ale nie doszło chyba do odmy. Wzdrygnęła się, kiedy obmywał jej bok garścią śniegu, rozmazując po skórze skrzepy i świeżą krew, która natychmiast wypełniała rozcięcie.
Klnąc zawzięcie po fińsku, polsku i chorwacku, wydłubał zza pazuchy ostatni flakonik, a z bocznej kieszeni spodni zaszyty w świeżym, czystym woreczku kłąb włókniny, porcję owadziej przędzy i bandaż. Rozdarł go zębami i ułożył w śniegu, a potem stłukł szyjkę flakonika o krawędź okapu hełmu i polał ranę wszystkim, co tam było. Dziewczyna krzyknęła i wyprężyła się na śniegu. Vuko zasyczał uspokajająco, starając się zebrać razem krawędzie skóry, i obłożył ją niby pajęczyną podobną do rzadkiej waty włókniną, a w końcu owinął bandażem. A potem siedział nad Sylfaną, trzymając dłonie na opatrunku, z całych sił usiłując sobie wyobrazić zamykające się naczynia krwionośne, dzielące się komórki i krzepnącą krew. Siedział z zamkniętymi oczami, kiwał się jak szaman i mamrotał monotonnie.
– Parantua... Perkele parantua... pysähtyä veri... poistua perkele haava...
Słyszał, że go wołają, ale nie przerywał. Siedział długo, patrząc, jak pokryte gęsią skórką piersi Sylfany poruszają się w drżącym oddechu, i czekał, aż opatrunek przestanie nasiąkać, powtarzając swoje monotonnym, drewnianym głosem.
Dopiero potem ich zawołał.
Straciliśmy dwóch ludzi – Zawilca i Dzięgiela. Dereń, Jawor i Sylfana są w ciężkim stanie. Dereń i dziewczyna wydają się stabilni, Jawor wygląda marnie – na dwoje babka wróżyła, przeżyje albo nie. Chudy były faun nieprzytomny. Jedne sanie uszkodzone. Z ich załogi Warfnir przy upadku rozwalił łeb, krwawi jak świnia, zarobił pokaźnego guza i wymiotuje, a Wawrzyn skręcił nogę. Obaj upierają się, że nic im nie będzie. Filar i Callo uprowadzeni.
Tak to mniej więcej wygląda. Reszta grupy uderzeniowej, ze mną na czele, też jest nieźle poturbowana. Zostało mi dziewięciu ludzi i dwie pary sań.
Siedzę na zwalonym pniu, myję dłonie i twarz śniegiem, a wokół trwa krzątanina. Ranni lądują na saniach, zabici też, zawinięci we własne futrzane śpiwory. Muszę zorganizować ewakuację i zdecydować, kto jedzie ze mną jako grupa pościgowa. Dzielimy sprzęt.
Na śniegu leży rozłożona skóra, futrem do dołu, a na niej lądują zapasy strzał powiązanych w wiązki, paczki suszonego mięsa, omszałe gomółki specjalnego sera, stalowe szurikeny, liny, worki obroku, rozmaite mordercze szpargały.
Grunaldi znajduje swoją tarczę i przy okazji przynosi mi mój miecz. Daję mu w zamian bukłak z piwem. Uczestnicy szturmu są zziajani i ledwo stoją na nogach.
Warfnir co jakiś czas wymiotuje na śnieg i trwa pochylony, wsparty o własne kolana, jakby mógł w ten sposób ukraść parę sekund odpoczynku. Wawrzyn usiłuje skakać na jednej nodze, z workiem w rękach, a ja mam ochotę zwinąć się w kłębek w najbliższej zaspie. To są właśnie te momenty, kiedy zaczyna się przegrywać. Kiedy w obolałym mózgu zapalają się awaryjne kontrolki i nieuchronnie pojawia się komunikat: „Już więcej nie mogę”.
Właśnie po to miałem wszczep. Nie tylko jako wzmocnienie mięśni czy zmianę przewodzenia nerwowego. Kiedy pojawiało się: „Już nie dam rady”, mogłem przerzucić wyimaginowaną wajchę i przejść w tryb turbo. Odłączyć ból, zmęczenie i zniechęcenie i traktować przez jakiś czas organizm jak traktor. Potem się chorowało, rzecz jasna, ale żeby odchorować wysiłek, trzeba najpierw przeżyć.
Wkładam do ust trzy paski suszonego mięsa naraz i obracam je w szczękach, nim zmiękną na tyle, by dały się żuć. Przydałoby się też coś słodkiego. Przynajmniej nie mam już wątpliwości, dlaczego pluję krwią. Uszkodzony policzek puchnie od środka. Twarde mięsne landrynki co chwila dźgają mnie bólem, który mobilizuje jak szarpnięcia wędzidła.
Szczyt wzgórza jest jak wymieciony. Do gołej skały, kamieni i zmrożonej zeszłorocznej trawy, uklepanej niczym filc. To znaczy prawie wymieciony, bo od czasu zniknięcia Węży cały czas sypie śnieg, chociaż już trochę słabiej. Wielkie, luźne płatki przypominają strzępy dartego pierza.
Próbowałem już teleportacji i wiem, ile z tym zachodu. Nie chce mi się wierzyć, że czarownik Węży dokonał tego jednym gestem, obserwując jednocześnie szarżujących na niego jeźdźców i nadlatujący topór. Tylko że tutaj, w tym świecie, słowo „niemożliwe” należy zapakować do pudełka i odłożyć gdzieś, gdzie nie będzie przeszkadzało.
Jeśli zdołał tego dokonać, to w zasadzie mamy pozamiatane. Jeśli taki jeden wytatuowany świr potrafi w dowolnej chwili przerzucić gdzieś grupkę ludzi albo sprawić, żeby pojawili się, gdzie on chce, nie mamy szans. I już. Teleportuje nam desant w sam środek Lodowego Ogrodu, albo i do słoniarni Fjollsfinna.
Przyklękam na ziemi i obserwuję przysypany puchem stok za wzgórzem, w kierunku rzeki. Powierzchnia jest nierówna, warstwa lekkich kłaczków zniekształca widok, ale wydaje mi się, że widzę rzędy dołków, być może śladów wygniecionych w głębokim zbitym śniegu pod spodem. Oczywiście to równie dobrze mogą być tropy, które pozostawili, idąc w tę stronę.
Schodzę kawałek w dół, przykucam lekko, usiłując spojrzeć pod kątem, ale niewiele to pomaga. Niebo jest powleczone jednolitą pokrywą chmur, wyglądającą jak brudne workowe płótno. I nie ma cieni. Mógłbym poszukać śladów termicznych. Albo posłużyć się węchem i wyczuć trop. Kiedyś. Teraz moje zdolności pojawiają się głównie jako naga, przemądrzała rusałka trzepocząca skrzydłami ważki.
W nozdrzach mam tylko ostry, metaliczny aromat mrozu oraz odór wilgotnego metalu, wełny i własnego potu.
W połowie drogi do rzeki coś znajduję. Podejrzaną brązową plamkę łyskającą spod warstwy śniegu. Postrzępione płatki są stopione i pozlepiane czymś rdzawym, co działało jakby od dołu. Rozgarniam delikatnie palcami i widzę wytopiony dołek wylepiony barwą rdzy pod spodem. Kropla świeżej krwi, która spadła w śnieg i została przysypana świeżym puchem.
Nadzieja.
Wracam do swoich. Podjąłem decyzję.
– Z rannymi jadą Wawrzyn, Warfnir, Tasznik i Blekot. Pamiętajcie: od ujścia jedźcie na północ, aż zobaczycie, że lód zacznie się robić cieńszy. Rozpalcie ognisko na żelaznej tarczy, jeśli zacznie już zmierzchać albo zrobi się ciemno, wsypcie do ognia proszek z tamtego woreczka. Po trochu. Ogień będzie robił się niebieski i zacznie strzelać iskrami. Odczekajcie chwilę, aż zacznie się palić normalnie, i po jakimś czasie znowu. Jeśli zobaczycie na morzu migające światło, to będzie znaczyło, że Oset was zauważył i płynie do was. Nie gaście ogniska. Powiedzcie mu, żeby czekał jeszcze trzy dni, potem, jeśli nie wrócimy, płyńcie do Ogrodu. Za wszelką cenę ratujcie rannych.
– A my co robimy? Tamci znikli – zauważa sceptycznie Spalle. Siedzi na zwalonym pniu, ciężko, z rozrzuconymi nogami, i pije z obszytej futrem manierki.
– Myślę, że nie znikli, tylko normalnie odjechali pod osłoną mgły i śnieżycy – wyjaśniam.
Spalle wbija zdecydowanym ruchem korek w szyjkę manierki i wyciąga swoją osełkę. Grunaldi nachyla się nad bladą Sylfaną leżącą na saniach i mamrocze coś pod nosem, a potem ogląda krytycznie trzymany w rękach własny hełm i zakłada go na głowę, chrzęszcząc folgowym nakarczkiem i osłonami policzkowymi.
Dziewczyna jest biała jak lód, wydaje się, że spod pobladłej skóry prześwituje błękit. Muskam jej wargi w delikatnym pocałunku i za wszelką cenę nie chcę się rozkleić. Zaciskam mocno powieki i powoli wypuszczam powietrze ustami. Przełykam ślinę, poruszam żuchwą, aż skurcz szczęk i gardła ustępuje.
Sanie ruszają z chrzęstem płóz, prosto do koryta zamarzniętej rzeki. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w nocy powinna być już na statku. Najpóźniej jutro rano. Bezpieczna na morzu, w lodowym kadłubie, wśród ciepła spalających się w piecu brykietów, w zielonym świetle zaklętych w ścianach świecących rybo-smoków.
Ściskamy sobie na pożegnanie nadgarstki i karki.
Dociągamy pasy. Poprawiamy torby i pochwy obciążone żelazem. Przepocone anoraki robią się sztywne i lodowate. W drogę.
– Do mnie, Cyfral – mruczę pod nosem. – Pracujemy dalej.
Pojawiła się natychmiast. Vuko westchnął.
Ruszyli gęsiego w ciszy, buchając parą oddechów.
– Dokąd? – zapytał Grunaldi.
– Na razie na wschód. W dół, przez rzekę i w stronę tamtej przełęczy. A potem zobaczymy.
– Znowu będzie rozmawiał z własnymi rękami?
– Nie gadać!
Zjechali ze zbocza na brzeg rzeki. W jednym miejscu widać było pas wydeptanych i połamanych suchych zeszłorocznych trzcin, ale ani przed nimi, ani na zaśnieżonej tafli lodu na rzece nie dostrzegli śladów.
– Tędy – powiedział Vuko. – Teraz już ich nie zgubię.
– Przecież nie widzisz tropów.
– No właśnie. Spójrz uważnie. Wszędzie indziej na śniegu są nierówności, tropy ptaków, zaspy i ślady od wiatru. A tam, gdzie oni poszli, jest pas gładziutkiego śniegu, równiutki jak obrus. Rzucił zaklęcie, które miało zatrzeć ślady, i zatarło. Wszystkie. Miło popatrzeć, jak ktoś też popełnia błędy.
Po drugiej stronie strumienia pas wygładzonego śniegu ciągnął się dnem płytkiej doliny prosto do lasu.
– Albo chcą się oderwać jak najszybciej, albo przyczają się i poczekają na nas – mruknął Drakkainen. – Uważajcie, w lesie mogą się na nas zasadzić. Kłus, rzędem!
Jednak Węże nie czekali na nich pod osłoną drzew. Ledwie widoczne pasmo wygłaskanego zaklęciem puchu wiodło jak strzelił samym dnem doliny prosto między drzewa. Vuko rozdzielił oddział, żeby oskrzydlić tamtych, gdyby rzeczywiście siedzieli ukryci wśród zasp i ośnieżonych gałęzi, ale nic się nie stało. Za to pojawił się normalny trop. Podłużne ślady z nieregularnymi brzegami, kiedy rozpędzone kopyta wyrzucały śnieg, bryłki darni i strzępy mchu, czasem kropla gęstej krwi na bieli. Śpieszyli się.
Jechał przodem, co kilkadziesiąt kroków zeskakując w głębokie zaspy, przypadał wtedy do ziemi niczym pies, gładząc tropy, wypatrując złamanych patyków, czap strąconych z konarów, śladów końskiego nawozu albo kolejnych wytopionych krwawych otworków, a potem w milczeniu wskazywał kierunek i znowu gnał przodem.
Konie buchały parą, owinięte rzemieniami wszelkie metalowe sprzączki i klamry końskich rzędów nie szczękały, śnieg tłumił tętent. Wtopili się w las. Jeźdźcy okutani w biało-szare maskujące stroje, wierzchowce spowite w białe kropierze, sunęli między gałęziami jak oddział widm.
Po jakiejś godzinie las zrzedniał nieco. Vuko uniósł nagle pięść nad głowę, a potem cofnął ją do barku i machnął dłonią w bok. Bez słowa zeskoczyli z siodeł, zdejmując tarcze z pleców i wyciągając miecze.
– Tu zsiedli z koni – wysyczał Drakkainen, buchając parą spod odpiętej maski. – Zostawili jednego koniowodnego i poszli rzędem w tamtą stronę. To chyba polana. Czujecie?
Grunaldi pociągnął nosem.
– Dym. Smoła i jakby przypalona pieczeń.
– A także ludzkie gówno i świeża krew. Dużo krwi – uzupełnił Vuko ponuro. Zapiął pas futra zwisający z boku kaptura, zakrywając nos i usta. – Osłaniajcie mnie. Jeśli to pułapka, pozostawajcie w ukryciu. Strzelajcie albo atakujcie i zmieniajcie pozycję. Nie wychodźcie na otwartą przestrzeń. Na razie rozproszcie się wokół polany.
Rozległ się stłumiony terkot naciągów dwóch arbalet, reszta w milczeniu sięgnęła po łuki, po czym znikli wśród ośnieżonych gałęzi.
Drakkainen wyjął miecz, odczekał, aż wszyscy znajdą pozycję, a kiedy najpierw z jednej, a potem z drugiej strony polany rozległo się pogwizdywanie zimowego ptaszka, wyszedł ostrożnie spomiędzy krzaków i ruszył przed siebie.
Wprost w stronę dwóch obłożonych darnią stożkowatych kopców, z których sączył się gęsty dym. Wokół stosów śnieg był udeptany i zryty do gołej ziemi, wszędzie leżały w nieopisanym nieładzie jakieś kije, kawałki skór i gałęzie, najwyraźniej resztki sporego szałasu, obok ogniska, zmienionego już w kupkę żaru, leżał poczerniały żeliwny kocioł, z którego wyciekło coś brązowego i chyba jadalnego, obecnie przypominającego parującą kałużę błota. Niedaleko zrujnowanego obozowiska stały toporne sanie, do połowy wypełnione bryłami węgla drzewnego, a za tlącymi się kopcami widział jeszcze poruszające się smoliście czarne kłębowisko.
Zrobił następne dwa kroki i wtedy to kłębowisko eksplodowało nagle ogłuszającym chóralnym krakaniem i chmurą fruwających nad polaną kruków, odsłaniając dwa porąbane trupy. Odór jatki i wnętrzności buchnął Drakkainenowi w twarz, przebijając swąd tlących się w kopcach węgli, aż się zakrztusił i odwrócił na moment, przyciskając futrzaną maskę do ust. Kruki miotały się nad jego głową jak czarne kraczące tornado.
Podszedł bliżej, ale żaden z leżących ani nie przypominał Węża, ani Filara. Obrzucił spojrzeniem upiornie białe twarze z wyszczerzonymi zębami i wytrzeszczonymi zmętniałymi oczami, zakrzywione jak szpony palce, kończyny powykręcane w przypadkowe strony, rozwarte ślady cięć, jak otwarte do wrzasku krwawoczarne usta, i poczuł się okropnie zmęczony. Ci dwaj wyglądali, jakby oberwali z moździerza albo wpadli pod pociąg. Wokół nich rozlewała się wielka plama rudego, krwawego błota.
Obszedł polanę dookoła, czasem przewracając końcem miecza znaleziony przedmiot, czasem przyklękając na chwilę na śniegu. A potem wyprostował się i gwizdnął na swoich.
– Było tu ośmioro ludzi, w tym dwie kobiety i dwoje dzieci – wyjaśnił, kiedy zeszli się ze wszystkich stron, wciąż ze strzałami na cięciwach i kuszami w dłoniach. – Polowali i wypalali węgiel. Chyba zaczęły im się kończyć zapasy. Obozowali tu z dziesięć dni. Węże przyszli stamtąd. – Pokazał końcem miecza. – Ot, tak po prostu i od razu zaatakowali. Obrzucili szałas pochodniami albo smoczą oliwą, a potem zaczepili go kotwiczką i zwalili na głowy ludzi, którzy byli w środku. Tych dwóch walczyło do końca, a kiedy ginęli, wspierali się już plecami o siebie. Nie wiem, z iloma albo z czym walczyli, ale nie widać, żeby kogoś zabili. A potem Węże odeszli i zabrali ze sobą pozostałych. Nic nie rozumiem. Śpieszą się. Gdzieś zmierzają. Zacierają ślady. A potem rzucają się bez namysłu na pierwszych ludzi, jakich spotykają. Pomieszało im w głowach czy co?
Spalle splunął przez zęby.
– To bestie – wyjaśnił Grunaldi. – Zawsze tak było. Nie walczą ani dla łupów, ani dla honoru. Zupełnie jak wściekłe wilki. A teraz pod tym wężowym królem do końca ich pokaziło.
Drakkainen pokręcił głową, a potem machnął ręką na wschód.
– Zebrali tam wszystkich ocalałych. Związali ich jedną liną i powlekli ze sobą. Po co? Do Ziemi Węży mają kawał drogi. Przez te góry przynajmniej ze dwa tygodnie marszu. Na co im jeńcy? Przecież będą ich spowalniać. Niektórzy są ranni, trzeba ich jakoś karmić i ogrzać, bo popadają. Zresztą co to za zysk, kilkoro niewolników? Gdzie tu jakaś logika? Przecież nie powariowali ze szczętem. Musi o coś chodzić. Może i van Dyken namieszał im w głowach, ale nie są aż takimi kretynami.
– Jest zima – zauważył Głóg. – Mówiłeś, że zaczęli żreć ludzi. Może to ma być prowiant Węży?
– Sprawiliby ich – odparł zwiadowca ponuro. – Mięso to mniej kłopotu, nie spowalnia, a na tym mrozie się nie popsuje. Dawać konie. Ruszamy. Teraz mamy szansę skrócić dystans. Zanim się pozbieraliśmy, zyskali z półtorej godziny, teraz możemy ich dopaść.
Grunaldi złożył dwa palce w kółko, wsadził do ust i gwizdnął na Powoja, który wyszedł z lasu z łukiem przewieszonym przez plecy, prowadząc konie za kantary.
Za polaną ślad rzeczywiście był jeszcze wyraźniejszy, za to las zrobił się gęstszy, pełen zwieszających się nisko poskręcanych konarów, przygiętych pod ciężarem śniegu, skał i czepiających się ubrania kolczastych krzewów.
Bez słowa zeskoczyli z siodeł i brnęli naprzód bez wytchnienia. Co jakiś czas Drakkainen wstrzymywał oddział, zrzucał kaptur i nasłuchiwał, usiłując wyłowić jakiś obcy dźwięk. Skrzypienie i pobrzękiwanie uprzęży, parskanie wierzchowca, szczęk oporządzenia, lament porwanych, cokolwiek. Ale las stał w ciszy. Tylko od czasu do czasu rozlegał się szum wiatru gdzieś w koronach iglastych drzew, pokrakiwanie ptaków, plusk strumienia przedzierającego się wśród oblodzonych kamieni albo mokre plaśnięcie śnieżnej czapy spadającej z drzewa od podmuchu. Nic więcej.
Po godzinie las zrzedniał i wyszli na nachyloną białą halę. Nieskazitelną pokrywę śniegu szpecił tylko wydeptany, szeroki na pół metra trop, trawersujący zbocze na ukos i prowadzący w dół, ku kolejnej granicy lasu i skał. W wydeptanym śniegu widać było więcej bryzgów i kropel krwi, czasem wyraźnie odciśnięty ślad padającego człowieka, czasem tylko dołki pozostawione przez kolana i dłonie. Węży i ich jeńców jednak nigdzie ani śladu.
– Długo ich tak nie dadzą rady gonić – powiedział zdyszany Spalle. – Jeżeli ci jeńcy są Wężom do czegoś potrzebni, będą musieli dać im odpocząć.
– Bawią się z wężami, pieką ludzi, kłaniają się Czyniącemu, który jest niezdrów na umyśle... Widziałeś kiedyś, żeby jakiś Wąż zrobił cokolwiek jak mąż rozsądny? – zapytał Grunaldi.
– Niedługo powinniśmy ich zobaczyć – oznajmił Drakkainen. – Albo oni nas. Gdyby nie ten las, pewnie już by tak było. Nie jedźcie środkiem hali po tropie. Trzymamy się linii lasu i pilnujemy, żeby mieć jakąś osłonę, choćby parę krzaków. Póki się da, nie wychodźcie na otwartą przestrzeń.
W dole zbocza trop prowadził doliną potoku, wśród gęstego lasu i smukłych jak maszty pni. Ledwo wjechali między drzewa, Drakkainen uniósł pięść i znieruchomiał w siodle, nasłuchując, a potem zrobił kilka gestów. Wskazał palcami swoje oczy, podniósł rękę, zawachlował dłonią.
Skalnik podjechał do Grunaldiego i stanął strzemię w strzemię, a potem nachylił się do żeglarza.
– Co to znaczyło? – tchnął niemal bezgłośnym szeptem.
– Ktoś tu jest. Patrzy na nas – odszepnął Ostatnie Słowo.
– Tak. Też to czuję.
Ruszyli dalej ostrożnie, z tarczami w rękach i obnażoną bronią. Tylko jadący na końcu Powój przełożył nogę nad siodłem i usiadł bokiem z arbaletą w ręku, przepatrując uważnie drogę za nimi.
Trop prowadził traktem, w lecie pewno nawet całkiem przyzwoitym, obecnie zasypanym śniegiem, pełnym oblodzonych kamieni i śliskim jak diabli, ale jechali krótkim truchtem, byle naprzód. Po gałęziach przekicało pręgowane szarożółte stworzenie podobne do wiewiórki, z długim, wijącym się nerwowo ogonem, strącając migocący w powietrzu jak muślin śnieżny pył. Drakkainen odprowadził je wzrokiem i uznał, że albo w pobliżu nie ma zasadzki, albo jest bardzo dobrze ukryta. Na tyle dobrze, by nie płoszyć wiewiórek. Mimo to uporczywe wrażenie, że są obserwowani, nie dawało mu spokoju.
– Leć przodem, Cyfral – mruknął. – Wypatruj ukrytych, zamaskowanych Węży, jakichkolwiek oznak zasadzki.
Za zakrętem natrafili na most. Porządny, drewniany, zbity z grubych bali, nawet wyposażony w poręcze. Potok przecinał szlak z prawej strony na lewą, po obu stronach zbocze wznosiło się stromo, pełne skał i śliskich płytek rudego łupku. Przed nimi otwierał się szeroki widok na posępne granitowe turnie i kolejne zalesione doliny. Tropy prowadziły grzecznie szlakiem widoczne aż do następnego załomu skały, ale i tak nie wyglądało to zachęcająco.
Vuko zatrzymał Jadrana i rozłożył ręce na boki. Jadący za nim Głóg i Spalle natychmiast skręcili i wjechali do strumienia po obu stronach mostu. Konie potykały się na kamieniach, gruchocąc kopytami lód i rozchlapując lodowatą wodę.
Drakkainen zeskoczył z siodła i powoli ruszył mostem, sprawdzając wzrokiem każdą skałę, ostrożnie stawiając nogi na oblodzonych belkach.
Cyfral pojawiła się znikąd, ciągnąc za sobą migotliwą smugę jak animowana kometa, z oczkami okrągłymi z przerażenia.
– Uciekaj, Vuko! – krzyknęła. – Z przodu za skałami!
Zobaczył nagle, jak przeszywają go trzy migotliwe jaskrawożółte widmowe promienie, i zdążył zastawić się tarczą. Laminat załomotał głucho. Usłyszał tętent kopyt, odwrócił się i w biegu wskoczył na siodło Jadrana.
Kolejna strzała wbiła się w poręcz mostu z jędrnym stalowym dźwiękiem jak gwóźdź, następna bzyknęła nad głową niczym szerszeń.
– Są też z tyłu! – wrzasnął Powój, podrywając arbaletę do ramienia.
– Nie strzelać na ślepo! – ryknął Drakkainen. – Diament!
Wierzchowce zbiły się w gromadę, tworząc sześciokąt, po czym zwróciły się zadami do siebie, jeźdźcy unieśli tarcze. Kolejne strzały wbiły się ze stukotem w drewno.
– I co teraz? Nie wiemy skąd, nie wiemy ilu.
– Wypatrujcie ich, musimy się przebić. Pod osłoną dymu. Szykować świece. Grunaldi, krzesz ogień. Cyfral, gdzie są Węże? Ilu?
– To nie są Węże. I jest ich około dziesięciu. Za zakrętem czekają konni. I piechota. Czterdziestu paru. Mają włócznie i topory.
– Sprawdź drogę za nami, galopem!
– To był zaszczyt was poznać – zauważył Grunaldi.
Wróżka znikła. Strzały wbijały się w śnieg i błoto wokół nich z jadowitymi, ostrymi bzyknięciami, tworząc krąg. Miały różne lotki z pstrokatych piór leśnych ptaków. I długie promienie, półtorałokciowe. Węże używali lotek z czarnych kruczych piór albo farbowanych, czarno-czerwonych, i stosunkowo krótkich strzał, grubych niemal na palec.
– Zapalamy świece?
– Czekać! Z przodu droga zablokowana!
Skulili się w siodłach za tarczami, a Vuko przygryzał ze złości wargę i myślał gorączkowo. Na razie napastnicy nie starali się ich wybić. Strzelali raczej na postrach – pod nogi albo w tarcze.
– Nie jesteśmy Wężami! – wydarł się, aż własny głos zadzwonił mu pod hełmem, jak wewnątrz dzwonu. – Ścigamy ich! Nic do was nie mamy!
– Coście za jedni?! – odkrzyknięto gdzieś z góry. – Czego tu chcecie?
– Jesteśmy z Wybrzeża Żagli! Ścigamy Węży, którzy porwali naszych. Chcemy ich tylko pozabijać, zabrać swoich i wrócić do siebie. Nie mamy o co się bić!
– Rzućcie broń, to pomówimy!
– Zawsze to samo – westchnął Vuko z irytacją. – Musi się, kretyn, targować.
Splunął w śnieg i przygotował gardło do następnego ryku:
– Schowamy broń! Nie macie się czego bać, jest nas tylko sześciu! – odkrzyknął, a potem rzucił przez ramię do swoich: – Miecze do pochew! Zdejmijcie strzały z cięciw, może jednak przeżyjemy.
Sam uniósł prawą rękę, w której dzierżył łuk, przytrzymując palcami strzałę na łęczysku. Poluzował dłoń, pozwalając strzale spaść na ziemię, i powoli schował łuk do sajdaka przy siodle. Przełożył drugą dłoń przez rzemień przy tarczy i przerzucił ją na plecy.
Pozostali niechętnie opuścili osłony, ale ukryci strzelcy też dali na chwilę spokój. Konie pomrukiwały nerwowo i potrząsały łbami, chlupotał strumień, a wokół nich sterczał krąg strzał, niczym klomb dziwacznych kwiatów. W górze krakały kruki.
Drakkainen rozłożył na boki puste ręce i pchnął biodrami. Jadran ruszył naprzód, łamiąc kopytami żywopłot z kolorowych lotek i stukając zimowymi podkowami w lód szlaku.
Przed mostem czekało na Drakkainena trzech jeźdźców w czarnych folgowych pancerzach zdobionych oplotowymi wzorami z miedzi i głębokich hełmach z szerokimi nosalami. Ten najbardziej z przodu zdjął powoli hełm, podał go siedzącemu z prawej, a potem zeskoczył na śnieg i ruszył powoli mostem.
Miał starannie rozczesane długie włosy i jasną brodę zaplecioną w dwa warkocze przełożone przez srebrne pierścienie, a z ramion spływał mu niebieski płaszcz podbity białym futrem. Prezentował się raczej godnie i oficjalnie, nawet jego buty z futrzanymi cholewami wyglądały na drogie i eleganckie. Drakkainen w swoim maskującym anoraku i okopconym półpancerzu poczuł się wyjątkowo wyświechtany, niechlujny i podobny do brudnej zebry.
– Niepotrzebnie wyrzucałem tamto błyszczące – mruknął, zsiadając z konia. – Przynajmniej koronę trzeba było zostawić.
Spotkali się pośrodku mostu. Elegant splótł ręce na piersi, całkiem sprytnie – prawą położył na lewym przedramieniu i w efekcie jego dłoń dyskretnie wylądowała tuż nad rękojeścią tkwiącego w pochwie miecza. Stał tak – niby spokojnie i obojętnie, a w razie czego ofensywnie.
Drakkainen zrzucił kaptur i oszczędnie ukłonił się samym ruchem głowy, uznając, że nie ma co przesadzać z uprzejmościami.
– Te trzy strzały poszły w moją tarczę – powiedział tonem towarzyskiej rozmowy. – Gdybym miał gorszy refleks, tobym tu teraz leżał.
– Straciłem wielu ludzi – odparł elegant urażony. – A wy jesteście obcy. Tamci noszą się na czarno, wy na biało, jedno i drugie tak samo dziwaczne. Nawet tarcze macie białe, bez znaków. Skąd mieliśmy wiedzieć? Choć u ciebie coś prześwituje, jakby świstak...
– Miał być wilk – wyjaśnił Vuko z lekkim zniecierpliwieniem. – Ale niezupełnie się udał, dlatego zamalowałem. Jestem Ulf Nocny Wędrowiec. Cudzoziemiec, ale żyję między Ludźmi Ognia, w górze Dragoriny. Pozwólcie nam przejść. Tamci Węże są niedaleko i bardzo nam spieszno. Mają naszych ludzi i coś, co należy do nas. Są dość niebezpieczni, jest z nimi Czyniący.
– Rozmawiasz z Kungsbjarnem Płaczącym Lodem, styrsmanem Ludzi Kruków. To moja ziemia i moi ludzie – rzucił tamten wyniośle. – Węże, którzy przeszli tym szlakiem, to moja rzecz. Należą do mnie, tak samo jak jelenie w lasach i ryby w strumieniach oraz złoto w trzewiach gór. Mówiłeś, że mają coś twojego. Co to jest?
– Nie przyda ci się na wiele – zauważył Drakkainen. – Ma raczej wartość sentymentalną. To trumna.
Kungsbjarn Płaczący Lodem, styrsman Ludzi Kruków, stracił na chwilę rezon.
– Co?
– Trumna – powtórzył Drakkainen cierpliwie. – Używana. Znaczy z zawartością. To... ten, moja ciotka. Ukochana ciotka.
Elegant rozejrzał się trochę bezradnie, kiedy Vuko przypomniał sobie, że na Wybrzeżu Żagli stosuje się ciałopalenie. Postanowił nie brnąć dalej.
– Węże nie mają nic, na czym mógłbyś się wzbogacić. Jeśli zaś postanowisz nas wystrzelać, będziemy się przebijać. W końcu poginiemy, ale nie należymy do ludzi nieudolnych. Natracisz swoich, zupełnie niepotrzebnie, a Węże nadal będą sobie podróżować po twoich ziemiach.
– Ukradli ci trumnę? – zapytał ostrożnie Kungsbjarn.
Drakkainen westchnął, zachodząc w głowę, co go napadło z tą trumną.
– Nie mnie, ciotce. Znaczy ciotkę w zasadzie też ukradli. Puść nas, człowieku! Co ci zależy? Chcesz myto za most? Zapłacimy. Przejedziemy szlakiem tam i z powrotem i znikniemy, jakby nas nigdy nie było. Zapłacę ci nawet, jeśli upolujemy królika, tylko daj nam dopaść tych Węży. W górę szlaku, na zachód stąd, napadli na smolarzy i wybili ich, a część porwali ze sobą. Ilu chcesz jeszcze stracić ludzi? W najgorszym razie my i Węże powybijamy się nawzajem.
– Jest was sześciu – zauważył Płaczący Lodem. – Co chcecie wskórać przeciwko Wężom, których prowadzi Czyniący?
– Kiedy szli w tamtą stronę, było ich znacznie więcej – zauważył skromnie Drakkainen. – Ci to niedobitki. Tylko że z każdą chwilą oddalają się od nas. I w każdej chwili mogą zabić twoich smolarzy. Tam są niewiasty i dzieci!
– Oni już nie żyją – powiedział Kungsbjarn zagadkowo. – Nawet ja nie zdołam wyrwać ofiary Szepcącym do Cieni.
– To tylko Węże. – Drakkainen wzruszył ramionami. – Przebici mieczem umierają jak każdy. Nawet Czyniący. Wyrwaliśmy im już niejedną ofiarę. Tylko kiedy my tu sobie gawędzimy, oni są coraz dalej.
– Nie mówiłem o Wężach. Posłuchaj, Wędrujący Nocą. Jesteśmy Ludzie Kruki. Inni zwykle chełpią się, że w ogóle nie znają trwogi. Ale to są głupcy, którzy szybko dowiadują się, jak bardzo się mylili. My nie boimy się żadnych ludzi i żadnych cudzoziemców. Ani Amistrandingów, ani miedzianoskórych z Kabirstrandu, ani Ludzi Ognia, ani Węży. Nie boimy się sztormów i morskich potworów. Nie boimy się górskich nyflingów, upiorów zimnej mgły, ani nawet bogów. Boimy się jednak Żarłocznej Góry, jej uroczyska i szalonych mnichów zwanych Szepcącymi do Cieni, którzy tam mieszkają. Wiem, dokąd poszli twoi Węże, i mogę ci pokazać krótszą drogę. Ale nawet gdybym cię nie zatrzymał, i tak nie zdążyłbyś ich dopaść przed Kamiennymi Kłami. Dalej jest tylko uroczysko i zaczyna się moc Szepcących do Cieni. Nikt, kto przekroczy przełęcz, nie przeżyje. Żarłoczna Góra nie wypuszcza nikogo.
– Pokażesz nam ten skrót? – zapytał Drakkainen. – I opowiedz mi więcej o tych mnichach. Czego Węże mogą od nich chcieć? I dlaczego ci Szepcący ich nie zabiją?
– Tego nie wiem. Ale skoro Węże znowu porwali ludzi, to znaczy, że przywiodą ze sobą ofiarę dla Żarłocznej Góry.
– Ci mnisi porywają ludzi? Pozwalasz na to?
– Mnisi nie mogą opuszczać Żarłocznej Góry. Poza nią tracą moc. Gdyby wyszli, pewnie byśmy ich wreszcie wybili. Ale u siebie, w swoim wykutym w skale chramie, są niepokonani. To sama Góra ich chroni. Umieją jednak zwodzić ludzi na manowce, tak by sami przeszli przełęcz Kamiennych Kłów i nakarmili sobą Górę. Myśliwych, wędrowców, zagubionych na szlaku. Sami jednak nigdy nie wychodzą ze swojej doliny. Nie powiem, że jesteś odważny, Nocny Wędrowcze, bo ten, kto nie wie, na co się porywa, nie ma w sobie męstwa, a tylko głupotę. Ja mówię: wracajcie na swoje Wybrzeże i zapomnijcie o tych, których porwano. Albo idźcie do Ziemi Węży i tam wywrzyjcie pomstę. Ale nie idźcie za Kamienne Kły, bo równie dobrze możecie sami poprzebijać się mieczami.
– Dziękuję za radę – odparł Drakkainen. – A ja mówię: musimy iść. Ci Węże nie mogą wrócić do domu. Jeśli tak się stanie, wiosną zajmą całe Wybrzeże Żagli i nie będzie nikogo, kto by ich powstrzymał. Po prostu pokaż nam, proszę, ten skrót i będzie po sprawie.