Читать книгу Pan Lodowego Ogrodu. Tom 4 - Jarosław Grzędowicz - Страница 6

Оглавление

Rozdział 2

Żarłoczna Góra

Robak pełznie, szepcąc do cieni,

to pożeracz ciał i płomieni.

Skały głodne, skały są głodne,

zwidy mamią zmysły zawodne.

W paszczach jaskiń, w gardłach tuneli

słychać lament tych, co zginęli.

Góra krzyczy, góra zawodzi,

z głębi pieczar nikt nie wychodzi.

Robak ślepy, robak jest ślepy,

robak głodny jest i kaleki.

Niestrudzenie pełznie przed siebie,

żeby pożreć, żeby pożreć dziś ciebie.

(Słowo o świecie, Lodowy Ogród)*

* Wszystkie wiersze autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej.


Powrót do świata oznaczał ból.

Kiedy wyczołgałem się z jaskini, zdążyłem jedynie zobaczyć jeźdźców na wysokich wierzchowcach w dziwacznie wykutych zbrojach, hełmy z osłonami jak pyski jaszczurów, poczerniałe żelazo i drzewca z zębatymi proporcami sterczące im zza pleców, łopocące na tle śnieżnej bieli jak płomienie. W jednym błysku.

Byli jak w moim śnie jeszcze w Dolinie Bolesnej Pani.

A potem odwróciłem się do dziury między skałami, ziejącej niczym rozwarta paszcza w śniegu, która latem pozwoliła mi wyjść na wolność, prosto do wielkiego cudzoziemca o dziwnych rysach, który miał być częścią mojego przeznaczenia, do tego, który zwał się Nocny Wędrowiec, by wykrzyczeć im ostrzeżenie.

A potem zgasłem.

Czułem nadlatujący pocisk, słyszałem, jak koziołkujące żelazo tnie ze świstem powietrze, a potem spadł na mnie cios i koniec.

Pamięć o tej chwili jednak odnalazłem dużo później. Kiedy zbudziłem się przewieszony niczym upolowany jeleń przez grzbiet jadącego krótkim galopem konia, znałem i pamiętałem tylko ból. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, ani nawet kim jestem. Byłem jednym bólem. Zaczynał się od mojej spuchniętej nad skronią czaszki, wypływał ze mnie gęstymi, toczącymi się jak wosk z płonącej świecy kroplami z rany nad brwią, gnieździł się w brzuchu, na piersi, tam, gdzie każdy krok wierzchowca dźgał mnie potężnym uderzeniem zwierzęcego kręgosłupa.

Uderzenie kopyt o ziemię czułem jak potężnego kopniaka, zupełnie jakby koń galopował po mnie. Dźgał mnie łęk siodła, głowa rozpadała się na kawałki i w tamtej chwili nie bardzo mnie obchodziło, co się stało i dokąd mnie zabierają.

Nawet nie wiem, jak długo to trwało. Widziałem jedynie sunącą szybko ośnieżoną ziemię i migające końskie kopyta.

W którymś momencie udało mi się lekko przesunąć i zyskałem tyle, że mój brzuch obijał się w innym miejscu niż przedtem, ale ból w innym miejscu już oznaczał ulgę.

Po jakimś czasie wjechaliśmy do lasu i jeźdźcy zwolnili. Zauważyłem też, że między nimi wciąż biegnie kilku pieszych, buchając parą i chrzęszcząc płytami napierśników, a to oznaczało, że wcale nie była to taka szalona jazda, jak mi się zdawało.

A potem wiozący mnie mąż zatrzymał konia i jednym szarpnięciem za kark posłał na ziemię.

Zwaliłem się bezwładnie jak worek i po prostu leżałem w śniegu otoczony bólem i niczym więcej. Nie miałem siły, żeby choć przewrócić się na bok, po prostu leżałem tak, jak upadłem, zupełnie jak coś, co zostało wyrzucone.

Jednak wtedy, po długim czasie, zacząłem myśleć. Trochę. Miałem twarz w śniegu i zacząłem go jeść, lecz nagle przypomniałem sobie, że Ulf mówił, żeby tego nie robić pod żadnym pozorem, bo jest zbyt zimny i skręci mi kiszki. Nabrałem więc odrobinę w usta i czekałem cierpliwie, aż się roztopi, i dopiero wtedy przełknąłem. Uczyniłem tak kilka razy, a potem zwymiotowałem.

Nadal bolała mnie głowa i obite żebra, ale byłem już w stanie zacząć się niemrawo poruszać. Wcisnąłem obolałe czoło w lodowaty puch i czekałem, aż pulsujący ból, który rozpalał się pod moją czaszką przy każdym ruchu, stanie się trochę znośniejszy. Ręce miałem związane z tyłu, lecz nogi wolne. Wędrujący Nocą uczył nas, jak się walczy ze związanymi rękami, a nawet kazał nam tak pływać w basenach w miejskiej łaźni Lodowego Ogrodu.

Wiedza i pamięć o tym wszystkim wróciła do mnie powoli, jak woda wypełniająca puste naczynie. Wciąż leżałem twarzą na śniegu, ale przestałem być już bezwładnym łachmanem. Zdobyczą. Czymś, co po prostu trzeba przetransportować jak zastrzelonego kozła. Należałem do drużyny Wędrującego Nocą. Gdzieś tam, z tyłu, zostali moi ludzie. Węże uciekali, śpieszyli się, a to znaczyło, że Ludzie Ognia i Bracia Drzewa wciąż żyli. Przynajmniej niektórzy.

„Wszyscy idą i wszyscy wracają” – mówił Ulf. „Także martwi. Nikt nie zostanie porzucony. Nikt nie zostanie z tyłu”.

Byli tam gdzieś i szli po mnie. Na pewno.

Na razie leżałem obolały i sprawdzałem, co mi zostało. Przeliczyłem językiem zęby. Policzki i wargi krwawiły, lecz zęby miałem wszystkie. Zabrali pas z mieczem i nożem, znaleźli przechodzącą przez pierś płaską pochwę z gwiazdkami do rzucania. Zdarli z głowy hełm, który pewnie uratował mi życie. Ale miałem futrzany strój i buty. Miałem białą kurtę i spodnie, które czyniły nas niewidzialnymi w śniegu, a od spodniej strony były czarne, byśmy mogli zniknąć też w ciemnościach. Pod kurtą wciąż miałem drobną, mocną kolczugę.

„Nigdy nie odpuszczamy” – mówił Nocny Wędrowiec. „Do końca. Dopóki żyjesz, walczysz. Dopóki możesz myśleć, walczysz. To umysł jest bronią. Reszta to narzędzia. Nie mają znaczenia. Można je zdobyć, zrobić albo zastąpić”.

Na szyi wciąż czułem łańcuszek z małym kastetowym nożem, który został mi po Brusie. Nie przeszukali mnie zbyt dokładnie. Byłem nieprzytomny i nie mieli czasu. W przypadku takich jak my możesz być pewien, że znalazłeś całą broń, tylko gdy jesteśmy nadzy, a i to nie zawsze. Od wewnętrznej strony pasa trzymającego spodnie miałem, jak każdy w drużynie, wszytą pochwę, a w niej mały nóż wykuty z jednego kawałka stali. Nieco dłuższy od kciuka, ostry jak brzytwa, z kółkiem na końcu rękojeści, w które można było wsunąć palec. Ukryty w miejscu, gdzie związany człowiek może dyskretnie sięgnąć dłonią. Wzdłuż dolnego brzegu kurty krył się trzyłokciowy łańcuch o drobnych ogniwach, z ciężarkami na obu końcach. Jeszcze jedno ostrze, wielkości liścia, ukryte zostało w podeszwie prawego buta, pod obcasem.

Tak naprawdę miałem wiele broni. Potrzebna była mi jedynie siła i wola, by ją wykorzystać.

Oraz sposobność, żeby wsunąć dłonie pod kurtę i namacać pas opinający futrzane portki, a potem dyskretnie wyszukać pod nim kółko wykute na końcu rękojeści i zaczepić je palcem.

A potem jeszcze chwila, by rozciąć oplatające moje nadgarstki rzemienie.

Na razie leżałem twarzą w śniegu, wokół słyszałem chrzęst kroków Węży, chrapliwe szepty, szczęk żelaza i podzwanianie uprzęży. Mdlący ból w głowie stał się znośniejszy. Wciąż miałem wrażenie, że jest rozłupana na kawałki jak gliniany dzban, ale ból już mnie nie oślepiał i nie sprawiał, że nie wiedziałem niczego innego.

Przekręciłem się ostrożnie na bok i powoli uniosłem oblepioną lodowatymi, topniejącymi grudkami twarz.

Byli wysocy, jak wszyscy ludzie żyjący na Smarselstrandzie, jak zwali swój kraj, ale Węże różnili się od pozostałych. Wydawali się chudsi i smaglejsi, a każdy odkryty kawałek ich ciała pokrywały zygzakowate wzory, podobne do tych, jakie miały na grzbiecie tutejsze jadowite węże. Nosili też długie włosy splecione w małe warkoczyki zaczesane do tyłu, wysmarowane czymś czarnym i lśniącym. Mówili tym samym językiem co pozostali mieszkańcy Wybrzeża Żagli, ale wymawiali słowa trochę inaczej, więc w pierwszej chwili ich nie rozumiałem.

Rozejrzałem się szybko i dyskretnie, usiłując zobaczyć i zapamiętać jak najwięcej, a potem znów położyłem głowę na śniegu, by nie zwracać na siebie uwagi, ale też tak, aby móc nadal ich obserwować spod przymrużonych powiek.

Zostało im trzech jeźdźców w ciężkich zbrojach i sześciu albo siedmiu pieszych. Ten, który mnie wiózł, zachowywał się jak dowódca i był to też ten sam, który rzucił we mnie toporkiem. Kiedy zdjął hełm z osłoną w kształcie pyska jaszczura, widziałem, że ma dziwne, senne ruchy i nawiedzony, nieobecny wyraz twarzy, jakby nawdychał się dymu z harhaszu. Sprawiał wrażenie, że porusza się w takt muzyki, której nikt poza nim nie słyszy, a do tego wydawało się, że nie odczuwa mrozu. Tego dnia może nie było jakoś przeraźliwie zimno, jak na tę porę roku na wybrzeżu, ale ten Wąż chodził w rozpiętej kurcie, pod którą świeciła naga pierś pokryta tatuażami. Nie nosił umocowanych za plecami skrzydeł z proporców jak pozostali, a zamiast tego miał dziwną pelerynę z cienkiego materiału, umocowaną do ramion i bioder, która przy każdym ruchu i powiewie wiatru wydymała się niczym żagiel, ukazując wizerunek splecionych węży. Co dziwniejsze, tkwiło w niej kilka strzał, jakby nie miały siły przebić cienkiego niczym jarmakandzki morski muślin materiału.

Postój wypadł na skraju lasu. Między pniami drzew i ośnieżonymi krzewami widać było polanę, na której stały jakieś szałasy, płonęły ogniska i kręcili się ludzie. Dwóch pieszych Węży opadło na kolana, a potem poczołgało się w śniegu na sam brzeg lasu, obserwując wioskę. Reszta skuliła się na ziemi i siedzieli tak, oparci plecami o drzewa, dysząc i popijając z bukłaka, który puścili w krąg.

Myślałem, że to krótki popas i zaraz ruszą dalej, obchodząc polanę, ale po chwili zrozumiałem, że szykują się do ataku. Patrzyłem, jak na chrapliwy, rzucony ściszonym głosem rozkaz piesi niechętnie podnoszą się ze śniegu, zapinają rzemienie poluzowanych pancerzy i zakładają hełmy, a potem biorą do rąk dziwne włócznie o długich, szerokich ostrzach, najeżone sierpowatymi hakami, dobre do ściągania jeźdźców z koni. Dwaj jeźdźcy dosiedli znów wierzchowców, jeden przygotował sobie kotwiczkę na linie, drugi rozdał pieszym kilka glinianych kul na krótkich łańcuchach.

Patrzyłem na to wszystko i czułem, jak wali mi serce. Nadal leżałem w śniegu niczym martwy i za wszelką cenę usiłowałem nie zwrócić na siebie uwagi, ale dotarło do mnie, że ten moment to moja szansa. Nie bardzo rozumiałem, po co chcą rzucać się na tych ludzi na polanie, ale cokolwiek miało się wydarzyć, musiałem to wykorzystać. Na razie czekałem.

Jeśli postanowią mnie związać, i tak się uwolnię. Jeśli zostawią mnie pod strażą, poczekam, aż pilnujący spojrzy, co się dzieje z towarzyszami, rozetnę więzy i przy nadarzającej się okazji zabiję go i ucieknę w las. Jak najszybciej, w przeciwną stronę, tam, skąd będą nadchodzić ludzie Ulfa.

Wsunąłem dłoń pod pas i namacałem nóż. Był tam. Wystarczyło go wysunąć, obrócić w palcach, a potem rozciąć więzy. Robiłem to wiele razy w Lodowym Ogrodzie i wiedziałem, że zabierze tylko parę chwil.

Dowódca przechadzał się między nimi, wydając szeptem rozkazy, a potem wyprostował się, rozkładając na boki ręce, i powoli przetoczył głową na karku, aż coś mu chrupnęło w kościach. Nasadził swój jaszczurczy hełm i wskoczył na siodło.

Ci, którzy otrzymali kule umocowane do kawałków łańcucha, stłukli je o drzewa, a potem zaczęli nimi kręcić w powietrzu. To, co znajdowało się pod glinianą skorupą, zaczęło najpierw dymić, a potem buchnęło płomieniami. Słyszałem, jak pociski wydają ponury zawodzący dźwięk, wirując na łańcuchach i zmieniając się w rękach Węży w płomieniste koła.

Leżałem spokojnie, czując, jak rozpala się we mnie ogień, a w gardle tłucze mi się serce, zupełnie jakbym połknął rybę. Dwóch włóczników zostało w lesie i przysiadło pod drzewami, kryjąc się wśród krzewów. Spojrzałem, jak odprowadzają swoich wzrokiem, i mocniej ścisnąłem nóż w palcach. A potem mój ostrożny wzrok padł na tobół z sieci leżący tuż obok nich i zrozumiałem, że to nie tylko mnie pilnują, a wtedy spadło na mnie nagłe przerażenie, zupełnie jakby strzelił we mnie piorun. Uczucie było takie, jakby oblazły mnie tysiące płonących mrówek.

Na śniegu wśród skłębionej sieci spoczywał lodowy sarkofag zawierający Naszą Panią Bolesną uśpioną drętwą wodą. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało, ani zrazu w ogóle uwierzyć w to, co widzę. Mieli ją. A to oznaczało, że Ulf Nocny Wędrowiec, człowiek, który spadł wraz z gwiazdą i był kluczem do mojego przeznaczenia, pewnie nie żyje. Nie mogłem uwierzyć, że dałby ją sobie wyrwać. Pamiętałem, co to oznaczało, gdyby szalony król Węży dostał Czyniącą w swoje ręce.

W następnej chwili zrozumiałem też z przerażeniem, że nie mogę uciekać. Nie mogę im zostawić Bolesnej Pani. Musiałbym zabrać ją ze sobą, a wlokąc ciężki sarkofag, nie zaszedłbym daleko. Myślałem jeszcze, żeby jednak spróbować ucieczki i potem usiłować jakoś wykraść Czyniącą albo ją ostatecznie zabić, byle nie trafiła do kraju Węży. Tylko że nie miałem pojęcia, jak miałbym to uczynić. Lodową skrzynię stworzył mistrz Fjollsfinn, który był potężnym Czyniącym, i postarał się, by nie dało się jej łatwo zniszczyć, a otworzyć ją umiał z nas wszystkich tylko Ulf. Miałem też marne szanse, by zabić strażników. Mały nóż, dobry do obierania owoców, przeciwko dwóm mieczom i włóczniom? Można nim było zabić z zaskoczenia, lecz nie w równej walce przeciwko przygotowanemu wojownikowi, a co dopiero przeciw dwóm. Dobrze wiedziałem, ile siły mają ludzie z Północy. Widziałem tu już mężów, którzy nadal walczyli, mimo że w ich ciele tkwił miecz przebijający tułów na wylot.

Leżałem przerażony w śniegu, nadal ze spętanymi rękoma, wahałem się pomiędzy niewieloma rzeczami, które mógłbym zrobić, i jak to zwykle bywa w takich razach, w końcu nie uczyniłem nic. Na polanie tymczasem wybuchł krzyk przerażonych ludzi, dobiegał stamtąd huk płomieni, basowe zawodzenie rogu, łomot i trzask, a w końcu pojedyncze przeraźliwe wrzaski. Nie trwało to długo, ale nie miałem wielkiej nadziei, że zajęci swoimi sprawami i niczego się niespodziewający ludzie pracujący w lesie poradzą sobie z nagłym atakiem Węży. Tylko nadal nie mogłem pojąć, po co tamci to robili.

Kiedy hałas na polanie wzmógł się, uniosłem lekko ciało, usiłując spojrzeć między krzewami, i wtem obrócone na płask ostrze włóczni spadło mi na kark, wbijając znowu twarz w śnieg.

– Na ziemię, padlino! – syknął włócznik. Zostałem więc płasko na ziemi. Po chwili lodowate ostrze znikło z mojego karku, lecz nie poruszyłem się, rozumiejąc, że wartownicy są czujni.

Po jakimś czasie postawiono mnie na nogi paroma kopniakami w żebra. Znowu byłem w niewoli. Znów byłem kimś, z kim porozumiewano się za pomocą kopnięć, poszturchiwań i razów. Tym razem jednak miałem pewność, że nie potrwa to długo. Nie zamierzałem ponownie tego znosić i przyrzekłem to sobie już dawno.

Węże kręcili się na zdeptanej polanie i o ile mogłem się zorientować, było ich tyle samo co przedtem. Szałas stał się już płonącym rumowiskiem, wszędzie leżały strzępy ubrań, rozrzucone bezładnie różne narzędzia i rzeczy codziennego użytku. W wielkiej plamie krwi na śniegu drgały dwa potwornie rozszarpane i porąbane ciała, a resztę ludzi zgromadzono pośrodku i zmuszono, by uklękli. Wartownik uderzeniami drzewca zapędził mnie w tamtą stronę, po czym kopniakami zgiął mi oba kolana.

Klęczałem wraz z innymi i musiałem patrzeć na stojące opodal sanie, gdzie Węże wrzucili jedyną wśród jeńców młodą dziewczynę. Ręce przywiązali jej do burt, a nogi w kostkach do płóz, po czym rozcięli spódnicę aż do pasa i gwałcili ją po kolei, śmiejąc się i pokrzykując do siebie. Po jakimś czasie dziewczyna przestała krzyczeć i tylko rzucała głową na boki, gryząc wargi do krwi i szarpiąc zaciśnięte na nadgarstkach rzemienie.

Oglądałem tę scenę martwym wzrokiem i myślałem o nożu spoczywającym w pochwie pod moim pasem. Nie czułem już zgrozy, tylko zimny gniew i coś jakby znużenie. Było tak, jak kiedyś powiedział mi Brus. Napatrzyłem się na okrucieństwo i w końcu przywykłem, ale część mnie umarła, zamieniła się w kamień. Czułem, jak ciąży mi w piersi, zimny i chropawy niczym otoczak ze strumienia, ale odczuwałem niewiele więcej.

Ich dowódca zrzucił płaszcz i kurtę, po czym półnagi sięgnął do sakw, skąd wyjął coś, co zrazu wziąłem za kawałki grubej, kolorowej liny, ale to były węże. Tutejsze jadowite węże, całe w czerwono-czarne wzory, grube jak mój nadgarstek, teraz zwisające mu niemrawo z dłoni. Pomyślałem, że są martwe, ale kiedy owijał je sobie wokół szyi jak chustę, jeden z nich wysunął na chwilę język, a drugi słabo poruszył łbem. Węże tu śpią całą zimę, więc te jego były otępiałe od mrozu i senne.

– Serce! – krzyknął nagle chrapliwie czarownik.

Jeden z jego ludzi wyciągnął szeroki, zakrzywiony niczym sierp nóż i pobiegł do leżących bez ruchu dwóch porąbanych obrońców. Nachylił się nad nimi, usłyszałem chrzęst i trzask rozrąbywanych żeber, po czym Wąż wrócił, trzymając w dłoniach wycięte z piersi serce, niczym lśniący czerwony owoc, ze sterczącymi odciętymi żyłami jak odłamane pędy. Serce poruszyło się jeszcze kilka razy w ręku Węża, kiedy podawał je Czyniącemu. Tamten ujął je ostrożnie, po czym ścisnął w dłoni. Strumyki krwi pociekły mu spomiędzy palców, a potem z nadgarstka, spadając cienką strugą w śnieg. Czarownik zaczął coś nucić, wodząc dłonią nad śniegiem i rysując splątaną szkarłatną linię, zwijającą się w zagmatwane spirale i węzły.

Pomyślałem, że jeśli moi ludzie jeszcze żyją, to każdy moment postoju zwiększa nasze szanse. Niech gwałcą dziewczynę, babrzą się krwią, napadają na jakichś nieszczęsnych myśliwych czy węglarzy. Tam nadciąga piętnaścioro jeźdźców, żeby wybić ich jak wściekłe psy. Już tu jadą. Biali na śniegu, z ostrzami w ręku, powodujący końmi z wytłumionymi kopytami. Cisi niczym śmierć. Jednak choć usiłowałem o tym nie pamiętać, jednocześnie widziałem lodową skrzynię z Panią Bolesną i wiedziałem, że musiało stać się coś złego. Więc dobrze, nie będzie ich piętnaścioro. Ale jeśli przeżył choć jeden, to już tu jedzie. A wtedy przynajmniej będzie nas dwóch.

– Niech zabłąka się, idąc po śladach Węża, niech zginie na żmijowych manowcach, niech ogłuchnie na syk, niech oślepnie na znaki na ogonie, niech się zaplącze i zginie – mamrotał Czyniący. – Bowiem są na świecie tylko Węże i karma dla Węży, niech będzie błogosławiony wielki mistrz Aaken.

Jeden z jego ludzi ruszył kłusem w stronę sań, kopnął z siodła tego, który właśnie kładł się na dziewczynie, a potem wyjął miecz i ciął z góry kilka razy. Usłyszałem jej nagły, stłumiony krzyk i wzdrygnąłem się. Wąż jednak przeciął tylko rzemienie, raniąc ją przy tym w nogę, po czym chwycił dziewczynę za włosy i powlókł przy swoim wierzchowcu, by cisnąć między nas, klęczących na śniegu. Dziewczyna zwinęła się w kłębek, wciskając ręce między uda i dławiąc się stłumionym szlochem.

Czyniący opadł na kolana, zdjął oba gady z szyi, jednego po drugim, odwijając je ostrożnie, klepnął każdego lekko otwartą dłonią w płaski łeb, a potem ułożył na szkarłatnych zygzakach wijących się na śniegu. Nie widziałem nigdy z bliska, jak ktoś czyni, ale to, co ten robił, wydało mi się tylko niedorzeczne.

Jego ludzie usiedli dookoła kręgiem, unosząc dłonie w stronę zachmurzonego nieba i wydając dziwaczny grzechoczący dźwięk. Nigdy dotąd nie słyszałem, by coś takiego wydobyło się z ludzkiego gardła. Oba gady zaczęły wić się na wzorach widocznych na śniegu i wydało mi się, że pełzną dokładnie po wyrysowanych liniach. Czyniący pochylił się, wyciągając nagie ramiona pokryte zgrubiałymi bliznami, a wtedy najpierw jeden, a potem drugi wąż zwinęły się w kłębek i skoczyły nagle na jego ręce, wbijając w nie jadowe kły. Kapłan odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie ni to syk, ni to krzyk. Węże zaciskały przez moment szczęki i wisiały mu na rękach, a potem odpadły nagle, bezwładne jak pijawki. Pozostali opadli Czyniącego, ktoś narzucił mu futro na ramiona, ktoś pozbierał węże, znów osowiałe i bezwładne, wrzucając je do skórzanego worka. Pomogli wstać czarownikowi, tratując wzory na śniegu, ten wyszarpnął się z ich ramion i zasyczał znowu, a wtedy zobaczyłem, że ma czarny, rozdwojony język i straszne żółte oczy z małymi czarnymi szczelinami, martwe niczym wypolerowane kamyki, takie same jak u jego węży.

Po tym wszystkim szybko ruszyliśmy w drogę. Piesi otoczyli nas, klęczących na śniegu, a potem, okładając drzewcami i kopiąc, zmusili do powstania i ustawienia się w szereg. Ruszyliśmy truchtem przed siebie, prowadzeni przez trzech jeźdźców i otoczeni włócznikami.

Nie skrępowali jeńcom rąk, wzięli tylko długą linę, którą powiązali co kawałek w zaciskające się pętle i założyli nam na szyje. Dwaj jadący na koniach powiesili między sobą sieć z Panią Bolesną i tak brnęliśmy najpierw przez sięgający kolan śnieg, a potem kamienistym szlakiem między drzewami, wzdłuż jakiegoś strumienia.

Cały ten korowód nie szedł wcale cicho. Co chwila ktoś się przewracał, pociągając za sobą innych i szarpiąc ich za karki, wszyscy szlochali, dyszeli rozpaczliwie albo dławili się przekleństwami. Konie parskały i porykiwały, piesi szczękali zbrojami i bronią.

A mimo to, kiedy brnąc szlakiem, zaczęliśmy mijać zaczajonych ludzi, ci nie zwrócili na nas najmniejszej uwagi. Najpierw był to mąż stojący z łukiem między skałą a pniem drzewa. Gdyby bardziej się przyczaił, w ogóle nie byłoby go widać, ale on opierał się o drzewo i wpatrywał w trakt szklanym wzrokiem, nasłuchując, jakby nikt nie szedł po kamieniach, jakby nie docierał do niego stukot kopyt, jęki i złorzeczenia.

Za nim wśród skał i drzew siedzieli następni i również nie dbali, by być niewidoczni. Pogryzali coś, trzymali w rękach łuki z założonymi strzałami, ale nie napinali ich, tylko kładli płasko na kolanach, drapali się, a nawet ziewali, jakby wciąż na coś czekali, mimo że przed ich oczami szlakiem przechodziło półtora tuzina ludzi. Ktoś z jeńców zaczął ich wołać z rozpaczą i usłyszałem, że Węże się śmieją. Któryś zdzielił więźnia w głowę, ale wcale nie wyglądali na zaniepokojonych. Wokół nas powietrze drgało dziwacznie, jakby z gorąca, tak samo jak nad piaskiem pustyni, i wędrowaliśmy, zupełnie jakbyśmy już byli duchami, niewidocznymi dla oczu żywych. Przeszliśmy mostem nad strumieniem na dnie skalistego wąwozu, a kawałek dalej spotkaliśmy kolejnych ludzi czekających w zasadzce. I tak samo jak poprzedni, ci również nie zaszczycili nas nawet spojrzeniem. Jeńcy na ten widok zaczęli płakać i złorzeczyć. Było jasne, że siedzący tu zbrojni w mgnieniu oka rozbiliby podjazd Węży w puch, a tymczasem gapili się tylko przed siebie szklanym wzrokiem i czekali, aż traktem przejedzie ktoś widzialny.

Kiedy minęliśmy zasadzkę, jeńcy zupełnie stracili nadzieję i ducha. Szlochali jedynie i szli krok za krokiem, zupełnie bezwolnie. Widywałem już ludzi w takim stanie i wiedziałem, że łatwo się z niego nie obudzą. Nawet gdyby ktoś teraz zaatakował Węży, zacząłby ich zabijać i przeciął sznur, staliby i gapili się zupełnie jak kowce.

Szliśmy potem jeszcze wiele godzin, cały czas pod górę. Przewracaliśmy się na oblodzonych kamieniach, potykaliśmy o korzenie. Do tego ja miałem się znacznie gorzej niż inni, bo wciąż miałem związane z tyłu ręce. Pozostali cały czas ściskali sznur, starając się poluzować dławiące ich pętle, a mnie drętwiały spętane ręce i traciłem czucie w palcach, a co gorsza, jeśli się potykałem albo ktoś obok mnie upadł i pociągnął mnie w dół, po prostu wieszałem się na linie.

Cały czas myślałem o nożu i walczyłem ze sobą, żeby go nie dobyć i nie przeciąć sznura, ale wtedy nie dałoby mi to nic poza sposobnością szybkiej śmierci.

Usiłowałem zamiast tego obserwować, tak jak uczył mnie Nocny Wędrowiec. Wypatrywać okazji, budować plany. Jednak dla kogoś podduszonego i poranionego szorstką liną, z obolałym ciałem i zdrętwiałymi dłońmi nie jest to wcale takie łatwe.

Węże szli szybko w milczeniu i nie robili już żadnych postojów. Byłem pewien, że nie będą tak gnać dziesiątki staj, aż na drugą stronę gór, do swojego szalonego króla, zatem teraz zmierzali do jakiegoś miejsca gdzieś po drodze, bo wyraźnie się śpieszyli. Góry zaczęły się robić strome, skaliste i posępne. Po kilku następnych godzinach weszliśmy już tak wysoko, że nic tu nie rosło, nawet pokręcone kolczaste drzewka, był tylko śnieg i skały. I szare zimowe niebo oraz ciemne szczyty, dźgające je jak szpony.

To była najbardziej posępna okolica, jaką widziałem. Zbyt wysoko, by wchodził tu człowiek, żadnych śladów zwierząt prócz kruków i orłów wysoko nad nami, nic tu też nie rosło. Tylko śnieg, skały, górskie szczyty wokół i szare niebo nad naszymi głowami. Było to równie upiorne i jałowe miejsce jak pustkowia pod Nahilgył, aczkolwiek góry wyglądały zupełnie inaczej. Wysokie, o ostrych wierzchołkach, szare i groźne, jak świeżo wykute ostrza.

Przy zboczu będącym jednym skalnym rumowiskiem Węże dali nam odpocząć. Zatrzymali się i wówczas cały nieszczęsny korowód jeńców po prostu zwalił się w śnieg.

Jeźdźcy zeskoczyli z koni, bo dalej zrobiło się po prostu za stromo. Piesi siedli ciężko wokół nas, buchając parą spod futer i pancerzy jak przegrzane konie. Nadal nie miałem żadnej szansy na ucieczkę i wciąż nie miałem pojęcia, co zrobić z Naszą Panią Bolesną spoczywającą w lodowym sarkofagu. Siedziałem więc na podwiniętych nogach, starałem się oddychać głęboko, zaciskałem dłonie w pięści, żeby zaczęła w nich krążyć krew, i czekałem.

A potem znów szliśmy w górę po oblodzonym gołoborzu, wśród skał i kamieni poznaczonych zielonymi i żółtymi plamami porostów, pod dobiegającym z góry krakaniem. Po jakimś czasie stało się jasne, dokąd zmierzamy. U szczytu zbocza pokazało się wąskie pęknięcie w skalnej ścianie, przez które prześwitywało blade niebo. Kiedy podchodziliśmy bliżej, zobaczyłem, że przesmyk przypomina rozwartą paszczę bestii, ze skalnymi złomkami po obu stronach, które na tle nieba wyglądały jak wyszczerzone kły. Jeńcy, zdaje się, rozpoznali ten widok, który tak straszliwie ich przeraził, że ocknęli się zupełnie ze swojej głuchej rezygnacji.

Najpierw usłyszałem szepty:

– O bogowie, to Kamienne Kły...! Ratuj, Hindzie...

A potem ich szemranie i szlochy wezbrały nagle jak woda powodzi, nieszczęśni brańcy zaczęli błagać, krzyczeć, złorzeczyć, z każdym krokiem szarpać się coraz rozpaczliwiej na sznurze. Nie wiedziałem, co ich tak przeraziło, ale wydało mi się, że za chwilę komuś uda się uwolnić głowę albo po prostu rozciągnie pętlę i być może rozbiegną się we wszystkie strony, a wtedy pojawi się sposobność ucieczki. Namacałem nóż pod pasem, lecz nie zdążyłem spróbować niczego więcej. Dowódca chwycił sznur, uwiązał go do siodła swojego konia i klepnął zwierzę w zad, wykrzykując jakiś rozkaz. Wierzchowiec ruszył pod górę żwawym, miarowym krokiem, pociągając jeńców, pętle zacisnęły się i pobiegliśmy rozpaczliwym truchtem za Czyniącym. Krzyki zamieniły się w charkot, jeńcy zaczęli się przewracać i wtedy pozostali stawiali ich na nogi, po czym padali kolejni. Sam, mając związane ręce, padałem bardzo często i pętla zaciskała mi się na szyi, a wtedy ktoś chwytał mnie za ubranie i podnosił szarpnięciem.

Przesmyk, poza tym że przypominał drapieżną paszczę, sam w sobie nie wyglądał szczególnie groźnie i nie rozumiałem, o co chodziło moim towarzyszom niedoli. Za nim ciągnął się posępny płaskowyż otoczony skałami sterczącymi w niebo jak odłamki stłuczonego dzbana albo dziwaczna korona, a pośrodku wznosiła się góra o tępym wierzchołku. Prócz tego wszędzie było mnóstwo skał i sączył się cuchnący opar. Blady i gęsty snuł się wstęgami przy ziemi, roztaczając zgniły, siarkowy odór.

Miejsce wyglądało ponuro i trochę przerażająco, ale jeńcy byli aż sini ze strachu i dygotali na całym ciele. Poczułem się nieswojo, bo dobrze już wiedziałem, że ludzie z Wybrzeża nie boją się byle czego. Widywałem, jak bez trwogi stawali w kilku przeciwko wielu albo podnosili broń na jaskiniowe niedźwiedzie i skalne wilki. Właściwie tylko jeden raz widziałem ich w takiej trwodze – było to w domu Smildrun Lśniącej Rosą, kiedy nadeszła zimna mgła i wokół osady zaczęły krążyć roiho. Pomyślałem więc, że miejsce, do którego nas zawlekli, to pewnie uroczysko.

Ruszyliśmy w stronę ściętego wzgórza, wbijającego się w szare niebo poznaczone mknącymi przed siebie ciemnymi obłokami. Wśród śniegu, kamieni i skalnych ścian czasem widziałem jakiś ruch, dostrzegalny tylko kątem oka. Jednak kiedy spoglądałem tam uważniej, nie mogłem nic wypatrzyć. Jedynie skały, śnieg, cienie i snujące się przy ziemi wstęgi oparu.

W miarę jak szliśmy, robiło się coraz bardziej pochmurno i coraz ciemniej. Po obu stronach szlaku wiodącego wśród skał i gorących źródeł o cuchnącej, parującej wodzie zatknięto krzywe tyczki zwieńczone czaszkami ludzi, odmienionymi przez uroczyska i ozdobionymi pękami kolorowych wstążek i gałganków. Czaszki o wielkich szczękach, czaszki z trojgiem oczu albo czaszki o dziwnych kształtach, wydłużone lub spłaszczone. Wszystkie koślawe, spotworniałe i patrzące pustymi oczodołami na sunący pomiędzy nimi żałosny korowód. A pod nimi na krzywych poprzeczkach wiszące na rzemykach żebra, piszczele i kości palców, które grzechotały i podzwaniały w podmuchach wiatru.

Szliśmy.

Stukały kopyta jeźdźców, wiatr świstał na podziurawionych czerepach i powybijanych zębach jak na flecie, łopotał kolorowymi proporczykami, śląc gdzieś mroczne modlitwy wypisane czarnym inkaustem w alfabecie, którego nie znałem. Ktoś z jeńców mamrotał drżącym głosem, ktoś zawodził nieustannie przerażoną skargę, zawierającą lament i błagania.

Sam zacząłem drżeć, zauważyłem, że mój oddech stał się gwałtowny i urywany, jak po długim biegu, poczułem, że trwoga wypełnia mój brzuch, jakby skręcał się tam wąż, napełnia nogi ołowiem.

Szliśmy.

Wśród czaszek, zawodzenia wiatru i dobiegających nie wiadomo skąd niewyraźnych szeptów.

Prosto ku ściętemu szczytowi pośrodku płaskowyżu, gdzie coś miało nastąpić.

Śmierć.

Część mnie trzęsła się ze strachu, ale część nie mogła uwierzyć, że cała ta droga rozpoczęta pod płonącym Tygrysim Pałacem w Maranaharze, całe to poszukiwanie przeznaczenia, to, że miałem być Nosicielem Losu wszystkich ocalałych Kirenenów, miało się skończyć tu, w tej posępnej dolinie. Przebyłem Erg Krańca Świata, wyzwoliłem się, dziesiątki razy ustrzegłem się śmierci od ludzi i bestii, odnalazłem człowieka, który spadł z gwiazdą, i nagle wszystko miałoby się tak zakończyć? On zginął, tracąc sarkofag z Czyniącą, a ja zginę za chwilę? Być może wśród splątanych ścieżek losu znalazłem taką, która wiedzie donikąd.

Miałbym już nigdy nie spotkać Wody córki Tkaczki i nie dowiedzieć się, czy przeszła przez most z wybranym u boku?

Jakaś cząstka mojej duszy wciąż czekała, aż obudzi się przeznaczenie Nosiciela Losu i zabierze mnie stąd. Ale nic takiego nie następowało.

Zaprowadzili nas na wymiecione ze śniegu kamienne pustkowie, doskonale okrągłe, jak kebiryjska tarcza, szerokie na jakieś dwieście kroków i otoczone stożkowatymi skałami sterczącymi dookoła.

Wszystko było idealnie gładkie i lśniące, jak zwykle w nawiedzonych ruinach pradawnych ludów. Góra, u której stóp stanęliśmy, też miała gładkie ściany i okrągłą podstawę, jakby pradawni umieli kształtować skały niczym glinę. Na wprost nas wznosiły się schody prowadzące do wąskiej pieczary. Stopnie były za wysokie dla ludzi, więc pomiędzy nimi postawiono drabiny. U podnóża góra rozpływała się niczym zaspa topniejącego śniegu albo wosk postawiony na gorącej płycie, przynajmniej tak to wyglądało. Ta rozlana część rozdzielała się na wijące się kawałki grubości tułowia wołu, które dalej dzieliły się na mniejsze, i przypominało to całkiem korzenie ogromnego drzewa, tylko twarde, z ciemnego, lśniącego kamienia. Korzenie wiły się wśród skał i po ścianach góry, a też i po schodach, sięgały wszędzie i wrastały w każdą szczelinę, mimo że były skałą.

Kazano nam usiąść, Węże stanęli wokół i tak trwaliśmy pośrodku okrągłego placu, czekając nie wiadomo na co. Czyniący, który wyglądał, jakby nagle się ocknął z ciężkiego przepicia, zadął w swój róg, który wydał ponury odgłos, jak krzyk agonii jakiegoś morskiego stwora. Dźwięk odbił się od skalnych ścian i brzmiało to jak nawoływanie całego stada potworów. Upłynęła dłuższa chwila, zanim echo ucichło, i wtedy Czyniący zatrąbił po raz kolejny.

Klęczałem z pochyloną głową, dotykając palcem kółka na końcu rękojeści noża pod pasem, i czekałem. Plac był jedną płytą, gładką jak marmur, bez łączeń i spoin, miał mleczny biały kolor, a w głębi pojawiały się i gasły świecące wzory.

Kiedy ryk trąby ucichł, usłyszeliśmy szepty. Chór tysięcy szeptów w nieznanym języku, zupełnie jakby otworzyły się wrota krainy umarłych. Wśród skał i snującego się smrodliwego oparu coś zaczęło się poruszać i mrowić, ale nie zdołałem dostrzec, co to było.

Dał się słyszeć zgrzyt i stożki otaczające plac zaczęły się obracać, ukazując wąskie nisze, a w każdej stała sylwetka obleczona w luźną szatę, tak że nie było widać, kim byli ci, którzy tkwili w niszach, a nawet czy w ogóle byli ludźmi.

Ich szaty w kolorze szkarłatu sięgały do samej ziemi, a materiał wyglądał jak bardzo cienki trzcinowy papier, który ktoś zmiął mocno i wyprostował. Cały pomarszczony, w drobnych zagięciach i załamaniach. Ręce mieli założone z przodu, dłonie schowane w rękawach, twarze ginęły w mroku dziwacznych kapturów, sterczących do przodu jak rura. Wyglądało to, jakby ktoś zgiął tuleję na zwoje. Każdy, kto nosi głęboki kaptur, ma twarz ginącą w cieniu, ale tutaj wydawało się, jakby spoglądała na nas noc albo smolista ciemność jaskini. W pierwszym momencie pomyślałem, że w tych sylwetkach w ogóle nie ma nic ludzkiego, dopiero po chwili widziało się, że mają ręce, a zagięte do przodu tuleje pewno kryją głowy. Spod szkarłatnych płaszczy, które rozchodziły się na ziemi, nie było widać nawet stóp.

Kapłani ustawieni w stożkach wokół nas kręgiem szeptali chórem jakieś monotonne słowa, a za nimi, wśród skał, pojawiały się mgliste, niewyraźne sylwetki, płaskie i szare jak cienie.

– Kim jesteś i dlaczego niepokoisz Szepcących do Cieni? – głos dobywał się zewsząd, wydawało się, że to sama góra przemówiła.

– Jestem tym, który już raz tędy przeszedł i teraz wraca. Wzywam was imieniem mistrza Aakena i chcę, byście przyzwali dla mnie Robaka.

Dwaj kapłani stojący naprzeciw siebie wyprężyli się jak struna, opuścili dłonie po bokach, patrząc na nas ciemnymi otworami kapturów, które zaczęły kurczyć się i cofać, a potem złożyły się na ich ramionach jak szerokie kryzy, ukazując zniekształcone, pokryte bliznami twarze.

– Nie należymy do waszego świata... – powiedział ten z dwiema szczelinami zamiast nosa, o skórze pokrytej białymi, zakrzywionymi kolcami. – Należymy do Góry i do cieni.

– Jesteśmy Bractwem Okaleczonych i czekamy na nowy świat, w którym narodzimy się na nowo – powiedział drugi, z naroślą podobną do głowy śpiącego niemowlęcia na szyi, pod uchem przypominającym rybią płetwę. – Nie możesz wzywać nas imieniem nikogo z żyjących, bo oni odejdą, kiedy wypełni się czas, i są jak popiół na wietrze.

– Nie możesz nam rozkazywać...

– Nie możesz grozić... Jesteśmy Górą i szepcemy do cieni...

– Góra jest stara i głodna...

– Góra chce jeść... Nakarm ją, to może przyzwiemy dla ciebie Robaka.

– Mistrz Aaken przysyła dużo padliny dla waszej Góry. Obiecaliście, że przyzwiecie Robaka dla Węży, gdy będzie potrzeba. Zawsze kiedy przechodzę, daję wam nakarmić Górę.

– Kiedy Góra jest słaba, Robak nie przybędzie.

Czyniący wskazał nas klęczących na gładkim jak talerz placu, całkiem wymiecionym ze śniegu.

– Nakarmcie nimi Górę i przyzwijcie Robaka.

– Powiedź ich na zbocze, gdzie otwierają się usta Góry. Nakarm ją obficie, to może Robak dla ciebie przybędzie.

Szepcący do Cieni przestali mówić jeden przez drugiego, a ich kaptury zaczęły rosnąć ponownie, aż pochłonęły głowy kapłanów, wysunęły się do przodu i spowiły twarze mrokiem. Na to obaj schowali dłonie w rękawy, opuścili głowy i nie dało się ich odróżnić od pozostałych.

Koń jednego z Węży szarpnął i pociągnął powiązanych ze sobą jeńców w stronę góry. Brańcy wpadli w panikę, ale kiedy człowiek jest wleczony na zaciskającej się pętli, może walczyć tylko o to, żeby odzyskać oddech, i niewiele więcej. Wyjąłem spod pasa nóż i obróciłem w dłoni, a potem przeciąłem rzemienie na nadgarstkach, lecz w ogólnym krzyku, panice i zamieszaniu nikt nie zwrócił na to uwagi. Wsunąłem ostrze do lewego rękawa, pod skórzaną opaskę na przedramieniu, a potem poluzowałem pętlę, wpychając pod nią palce, i jak najszybciej przebierałem nogami. Drugi ode mnie jeniec, siwiejący starzec ranny w ramię, omdlał i pętla go zadusiła. Sąsiedzi usiłowali podtrzymywać mężczyznę, ale jego nogi wlokły się już bezwładnie, konwulsyjnie drapiąc podeszwami skały.

Zawlekli nas wokół góry do miejsca, w którym skała zapadała się, tworząc gładką półkulę, jak misa, i wepchnęli na dół. Zjeżdżaliśmy splątani ze sobą po gładkiej niczym szkło skalnej ścianie, a ci, którzy jeszcze mogli wydobyć z siebie głos, krzyczeli z rozpaczy, gniewu i przerażenia. Węże zjechali za nami, a potem widziałem, jak łapią pierwszego z jeńców, jeden zdziera mu z głowy pętlę, a dwóch chwyta za ramiona. Ściana niecki zaczęła się nagle kruszyć i odpadać płatami, a pod nią pokazało się coś, jakby pomarszczona skóra olbrzymiego stwora, w której otworzyła się okrągła jama, niczym wylot tunelu, i wionął stamtąd odrażający smród. Węże podcięli nogi trzymanemu człowiekowi i wrzucili go tam głową naprzód. Tunel zamknął się nagle, przy wtórze przeraźliwego wrzasku dobiegającego ze środka, i został tylko niewielki, pomarszczony otwór, z którego popłynęły strugi ciemnej krwi.

Pozostali jeńcy ocknęli się na ten widok; zaczęli walczyć, szarpać się z więzami i miotać po jamie, gładkiej jak wypolerowany i nasmarowany oliwą lód, w której nagle otworzył się rząd takich otworów dookoła całego brzegu. Zbocze było tak śliskie, że nie dało się wyjść na górę, a ci, którzy próbowali, zjeżdżali na brzuchach na samo dno, prosto w ręce Węży. Co chwila przeraźliwy wrzask i ohydny odgłos zamykającej się gęby rozwartej w ścianie niecki oznaczał, że kolejny człowiek przegrał walkę o życie.

Sam zrzuciłem pętlę z szyi, krztusząc się i charcząc, ale nie skoczyłem szturmować gładkiej ściany misy. Zostałem na środku, kryjąc odwrócone ostrze w dłoni i starając się tylko, żeby nie zbili mnie z nóg w tłoku. Zdołałem ciąć jednego z pieszych Węży przez żyłę na szyi i kopnięciem w bok kolana posłałem go na ziemię. Ktoś z jeńców zdołał skręcić kark jeszcze jednemu Wężowi, wielu też brańcy powalili, walcząc o życie, ale Węże za moment stali już na nogach, a z ofiar zostaliśmy tylko ja i zgwałcona przedtem dziewczyna. I ją już też wlekli do otworu w ścianie. Usłyszałem jej straszny krzyk, który urwał się nagle, gładka powierzchnia misy była cała zbryzgana krwią, która ściekała na sam dół, a przeciwko mnie jednemu, stojącemu w kałuży czerwonej posoki, z ostrzem ukrytym w prawej dłoni, zwróciło się sześciu Węży, w tym jeden w ciężkiej zbroi jeźdźca.

Sam wiedziałem tylko, że chcę zginąć w walce i nie pozwolić się zawlec żywym do rozdziawionej cuchnącej gęby w skale.

Za plecami miałem brzeg lśniącej skalnej misy, a przed sobą sześciu Węży, którzy szli na mnie ławą przez całą szerokość jamy.

„Efektywnie może cię zaatakować najwyżej trzech naraz” – tłumaczył Nitj’sefni. „Reszta będzie sobie tylko nawzajem przeszkadzać”.

Zaatakowali mnie z dwóch stron, wywinąłem się więc raz w jedną, raz w drugą stronę i Węże wpadli na siebie, kiedy ja byłem już z boku i ciąłem płasko ostrzem, które zgrzytnęło tylko po czymś żelaznym. Skoczyłem jednak na obłą ścianę, chcąc wbiec jak najwyżej, a kiedy moje buty pośliznęły się już, obróciłem się w powietrzu, by paść na plecy, i pojechałem w dół, podcinając kolejnych dwóch i wjeżdżając na ścianę naprzeciwko. W przelocie ciachnąłem jednego z Węży przez wewnętrzną część uda, jakieś ostrze szczęknęło w skałę tuż obok mojej głowy, nie robiąc na niej nawet rysy. Obróciłem się nogami w dół i wstałem, zjeżdżając na butach. Któryś z Węży chwycił mnie za ramię, złapałem go za dłoń i wygiąłem, łamiąc mu nadgarstek ruchem, który Ulf nazywał w swoim dziwnym języku „kotegajeszi”. A potem ktoś podciął mi nogi, a inny z tyłu zablokował kark i ramię. Dźgnąłem wściekle nożem, ale wybito mi go z dłoni i powleczono mnie do rozwartego otworu.

– Zostaw! – ryknął ktoś nagle. Nad brzegiem misy stał Czyniący w swojej rozpiętej kurcie i wzdymającej się za plecami pelerynie, patrząc przez wizury jaszczurczego hełmu. – Tego musi zobaczyć mistrz.

Ci, którzy wlekli mnie za wierzgające nogi, puścili, zostało tylko ramię oplatające mi barki i kark. Stojący z tyłu zasyczał wyraźnie, jak zwierzę.

– Będzie za mało – powiedział Wąż stojący za moimi plecami. – Robak nie przybędzie. Trzeba więcej jadła dla Góry.

– Dodaj tych trzech, co leżą – zauważył Czyniący. – Już są padliną. Węży jest wielu i jeden się nie liczy.

– Dodam, ale i tak będzie za mało – upierał się tamten i znów zasyczał, nadal ściskając mi ramię.

Czyniący wyciągnął dłoń przed siebie, szybkim ruchem, jakby chciał coś odepchnąć, a napastnik puścił mnie nagle i runął z krzykiem prosto w rozwarty otwór, jakby uderzył w niego rozpędzony bawół.

– Teraz będzie dość – powiedział Czyniący. – Na górę go. Powiedziałem, że mistrz go zobaczy. Razem z nami zostanie połknięty przez Robaka. Wrzucić też tamtych trzech. I uciszyć przedtem tego, co wrzeszczy. Wąż musi wiedzieć, że jest częścią jedności. Ciało jednego jest jak wylinka.


A potem znów klęczałem pomiędzy Wężami, ze spętanymi rękoma, na okrągłym placu, patrząc, jak pod moimi nogami zapalają się i gasną kolorowe linie oraz koła. Wokół Szepcący do Cieni ukryci w swoich rurowych kapturach trwali nieruchomo w niszach, sześciu Węży siedziało obok mnie na ziemi, a górą po szarym niebie kłębiły się ołowiane chmury. Na razie przeżyłem i nie nakarmiłem sobą Żarłocznej Góry. Nie pochłonęła mnie otwierająca się w ścianie paszcza i mogłem siedzieć, znów wzięty na postronek jak pies, wciąż drżąc i krwawiąc z rany na czole. Niewiele więcej mogłem zrobić, więc siedziałem.

I cokolwiek to miało znaczyć, czekałem na Robaka.

Miałem „zostać połknięty”, lecz wraz z nimi, a jednocześnie miał mnie zobaczyć mistrz – czyli zapewne szalony król Węży. Przestałem próbować cokolwiek z tego zrozumieć i myślałem tylko o tym, co działo się wokół mnie w tej chwili. Tym razem ręce spętano mi z przodu, zostało zatem jeszcze ostrze w podeszwie oraz nóż Brusa na szyi, głęboko pod wszystkimi ubraniami, i jeszcze łańcuch ukryty w pole kurty. No i wciąż żyłem.

Kazano nam tak siedzieć dość długo, ale Węże nie okazywali zniecierpliwienia ani przestrachu. Wydawało się, że nie odczuwają też chłodu ani nudy. Nie rozmawiali, nie jedli niczego, nie palili bakhunu, tylko siedzieli martwo, nieruchomo – zupełnie jak prawdziwe gady.

Dookoła nas wciąż słychać było szepty, przypominające szelest martwych liści, a wśród skał cały czas przemykały i kłębiły się szare sylwetki. Chwilami nawet udawało mi się coś dostrzec, wyglądało to jak tłum ludzi utkany z dymu. Ludzi, którzy przebiegali chyłkiem wśród skał, a czasem przystawali i gapili się na nas. Kiedy jednak usiłowałem im się przyjrzeć, bledli, zamieniali się w cień i kłęby siarkowych wyziewów.

Po jakimś czasie kolumny znów obróciły się, ukazując kapłanów w ich szkarłatnych szatach, stojących niczym posągi w swoich niszach. W posadzce pod moimi nogami pojawiły się świecące czerwienią i żółcią ogniste koła, które kurczyły się i rozszerzały.

– Nakarmiliście Górę – stwierdził jeden z Szepcących, lecz nie było wiadomo który.

– Przyzwaliśmy dla was Robaka – powiedział inny.

– Możecie wejść po schodach – oznajmił kolejny.

Węże wstali i ruszyli przez okrągły plac, prosto w stronę zbocza, tam, gdzie wykute zostały gładkie stopnie, tak szerokie i wysokie, że można by je wziąć raczej za tarasy, wzniesione coraz wyżej, aż ku szerokiej, prostej pieczarze, z której zaczęło pobłyskiwać zielone, nienaturalne światło.

Wchodziliśmy po belkowanych, szerokich schodach wzniesionych pomiędzy stopniami, jeźdźcy prowadzili konie za ogłowia. Nie zamierzali ich zostawić, więc obok położono im pochylnie z desek z przybitymi szczeblami. Czterech pieszych niosło między sobą sieć, w której spoczywał sarkofag z Czyniącą, a dwóch prowadziło mnie. Jeden trzymał postronek założony na moją szyję, a drugi pilnował z włócznią w rękach, co jakiś czas dźgając mnie drzewcem w plecy.

Wiedziałem, że z każdą następną chwilą jest trudniej uciec, ale niewiele mogłem na to poradzić, bo dotąd nie zauważyłem żadnej sposobności.

Kiedy wreszcie podeszliśmy na górę, schody doprowadziły nas do szerokiej pieczary, jak ślad poziomego cięcia, zupełnie jakby ktoś chciał podciąć górze gardło. Weszliśmy do wnętrza, z każdym krokiem podążając w grobową ciemność i zostawiając za plecami świat i resztki światła wpadające przez otwór.

Dalej było jak zwykle w jaskiniach. Mrok, mokre, zastałe powietrze, odgłosy kroków wzniecające echo gdzieś daleko, śpiewny dźwięk spadających kropel wody.

Bywałem w takich pieczarach i choć ich nie lubię, to jednak zwykle mnie nie przerażają. Tu jednak unosił się dziwny zapach, niepodobny do żelazistego czy siarkowego oddechu wnętrza ziemi, jaki zwykle czuje się w grotach. Czułem natomiast ciężki, piżmowy odór, jakbyśmy wchodzili do legowiska wielkich zwierząt, trochę jak smród dzikich leopardów, a trochę jak stada wołów.

Wśród dźwięku kropel i naszych kroków dały się znów słyszeć szelesty i szepty, jakby otaczał nas tłum. Poza tym jednak wokół panowała ciężka podziemna ciemność, jakiej nie można doświadczyć nawet najgłębszej nocy.

Potykałem się o kamienie, więc wyciągnąłem związane dłonie i próbowałem wymacywać drogę przed sobą. Natrafiałem na dziwaczne, bezkształtne twory, jakie zwykle spotyka się w jaskiniach, ale nie były to skały, przypominały w dotyku oślizgłe mięso morskich stworów, zupełnie jakbyśmy nie znaleźli się w leżu bestii, ale w jej wnętrznościach. Ustępowały pod naciskiem dłoni, a nawet miałem wrażenie, że się poruszają.

Po jakimś czasie ujrzałem światło. Blade i migotliwe, niczym poblask wielu kaganków, malujący rozbłyski i cienie na naciekach oraz kamiennych soplach jaskini. Kiedy znaleźliśmy się bliżej, ujrzałem kolejnego otulonego tuleją ze szkarłatnego materiału mnicha z tych, którzy nazywali siebie Szepcącymi do Cieni.

Ten siedział pośrodku okrągłej komnaty w skale, otoczony strzelającymi wprost z podłogi chybotliwymi płomykami, podobnymi do błędnych ogni na bagnach. Skierował na nas otwór swojego kaptura i zobaczyłem, że z tyłu wnika w niego jeden z tych skalnych tworów, wbijając się w szatę i zapewne potem w ciało, ale mnich nic sobie z tego nie robił i nie sprawiał wrażenia, jakby cierpiał.

– Jeśli pojawi się światło, to będzie znaczyło, że dostatecznie nakarmiliście Górę i przyśle dla was Robaka. – Trudno było stwierdzić, czy to mnich powiedział, czy głos spłynął wprost ze stropu jaskini albo ulągł się między opętańczymi szeptami wśród cieni i zakamarków.

A potem coś szczęknęło i cała jaskinia rozjarzyła się białym światłem, ukazując ruszające się narośla i twory, które powinny sterczeć nieruchomo, jak przystało kamieniom, a tymczasem wiły się niczym macki podmorskich stworzeń. Przeciwległa ściana, także mieniąca się od blasku, pękła nagle, krwawiąc brudnożółtym płynem, podobnym do ropy z gnijącej rany. Pęknięcie rozchyliło się na boki i buchnął w nas ohydny odór, niczym rozprutych wnętrzności.

– Idźcie – powiedziała jaskinia, spoglądając ciemnym jak paszcza otworem kaptura. – Robak przybędzie.

Znów pchnięto mnie drzewcem włóczni w plecy i ruszyliśmy wprost ku rozwartej ranie, teraz przypominającej ropiejące łono. Przeszliśmy przez korytarz zalany jasnym światłem, w którym wyraźnie widać było, że to wszystko jest jak kamień, jak gładkie, szkliste budowle przedwiecznych i jak wnętrzności jakiegoś olbrzymiego potwora zarazem.

Dalej znów była komora, zupełnie pusta i gładka, nadal zalana tym upiornym białym światłem i tak wielka, że można by w niej trzymać tabun koni. Przez środek prowadził idealnie prosty rów dzielący ją wzdłuż, szeroki na tyle, że pomieściłby sporą rzekę. Na ścianach zapalały się i gasły niepodobne do niczego świetliste znaki, ale nie widziałem nic, co można by nazwać robakiem. Komora była z obu stron zarośnięta żółtawą, falującą błoną.

A potem rozległ się pojedynczy odgłos podobny do krzyku upiora, który wzbudził echo pod sklepieniem. Gdzieś z oddali dał się słyszeć narastający szum i świst, cała komora zaczęła dygotać, gdzieś z góry posypały się drobne odłamki. Odgłos stawał się coraz potężniejszy i coraz bardziej przejmujący, zamykająca komorę błona wydęła się nagle i pękła raptownie jak pęcherz, wpuszczając podmuch lodowatego, cuchnącego wichru, który omal nie zbił wszystkich z nóg, konie Węży zaczęły kwiczeć i stawać dęba, a potem z szumem, wizgiem i łoskotem, jakby walił się cały świat – przybył Robak.

Wystrzelił z otworu niczym drapieżna ryba czająca się w podwodnej jamie i w jednej chwili wypełnił sobą cały rów pośrodku jaskini. Przypominał właśnie rybę, jedną z tych o wężowatym ciele, które kupcy sprzedawali po zawieszeniu na dzień czy dwa w gęstym dymie albo jako kawałki pieczone na węglach i nadziane na patyki. W zalanym słońcem, gwarnym Maranaharze. Mieście, które umarło. Dawno i daleko stąd.

Gdzieś w mojej pamięci.

Tylko że ten stwór był sto razy większy niż wężoryby wiszące na hakach przekupniów. W jaskini zmieścił się tylko łeb i fragment cielska, podejrzewałem, że w dziurze, z której wychynął, czeka jeszcze przynajmniej drugie tyle ciała Robaka.

Stwór nie miał oczu, był pokryty wzorem w jaskrawe pasy, jego boki wibrowały i falowały nieco i sączyła się z nich cuchnąca mgła. Wysunięty daleko w przód płaski pysk zaczął się otwierać i zrozumiałem, że teraz zostanę połknięty, ale udało mi się nie wpaść w panikę. Pamiętałem, że dowódca powiedział „połknięty wraz z nami” oraz że dzięki temu „zobaczy mnie mistrz”. Niewiele z tego rozumiałem, ale i to wystarczyło, żebym uczepił się jakiejś nadziei.

Robak spoczywał na razie zupełnie nieruchomo na dnie niecki i dyszał z otwartym pyskiem, zupełnie jak rzeczne jaszczury z Południa. Wydawało się, że nie widzi ani stłoczonych koni, ani Węży, którzy na jego widok zaczęli dziko wrzeszczeć i hałaśliwie tłuc trzymaną w ręku bronią albo pięściami po napierśnikach.

Po prostu leżał wielki jak przewrócona wieża i czekał.

Z otwartą paszczą, przypominającą bramę miejską. Zwrócił łeb w bok i oparł szczękę na podłodze pieczary.

Rozległ się stukot kopyt, kwik przerażonych wierzchowców prowadzonych za ogłowia prosto w rozwartą gardziel, ktoś pchnął mnie drzewcem między łopatki. Węże ruszyli bez namysłu wprost w otwarty olbrzymi pysk, całkiem jakby była to zwykła rzecz, jakby zmierzali za miejskie mury.

Nie tak wyobrażałem sobie „połknięcie”. Robak czekał z rozwartą paszczą, a myśmy maszerowali wprost do jego wnętrza.

Trząsłem się z przerażenia, ale szarpany za postronek musiałem iść. Do paszczy Robaka, wprost w odór jego oddechu, krok za krokiem.

Do paszczy.

Wprowadzali rzędem konie, jednego za drugim, nieśli sieć z lodowym sarkofagiem, popychali mnie przed sobą.

Między palisadami niezliczonych zębów, sterczących na podniebieniu w wielu rzędach, lśniących jak polerowana kość, zakrzywionych do wewnątrz i długich jak moja dłoń. Wyglądało to jak tunel ozdobiony na bokach i suficie niezliczonymi ostrzami sztyletów.

W brzuchu Robaka wcale nie było ciemno. Sinawy blask lał się ze ścian żołądka, a od wewnątrz skóra potwora wydawała się trochę przejrzysta, jak wyprawiony rybi pęcherz. Widziałem przez nią zarysy jaskini, dziwaczne znaki zaklęć migające na ścianach. Kiedy popędzili mnie przez gardziel, kuliłem się, czekając, aż zmiażdżą mnie te tysiące zębów, ale nic takiego się nie działo. Nie zostałem zamieniony w krwawą papkę.

Z jakiegoś powodu Robak połykał nas w całości.

Spodziewałem się też żołądka, wnętrzności, kłębowiska jelit, sam nie wiem czego. Stwór był najwyraźniej żywy, więc sądziłem, że jest zbudowany podobnie jak wszelkie istoty na tym świecie, tymczasem za żebrowaną gardzielą było dużo miejsca, jakby był pusty w środku. Zupełnie jakbyśmy weszli do wielkiego, cuchnącego skórzanego namiotu.

Gardziel zacisnęła się, potem usłyszałem znów ponury, zawodzący dźwięk, wszystko zatrzęsło się i zrozumiałem, że Robak zamknął paszczę.

A potem cielsko szarpnęło gwałtownie i omal nie wrzasnąłem ze strachu. Czułem, że jakaś siła ciągnie mnie w głąb, w kierunku ogona, próbowałem chwycić się czegoś związanymi rękami, ale wnętrze potwora było gładkie niczym napięta skóra na bębnie. Od strony paszczy w kierunku tyłu, tam gdzie coś mnie ciągnęło, przez skórę przebiegały świecące wzory, na zewnątrz, za prześwitującą skórą, zrobiło się nagle ciemno i zrozumiałem, że potwór z nami w żołądku ruszył przez podziemne korytarze Żarłocznej Góry.

Nie przypominało to niczego, co odczuwałem do tej pory. Ani jazdy wozem, ani na grzbiecie ornipanta, ani żadnego innego wierzchowca. Najbardziej przypominało przebywanie pod pokładem lodowego okrętu, którym przybyłem tu z miasta na wulkanie. Teraz jednak cały czas wszystko drżało i kołysało się na boki i czułem tajemniczą siłę ciągnącą mnie lekko i niepowstrzymanie do tyłu. Stwór tego rodzaju powinien był się raczej wić, żeby poruszać się naprzód, ale ten sunął mniej więcej prosto, jak prawdziwy robak, tylko przez jego ciało przenikały fale przejmujących do kości dreszczy.

Szybko dopadły mnie mdłości, lecz na pociechę miałem to, że Węże nie wyglądali wiele lepiej. Twarze pod tatuażami im poszarzały, przełykali nerwowo ślinę i zataczali się na śliskim podłożu, usiłując przytrzymać się czegoś. Wokół migotały światła i dobiegał nas dziwny świszczący grzmot, z jakim potwór mknął przez podziemne korytarze. Czasami Robak zakręcał i wówczas rzucało nami na przeciwległą ścianę, konie zaczynały kwiczeć przeraźliwie i zastanawiałem się, co będzie, kiedy któryś wpadnie w panikę i zacznie wierzgać w brzuchu Robaka.

Komora, w której staliśmy, kończyła się ścianą, zaciśniętą jak wylot związanego worka, ale sądząc po prześwitujących przez skórę światłach, z tyłu była kolejna taka sama, a może i następne.

Staliśmy tak długo, czekając nie wiadomo na co, wewnątrz Robaka, który sunął przez kręte jaskinie w głębi ziemi jak kornik w drewnie. Być może cały świat był już przez niego stoczony na podobieństwo starej belki. Być może czerw mógł wychynąć na drugim końcu gór albo gdziekolwiek, o wiele staj od wybrzeża, gdzie wznosiła się przeklęta Żarłoczna Góra. Zostanę połknięty i stanę przed obliczem króla Węży... Zaczynałem rozumieć i ogarnęło mnie przerażenie.

Dowódca stał na rozstawionych szeroko nogach, jedną ręką oparty o ścianę, i kołysał się lekko z tym swoim nawiedzonym wyrazem twarzy i przeraźliwymi oczami przypominającymi żółte kamyki. Jako jedyny nie bladł, nie wymiotował i nie zataczał się dookoła ani nie próbował siadać na dnie żołądka Robaka. Pojąłem, że wchodził do brzucha potwora już wcześniej i że miałem rację.

Kiedy myśmy mozolnie wędrowali przez kraj, brnąc w śniegu całymi tygodniami, Węże dawali się połykać potworowi i sunęli gładko podziemnymi tunelami, wychodząc znienacka na powierzchnię jak szczury w spichrzu. Jeśli nawet ktokolwiek z Wędrujących Nocą – sam Ulf, Ludzie Ognia albo Bracia Drzewa przeżyli, mogli liczyć tylko na mięśnie swojego konia i własne nogi. Nie mogli dogonić Robaka ślizgającego się na skróty wygryzionymi we wnętrzu ziemi korytarzami, jak czerw w gnijącym mięsie.

W cielsku potwora było ciepło, a mimo to poczułem, że moje ciało ścina mróz. Być może zdążyłbym sięgnąć po ostrze Brusa wiszące na piersi i przeciąć żyłę z boku szyi. Życie wyciekłoby ze mnie, zanim serce uderzyłoby sto razy, i moja Droga pod Górę dobiegłaby końca. Uniknąłbym króla Węży i czekających mnie męczarni. Tylko co powiedziałbym ojcu i cieniom wszystkich zabitych Kirenenów, którzy złożyli w moje ręce los całego narodu? Jak wytłumaczyłbym, że zbłądziłem na ścieżkach losu, splątanych jak wygryzione w belce korytarze, że pozwoliłem, by szalony król dostał w swoje ręce moc Bolesnej Pani, a Nahel Ifrija zamieniła mój kraj w pustynię najeżoną lasem Czerwonych Wież?

Zachowałem kastetowy nóż na szyi, nie większy od małego liścia, i łańcuch ukryty w pole kurty oraz maleńkie ostrze w podeszwie. Przeciwko sobie miałem siedmiu ludzi, w tym dwóch w ciężkich zbrojach i jednego Czyniącego. Jedynym wyjściem było zabić ich wszystkich, odebrać Czyniącą, a gdy Robak wychynie ponad ziemię – uciekać. Tyle tylko, że nie miałem na to żadnych szans. Może powaliłbym jednego albo dwóch, korzystając z zaskoczenia, a potem, dobywszy łańcucha, którego się nie spodziewali, mógłbym bronić się jeszcze przez jakiś czas, ale to wszystko. A na koniec pozostawał Czyniący, który zapewne umiał jednym gestem sprawić, by zapłonęły mi oczy. Równie dobrze mogłem poderżnąć sobie gardło – tak byłoby szybciej i prościej.

Wydawało mi się, że zawsze zdążę to zrobić, więc czekałem, klęcząc, szarpany skurczami i podskokami cielska potwora, ogłuszony szumem i rykiem dobiegającym z zewnątrz i oślepiany błyskami światła. Trwałem nieruchomo i zbierałem siły, a w głowie rozbrzmiewała mi pieśń o Dolinie Czarnych Łez. Chciałem oczyścić umysł ze strachu, zbędnych myśli i rozpamiętywania. Ten czas przeminął. Teraz musiałem obudzić w sobie ogień i rozpalić go tak, by całe moje ciało stało się ogniem. Płomieniem, którego nie można powstrzymać ostrzem, a który niszczy wszystko. Nadchodził mój koniec i musiałem przestać rozmyślać o tym, dokąd sam odejdę, a skupić się na chwilach, które nastąpią przedtem. Musiałem zabić siedmiu mężów. Starszych ode mnie, znacznie silniejszych i lepiej uzbrojonych. To, czy to możliwe, czy nie, nie miało znaczenia. Nic więcej nie pozostało do zrobienia. Liczyła się sposobność, która mogła nastąpić w każdym momencie, i sposób dokonania tego. Ruchy ciała, przebiegłość, szybkość. Miejsca nieosłonięte pancerzem, w które można trafić ostrzem. Broń, którą można wytrącić z zaskoczonej dłoni i przechwycić. Ruch, który pozwoli ich wymanewrować, sprawić, by wpadali na siebie i stawali sobie na drodze. Może mógłbym nawet zabić Robaka, kalecząc go od środka, i sprawić, by pozostał w krętych korytarzach wnętrza ziemi i nigdy nie dotarł do króla Węży. Ruch. Sposobność. Ogień. Tylko tyle.

Klęczałem i pilnowałem oddechu pracującego jak miech w kuźni, podsycający płomień, aż stanie się biały, huczący i zdolny przepalać żelazo.

Czekałem.

A potem Robak zaczął skręcać coraz częściej i coraz gwałtowniej, cielsko szarpało tak, że nawet dowódca stracił równowagę i zatoczył się, a na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.

Konie znów zaczęły kwiczeć, a Ludzie Węże przewracać się na siebie, chwytać wypukłości na ścianach i siebie nawzajem. Uniosłem ręce i wsunąłem kciuk pod łańcuszek, na którym wisiał mój nóż po Brusie, ale czekałem jeszcze, bo coś się działo i chciałem zobaczyć co. Węże zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego, ale Czyniący uciszył ich krótkim chrapliwym okrzykiem. Z zewnątrz Robak odpowiedział przeciągłym zawodzeniem, jakby mu wtórował.

Stwór szarpał się długo, dowódca uchwycił się czegoś nad głową i rozglądał niepewnie, ze zmarszczonymi brwiami. A potem znów poczułem, że niewidzialna siła zaczyna pchać moje ciało, tylko teraz nie w kierunku ogona, ale do przodu, w stronę pyska potwora. Węże, którzy stracili równowagę, potoczyli się po śliskiej podłodze, oba konie stały na szeroko rozstawionych nogach i kwiczały przeraźliwie.

Panowało zamieszanie, lecz to nie był dobry moment do ataku, bo gdybym tylko spróbował wstać na nogi, natychmiast sam straciłbym równowagę i nie umiałem wyobrazić sobie, jak miałbym w takiej sytuacji walczyć.

Po dłuższym czasie uciążliwe wrażenie pchania osłabło, potem nastąpiło kilka potężnych szarpnięć, jakby okręt wbijał się w falę, a na koniec wszystko wreszcie ucichło.

Ustały hałas i wstrząsy, potwór znieruchomiał, tylko dziwne świecące wzory i znaki nadal migotały na ścianach.

Zaciśnięta gardziel rozciągnęła się nagle, ukazując wnętrze pyska najeżone palisadami kłów, przekręciła się w bok, do środka wpadło sine, migotliwe światło i buchnęło chłodne, stęchłe powietrze podziemi.

Węże dźwignęli się na nogi, dwóch ujęło sieć wypchaną lodowym sarkofagiem, ktoś chwycił prychające i targające łbami wierzchowce za ogłowia, ktoś znów trącił mnie środkiem drzewca w plecy i wyszliśmy z wnętrzności Robaka.

W dokładnie takiej samej pieczarze jak ta, w której do niego wstąpiliśmy.

Dowódca jednak nie był zadowolony, bo stanął jak oniemiały, a stwór w tym czasie zamknął paszczę, odwrócił łeb, a potem rzucił nim do przodu, rozciągając cielsko, i wystrzelił przed siebie w głąb podziemnych tuneli, a jego ogon ciągnął się za naszymi plecami jeszcze długo, rozmazując od pędu.

– Jak śmiecie, Szepcący! Nakarmiliśmy Górę! Gniew Węża będzie bezlitosny! – wrzasnął Czyniący, unosząc głowę do kamiennych ścian i sufitu, na których zapalały się i gasły dziwne świetliste znaki.

W odpowiedzi rozległ się niezrozumiały okrzyk w obcym języku, brzmiący trochę jak: „Bireti do Hontro-i!”, i w nagłej, osłupiałej ciszy krótki, masywny bełt arbalety wbił się w czoło kapłana Węży.

Ten wyprężył się z ogłuszającym sykiem, który zamienił się w prychnięcie i bulgot, gdy z jego ust bluznęła krew, a potem zwalił się w koryto na dnie jaskini, w którym przed chwilą spoczywało cielsko Robaka.

Nie czekałem dłużej.

Wyszarpnąłem spod kurty, kolczugi i kaftana łańcuszek z pochwą kastetowego noża, przeciąłem rzemień pomiędzy nadgarstkami i wywinąłem się piruetem z uchwytu pilnującego mnie Węża. A potem po prostu powtórzyłem to, co w myślach zrobiłem już sto razy, doskonaląc każdy ruch. Wykręciłem mu rękę z mieczem i przypadłem do ziemi, prując wewnętrzną stronę uda ostrzem ukrytym między palcami drugiej dłoni, tak by przeciąć znajdujące się przy pachwinie wielkie żyły.

Potem mogłem znów wywinąć się jak płomień na wietrze i ciąć Węża pod hełmem jego własnym mieczem, gdy już padał.

Ogień we mnie zapłonął, a powietrze w pieczarze na mgnienie oka zrobiło się gęste od strzał i bełtów.

Rozległ się wrzask wielu głosów, zwielokrotniony echem, trzech naszpikowanych strzałami Węży skręcało się na ziemi, a ostatnich dwóch zdolnych jeszcze do poruszania się skoczyło w ślad za swoim Czyniącym na dno kamiennego koryta, w którym przed chwilą sunął Robak.

Jeden z nich ocalał, bo chroniła go ciężka zbroja jazdy, a drugi miał bark przeszyty strzałą, ale nie zwracał na to uwagi. Głębokie dno parowu skryło ich, więc rzucili się do beznadziejnej ucieczki w kierunku wylotu tunelu, znów zarośniętego żółtawym pęcherzem.

Stałem zaskoczony, ze zdobycznym mieczem w dłoni, wśród trupów i konających wijących się na skalnej podłodze. Nie bardzo rozumiałem, gdzie jestem i kto zabija Węży, pilnowałem tylko lodowego sarkofagu, zdecydowany bronić go do końca.

Na razie nie widziałem żadnego z atakujących i nawet nie umiałem stwierdzić, gdzie się ukryli. Pieczara była długa na jakieś sto kroków i wyglądała identycznie jak ta, gdzie wprowadzili nas Szepcący do Cieni na spotkanie z Robakiem, ale nie miałem pojęcia, czy to jakimś cudem jest to samo miejsce, czy tylko tak samo wygląda.

Komora była pusta i wydawało mi się niemożliwe, żeby ktokolwiek mógł się w niej ukryć, kiedy zobaczyłem ludzi ubranych w białe stroje, z zasłoniętymi twarzami, jak wychodzą w wielu miejscach jakby wprost ze ścian i rzucają się w pogoń za Wężami.

Dwóch wskoczyło w biegu do parowu i dobyło mieczy, a dwóch innych, którzy wyłonili się ze ściany dalej, przecięło Wężom drogę i też dało susa na dno koryta, odcinając ich od wylotu tunelu.

Patrzyłem na ich brudne białe kaftany i kaptury z wymalowanym wzorem z czarnych postrzępionych pasów, przy którym Ulf upierał się, że sprawia, by łatwiej było się ukryć. Słyszałem znajome głosy, widziałem, jak rozkręcają w rękach liny z kotwiczkami, które woziliśmy do wspinania się po skałach i murach, patrzyłem, jak zabijają obu uciekinierów bezlitośnie i beznamiętnie, nawet nie wdając się specjalnie w walkę, pomagając sobie nawzajem, niczym gospodarze znakujący byki. Tego przeszytego strzałą zarąbali od razu i nie trwało to nawet chwili. Jeden z atakujących rzucił mu w twarz żelazną gwiazdką, drugi przerąbał od tyłu ścięgno, a wtedy ten od gwiazdki przebił gardło. Ciężkozbrojny zabrał im więcej czasu, ale też nie poświęcili mu wiele uwagi. Jedna kotwiczka zaczepiła się Wężowi za nogę, druga oplątała kark i uniesioną rękę, po czym powalili go na skałę, a jeden z zakapturzonych przydepnął zbrojnemu pierś i wepchnął ostrze między płyty pancerza.

Dwóch kolejnych podeszło do mnie, z mieczami w ręku, i nie zauważyłem, skąd się wzięli. Ten wyższy przyklęknął przy każdym leżącym i przyłożył dwa palce z boku szyi, jednocześnie przyciskając kolanem prawą rękę, a potem wstał bez słowa, schował miecz i odpiął maskę z futra i kolczugi, która zasłaniała usta i nos. Chwycił mnie jedną ręką za kark i przycisnął do swojego barku.

Poczułem, że moje nogi robią się miękkie i ogarnia mnie znużenie.

– Myślałem, że nie żyjesz – powiedziałem. – Widziałem lodowy sarkofag i pomyślałem, że cię zabili.

– Ja to samo myślałem o tobie, synu – odparł i odwrócił się szybko, bym nie zobaczył, że lśnią mu oczy. Wiedziałem już, że nie wiadomo dlaczego wstydzi się takich rzeczy.

– Tylko sześciu? – zapytałem ostrożnie. – Czy reszta...

– Dzięgiel i Zawilec odeszli – rzucił, nadal stojąc bokiem. – Sylfana, Dereń i Jawor ranni. Czterech innych odwiozło ich na okręt. Dziewczyna... – Odchrząknął. – Nie wiem, czy przeżyje. Tak samo Jawor. Moment.

Otarł twarz, a potem wskoczył do parowu i przyklęknął przy leżącym na wznak Czyniącym.

– Odwalił kitę, paskiainen, ale z tym nie będę ryzykował. Z niczym już nie będę ryzykował.

Wyrzucił coś z wnętrza niecki, co uderzyło z ohydnym łupnięciem i potoczyło się po skale, zostawiając za sobą krwawą ścieżkę. Spojrzałem na rozchylone usta, tatuowane policzki i półprzymknięte wężowe oczy, teraz już mętne i zalane krwią, i poczułem mdłości.

– Tak trzeba, synu – oznajmił Ulf, gramoląc się na podłogę komory. – To nie bezmyślne okrucieństwo, tylko zabezpieczenie. Nie wiemy, czym jest Czyniący, poza tym, że działa wbrew naturze i niełatwo go zabić. A bez głowy nawet ten tutaj niewiele wskóra.

Odwrócił się do swoich ludzi.

– Sprzątać tam! Wywleczcie Węży, nakarmimy nimi Górę! Ruchy!

– Mały żyje? – odkrzyknął któryś.

– Zdrowy! Zbieramy się! Stąd nie ma bezpośredniego połączenia do domu!

– Co on znowu gada? – zapytał kolejny wojownik.

– A kto go wie? Czasami mi się zdaje, że nie ma dobrze w głowie.

Kiedy wywlekaliśmy trupy z komory, czułem, że wciąż drżą mi ręce i kolana uginają się pode mną. Byłem między swoimi, zostałem ocalony, ale nie rozumiałem, jak do tego doszło. Wciąż drążyło mnie koszmarne poczucie, że to tylko sen, majak, z którego lada chwila obudzę się skulony w brzuchu Robaka albo przewieszony przez siodło, ze związanymi rękami.

Wiedziałem, że Ulf nic mi teraz nie wyjaśni. Szedł szybkim krokiem, pogrążony w myślach, i mamrotał do siebie pod nosem, jak miał w zwyczaju, a to znaczyło, że się śpieszy i w ogóle jest zajęty.

– Jak wyszliście ze ścian? – spytałem Grunaldiego, który szedł obok mnie. Nie wiem dlaczego, to akurat wydało mi się teraz najważniejsze.

– Normalnie. Ja tak zawsze robię, kiedy widzę ścianę – odwarknął.

– Nie słuchaj go – powiedział Spalle. – Tam są tunele, którymi się chodzi, ale zamiast drzwi mają jakieś takie... No, coś, co się rozsuwa i zamyka. Jak jest zamknięte, to tego z drugiej strony nie widać. Poczekaliśmy za tymi... no, żywymi zasłonami i porozsuwaliśmy je tylko trochę, tak żeby coś było widać i bełt się zmieścił. A potem powychodziliśmy i już.

– A skąd Robak wziął się tu z powrotem? Przecież od dawna pełzł w głąb ziemi.

– Szepcący do Cieni są mu posłuszni. Zawrócili Robaka. Wezwali go z powrotem. Jego spytaj, ja sam nic z tego nie pojmuję.

– Są posłuszni Ulfowi? Kim nakarmiliście Górę?

– Mało brakowało, a nakarmilibyśmy ją nami samymi. Ogarnęły nas cienie. Widma pożartych przez Górę. Jak upiory uroczyska, ale wchodzą człowiekowi do głowy i pokazują mu jakieś okropieństwa. Strach, smutek, śmierć, aż sam lezie nakarmić sobą Górę, byle to się skończyło. Myśmy jednak przeżyli. Zdaje mi się, że Szepcący zobaczyli w głowie Ulfa coś takiego, co im się bardzo spodobało, i naraz odwołali od nas cienie. Najbardziej zaś podoba im się to, co może sprowadzić koniec świata, dlatego trochę mnie to martwi. Ulf to aż się trzęsie ze złości, bo najchętniej sam by powrzucał tych Szepcących do paszczy Góry. Ja jednak wolę, że stało się tak, jak się stało, bo inaczej już dołączylibyśmy do cieni.

Wyszliśmy do jaskini, w której siedział Szepcący zrośnięty ze skałą, w otoczeniu wieńca płomyków migocących na podłodze.

Zwaliliśmy martwych Węży na stertę, a po chwili z ciemności pojawiło się kilku mnichów, którzy w milczeniu odwlekli ich korytarzem. Nocny Wędrowiec stał z kciukami zatkniętymi za pas i rysował coś na podłodze czubkiem buta. Odpiął maskę i widziałem, jak pulsują mu mięśnie na szczęce koło uszu, co oznaczało, że jest wściekły i nie chce tego dać po sobie poznać.

– Dokąd biegną korytarze Robaka? – zapytał.

Siedzący zwrócił w jego stronę otwór kaptura, jak studnia pełna czarnej wody.

– Kto to wie? Kiedyś, przed wiekami, oplatały pewnie cały świat. Dziś nikt nie wie. Jedne zarosły, inne się zawaliły... Przez wieki nawet góry rosną i wędrują, choć żyjący tego nie widzą. Inne rozsypują się w proch. Ziemia przeciąga się i rodzi skały, rzeki zmieniają bieg, wyspy wynurzają się z morza.

– Nie opowiadaj mi tu bajek, starcze! – warknął Nitj’sefni. – Przyzywasz Robaka dla tego ścierwa w wężowej koronie i jego ludożerców, dobrze wiesz, dokąd go posyłasz. Gdzie jeszcze może się udać Robak? Jeśli chcesz, żebym zrobił to, co zamierzam, musisz mi pomóc.

– My, Szepcący do Cieni, nie pomagamy śmiertelnym ani nie trzymamy żadnej strony. Ty jednak chcesz rozjuszyć wszystkich bogów i sprawić, by świat zatrząsł się w posadach. Jesteś niczym lis w kurniku. Płonący lis w kurniku. Tak, chcemy, byś mógł biegać po całym gospodarstwie, roznosząc płomienie na ogonie. Bracia zaprowadzą cię do serca Góry, byś poznał ścieżki Robaka. Ale wiedz, że jeśli przybędzie tu król Węży i nakarmi Górę, też przyzwiemy dla niego Robaka i nie powiemy ci o tym. My chcemy chaosu, który sprowadzi martwy śnieg i zakończy czas tego świata, by potem mógł się narodzić nowy, dając nam zdrowe ciała. Wiedz też, że jeśli będziesz chciał, by Robak poniósł cię w swoim brzuchu, będziesz musiał nakarmić Górę, jak każdy. Góra jest bardzo stara, może umiera. Musi jeść.

Na to Ulf nie powiedział ani słowa, tylko patrzył przez chwilę po ścianach, przygryzając wargę.

– Prowadź – rzekł w końcu.

– Ja należę do Zrośniętych z Górą i nie opuszczę kręgu płomieni, zanim nie nadejdzie martwy śnieg.

Ulf ze zniecierpliwieniem ponaglił mnicha gestem dłoni.

– A ja należę do Niezrośniętych z Niczym i zaczyna mi się śpieszyć. Zaczynam wierzyć, że ten martwy śnieg spadnie, zanim skończysz ględzić, starcze.

– Poprowadzi cię światło. Podążaj za nim, a znajdziesz serce Góry.

– Wiecznie to samo – westchnął Ulf. – Podążaj za światłem i podążaj za światłem. Co to, perkele, ma być? To tylko pieprzona stacja kolejowa. Skrzyżowanie owsika z shinkansenem.

Przynajmniej tak to jakoś brzmiało. Nie zrozumiałem z tego wiele, poza tym, że Nitj’sefni jest zniecierpliwiony.

Nie pozwolono nam pójść razem z Ulfem, zatem wyszliśmy na zewnątrz. Zeszliśmy po wielkich stopniach aż na dół, do kręgu obelisków, w którym nadal tkwili Szepcący do Cieni, wśród oparów i smrodliwych wyziewów, jednak nie widziałem już snujących się wśród mgły widm.

Staliśmy więc, patrząc, jak Szepcący wrzucali ciała zabitych Węży do jam, w których drzemały paszcze Góry. Nie musieli nawet wrzucać ich do samych otworów, tak jak robili to przedtem Węże, bo jeśli pokarm poleżał chwilę w jamie, z wnętrza otworów zaczynały wyskakiwać pomarszczone białe gardziele zakończone wieńcem kłów, jak olbrzymie morskie robaki, które same rozszarpywały ofiarę i ciągnęły do swoich dziur. Spojrzałem tam tylko raz i żołądek podszedł mi do gardła. Z drugiej strony ci sami Węże jeszcze niedawno wrzucali tu innych ludzi, zanim sami stali się jadłem dla Góry.

– Chodźmy stąd – powiedział Grunaldi. – Wiele w życiu widziałem, ale to jest najbardziej parszywe miejsce, do jakiego trafiłem. Wolałbym podcierać zadki kowcom, niż kiedykolwiek tu wrócić. Skąd na świecie mogło wziąć się coś podobnego?

– Jeśli dobrze zrozumiałem, przedwieczni tak właśnie podróżowali, dając się połknąć Robakowi.

– Nic mnie tak nie cieszy jak to, że wymarli.

Odeszliśmy od jam jak najdalej i siedliśmy na kamieniach, a Spalle wydobył bukłak mocnego korzennego piwa zwanego gryfim mlekiem, które zaczęliśmy sobie przekazywać w krąg. Wokół snuły się cuchnące siarką opary, a gdzieniegdzie stali Szepcący do Cieni, nieruchomo jak skały, w milczeniu wpatrując się w nas studzienną czernią kapturów. W górze krakały wrony, a wiatr niósł drobiny miałkiego jak mąka śniegu. Czułem, że całe zmęczenie i strach wlewają mi się w nogi niczym płynny ołów, i musiałem z całych sił powstrzymywać się, by nie położyć się w śniegu wśród skał i nie zasnąć. Jednak siedziałem tylko i co jakiś czas odruchowo dotykałem bolesnej opuchlizny na skroni. Pierwsze łyki gryfiego mleka sprawiły, iż moje opuchnięte od rzemienia gardło zmiażdżył taki ból przy przełykaniu, że zakrztusiłem się i z oczu poszły mi łzy. Kolejne przyniosły już ulgę.

Czekaliśmy.

– Nadal nie pojmuję, jak do tego doszło, że ci mnisi chcą się układać z Ulfem, a nawet oddali mu Węży, od których wzięli zapłatę. Przecież jeśli Aaken się o tym dowie, będzie chciał wziąć pomstę – odezwałem się.

– Żaden z nas nie pojmuje – powiedział jeden z Braci Drzewa, ten, którego zwali Skalnik. – Zdaje się, że uważają się za niedosiężnych, dopóki nie opuszczają doliny, i robią wszystko, co uważają za korzystne dla siebie.

– Król Węży nie będzie o niczym wiedział – zauważył Grunaldi. – Bowiem nie ocalał nikt, kto mógłby mu o tym opowiedzieć, a sami ci Szepcący na pewno tego nie zrobią. Mnie zaś martwi, że uznali pomaganie nam za korzyść, bo ich największym marzeniem jest doprowadzić do końca świata, a to jest niezupełnie to, o co mnie akurat chodzi. Mam nadzieję, że Ulf będzie miał dość sprytu, żeby dojść z tym do ładu.

– Jeśli mowa o tym, że odwołali opętujące nas cienie, a potem przywołali z powrotem Robaka, dając nam odbić Fyalara i Czyniącą, to o resztę możemy zamartwiać się kiedy indziej. Cokolwiek sobie roją, najlepiej, żebyśmy poszli stąd i zajęli się własnymi sprawami – powiedział powoli Spalle. – Jeśli idzie o mnie, to czy świat miałby się skończyć w chwili, kiedy pożera mnie jakaś żywa góra, czy parę dni później, nie bardzo robi mi różnicę.

Siedzieliśmy tak potem jeszcze dosyć długo, ale nie doszliśmy do niczego mądrego, patrzyliśmy tylko, jak w dolinę wpełza powoli zmrok.

Kiedy Ulf pojawił się w szerokim otworze pieczary i ruszył samotnie w dół po schodach, właściwie straciłem nadzieję, że pozostał przy życiu, i zaczynałem naprawdę się bać kolejnego podstępu ze strony Szepcących. Wciąż nie rozumiałem, dlaczego zostawiają nas przy życiu.

– Wynośmy się stąd – powiedział, kiedy znalazł się już przy nas. – Dowiedziałem się, ile się dało, ale chcę opuścić to miejsce, i to zaraz. Muszę wszystko przemyśleć, jednak zanosi się na to, że będziemy musieli ich jeszcze wykorzystać.

Nie podobało mi się to, co powiedział, lecz wiedziałem, że dalsze wypytywanie nic nie przyniesie. Opuszczaliśmy dolinę Szepcących do Cieni i to przynajmniej była dobra wiadomość.

Kiedy szli tu po mnie, Nocni Wędrowcy wspięli się po skałach za pomocą haków i lin, a potem przebyli grzbiet i opuścili się na linach na dno doliny. Bezgłośnie i niepostrzeżenie, tak jak mieliśmy w zwyczaju, nie gorzej od cesarskich tropicieli. Potem jednak obudzili cienie, które zawładnęły ich umysłami, i o mały włos idący mi na odsiecz podzieliliby los wszystkich wchodzących do tego miejsca, zapewne i mój. Teraz jednak mogliśmy wyjść tak samo, jak wchodzili tu i wychodzili Węże – wygodnym, choć stromym traktem przez przełęcz zwaną Kamiennymi Kłami.

Mieliśmy dwie lodowe latarnie kryjące wewnątrz świecące stworzenia, których używaliśmy w Dolinie Bolesnej Pani, ale dopóki nie zapadł prawdziwy mrok, Ulf nie pozwolił obudzić ich blasku. Schodziliśmy więc wśród skał i śniegu w zapadających ciemnościach. Tej nocy po niebie wędrowały oba księżyce i wydawało się, że cały śnieg świeci mdło, a nawet widziałem, że w ich świetle człowiek rzuca cień. Szliśmy zatem nadal bez światła, ale to wcale nie było aż tak trudne, zwłaszcza kiedy oczy przywykły do półmroku.

Lodowy sarkofag stale niosło dwóch ludzi, na pasach przewleczonych przez uchwyty po bokach, a kiedy droga wiodła mniej więcej równo, po prostu ciągnęli go po śniegu jak sanie. Zmienialiśmy się często. Dwóch opiekowało się lodową trumną, dwóch pilnowało drogi z przodu i dwóch z tyłu, stale z łukami i arbaletami w rękach.

Była to męcząca podróż, ale pamiętałem, jak przebyłem ją w tamtą stronę – spętany, wleczony na dławiącym szyję arkanie, wśród szlochających jeńców, prowadzony na śmierć jak kowca.

Teraz miałem w ręku tę dziwną broń, podobną do zmniejszonej arkabalisty, o której wiedziałem, że strzela płasko i celnie, a miotany przez nią ciężki bełt potrafi przebić zbroję jeźdźca i zmieść go z siodła na sto kroków. Na plecach czułem ciężar miecza i nie byłem już kowcą. Byłem znowu Nocnym Wędrowcem. Jednym z nich. Fyalarem Kamiennym Ogniem. Moje kolejne imię.

Imię wojownika.

Mieliśmy zejść na polanę u stóp Żarłocznej Góry, gdzie pod osłoną gałęzi zostały spętane konie, a potem dojechać nocą przynajmniej do rzeki, gdzie czekał nas popas.

Schodząc ze zboczy, dwa razy odpoczywaliśmy, leżąc w śniegu wokół sarkofagu i mierząc we wszystkie strony grotami gotowych do strzału arbalet i giętych okrętowych łuków Ludzi Ognia. Kiedy ruszaliśmy dalej, szliśmy bezgłośnie, trudno widoczni na śniegu. Koszmary Żarłocznej Góry z każdym krokiem zostawały dalej za naszymi plecami i coraz trudniej było uwierzyć w to, co widzieliśmy na własne oczy.

Przebyliśmy częściowo zamarznięty strumień, a potem weszliśmy w zagajnik.

Idący na przedzie Ulf zatrzymał się tak nagle, że omal na niego nie wpadłem. Zobaczyłem, że pokazuje „zatrzymać się i przyczaić”, więc przykląkłem natychmiast, unosząc arbaletę, ale nie widziałem nic prócz lśniących lekko zasp, ośnieżonych gałęzi i pni. Wszyscy przysiedliśmy nisko, bez jednego dźwięku, zapadając się wśród zasp jak duchy. Ulf płynnym ruchem sięgnął jedną ręką po tkwiący mu w sajdaku za plecami łuk i założył strzałę, a potem pokazał najpierw „klin, powoli naprzód”, a potem „chronić rannego”. „Klin” wyglądał tak jak w naszej armii „grot”. Nie było rannego, ale mieliśmy pogrążoną w drętwym śnie Czyniącą. To oznaczało, że niosący akurat sarkofag Głóg i Grunaldi muszą przy nim pozostać gotowi do walki, a reszta kroczy trójkątnym szykiem za Ulfem.

Nitj’sefni wstał z uniesionym łukiem, mierząc przed siebie, ale nie naciągał jeszcze cięciwy, tylko ruszył naprzód, przyczajonym, ostrożnym krokiem.

Spalle szedł obok niego ze swoim łukiem, a ja i Skalnik o półtora kroku z tyłu, mierząc z arbalet. W taki sposób weszliśmy pomiędzy ośnieżone krzewy i niskie drzewka. Pamiętałem, jak trzymać arbaletę przy ramieniu oraz że zawsze muszę mierzyć tam, gdzie patrzę, i odwracać się całym ciałem z bronią niczym przyrośniętą do barku, a także o tym, że nie wolno trzymać palców na dźwigni spustowej, dopóki nie ma się strzelać, lecz wciąż nie widziałem żadnego celu.

Kilkanaście kroków dalej zobaczyłem wreszcie na drzewach migotliwy poblask płomieni, a potem nasze konie otoczone przez zbrojnych z pochodniami.

Ulf przytrzymał strzałę na łęczysku, uniósł dłoń i pokazał „rozwinąć skrzydła”, a potem „czekać na rozkaz ataku”. W tej sytuacji oznaczało to, że mamy rozdzielić się po jego bokach i przyczaić na obrzeżu polany. Przemykaliśmy więc wśród oblepionych śniegiem gałęzi, trzymając się cienia i unikając blasku pochodni.

Zapadłem wśród śniegu i wczołgałem się pod iglaste gałęzie zwieszające się tuż nad ziemią.

Nawet jeśli zbrojni przy naszych koniach górowali nad nami liczebnie, czułem pociechę dzięki temu, że okazali się butnymi głupcami, niewiele sprytniejszymi od krewnych Lśniącej Rosą. W tej krainie im ludzie byli silniejsi, tym częściej pycha przyćmiewała rozsądek. Stali tam, na pustej polanie, otoczeni nocą i lasem, z czterema płonącymi pochodniami, i widziałem przed grotem każdego z mężów, widziałem błyski płomieni na ich hełmach i napierśnikach, oni zaś nie widzieli niczego poza kręgiem śniegu wokół, oświetlonym przez ich własny ogień.

Wybrałem sobie rosłego męża w hełmie zasłaniającym twarz aż po usta i wymierzyłem mu bełt w krocze, tam gdzie jego folgowy pancerz kończył się zasłoną z łańcuchów. Stał z prawej pośrodku, dlatego był mój. Wiedziałem, że grot arbalety Skalnika wskazuje teraz tego, który stał najbardziej z brzegu.

Obserwowałem zbrojnego zmrużonymi oczami, pamiętając, by nie patrzeć wprost na płomienie, i czekałem.

Usłyszałem porykiwanie i kwik zaniepokojonych koni oraz cichy chrzęst śniegu.

– Czego sobie życzysz od moich koni? – usłyszałem głos Ulfa, który pojawił się znienacka tuż za kręgiem oświetlonego pochodniami śniegu. Schował łuk i stał całkiem spokojnie, z ostrzem miecza ukrytym za ramieniem. – Może mógłbym ci w czymś pomóc? – dodał Nocny Wędrowiec swobodnie.

Tamci aż przysiedli z zaskoczenia, niektórzy wysunęli miecze do połowy z pochew, ale nie rzucili się na Ulfa, co oznaczało, że nie potracili do reszty rozsądku. Powoli uniosłem jeden palec i przesunąłem zapadkę blokującą dźwignię spustu oraz obracający się mosiężny walec, który trzymał plecioną z włosia i drutu grubą cięciwę. A potem wciągnąłem bardzo powoli powietrze przez nos, nie spuszczając oka z punktu, który wskazywał mój grot.

– Sądziliśmy, że poszedłeś za Kamienne Kły, a to znaczyło, że twoje konie sczezną tu z zimna i głodu. Długo ich szukaliśmy – odezwał się mąż w głębokim hełmie z nosalem podobnym do dzioba kruka.

– Zwykle zostawiam koniowodnego – odparł Ulf nadal lekkim tonem, jakby rozmawiał z sąsiadem spotkanym na polowaniu. – Ciekawe, jaki byłby jego los?

– Gdzie twoi ludzie?

– Wszędzie wokół – odpowiedział Nitj’sefni. – Wśród zasp i pni. Patrzą sobie na was i z nudów bawią się cięciwami. Nie wiedzieliśmy, kim jesteście i jakie macie zamiary.

– Weszliście za Kamienne Kły?

– Załatwiliśmy, cośmy chcieli. A konie są nam potrzebne, żeby opuścić wasze ziemie i więcej się wam nie naprzykrzać.

– Widzieliście Szepcących do Cieni?

– Poszliśmy tam zabić Węży i to właśnie zrobiliśmy.

– Skoro żyjecie, możecie spędzić noc w naszej siedzibie.

– Czy to znaczy, że wy, Ludzie Kruki, dajecie nam gościnę i mir? Poręczysz słowem waszego styrsmana? Nie widzę go tutaj.

– Kungsbjarn Płaczący Lodem ma lepsze rzeczy do robienia, niż uganiać się po nocy za jakimiś końmi. Jednak ceni sobie ludzi mężnych i mających coś do powiedzenia, a noce są teraz długie i mroźne. Dajemy wam gościnę. Zasiądźcie przy naszym stole i ogniu. Styrsman jest też mężem honorowym. Chyba nie chcesz, wędrowcze, wzgardzić jego domem. Patrz, oto chcę podzielić z tobą łyk morskiego miodu.

Mężczyzna uniósł futrzany bukłak zatkany korkiem.

Ulf uporczywie patrzył na niego w milczeniu, prosto w oczy, aż tamten skinął głową i jego ludzie schowali miecze do pochew. Nitj’sefni odwrócił swój tak, że ostrze zalśniło w mdłym świetle księżyców, i także je schował.

– Przyjmujemy gościnę – rzekł. Po czym wziął bukłak, napił się, uniósł palce do ust i gwizdnął.

Sygnał brzmiał „do mnie, czysto!”. Inaczej niż samo „do mnie!”, które oznaczało, że zanosi się na walkę, albo „do mnie, na odsiecz!”, które znaczyło zgoła jeszcze co innego.

Uniosłem się z zaspy i ruszyłem powoli naprzód, z opuszczoną lekko kuszą, widząc, że spomiędzy krzaków wychodzą inni, tak samo jak ja obleczeni w biel i czerń, z pasami białego futra i kolczugi zasłaniającymi twarze aż po oczy.

Na końcu pojawili się Głóg i Grunaldi, ciągnąc po śniegu lodowy sarkofag. Zeszliśmy się ze wszystkich stron prosto do naszych koni, nie zwracając uwagi na stojących pomiędzy nimi zbrojnych.

Wypatrzyłem wolnego wierzchowca i dopiero gdy do niego podszedłem, uniosłem sprężynujący zacisk utrzymujący bełt na łożu i zdjąłem pocisk, a potem zwolniłem cięciwę.

Jechaliśmy krętym górskim szlakiem przez zaśnieżony las, częściowo wzdłuż strumienia, który mijałem za dnia, a potem znów pod górę.

Siedziba kogoś, kogo nazwano Płaczącym Lodem, stała nad skalnym urwiskiem, na szczycie wzgórza sterczącego wśród lasu jak samotny ząb w szczęce starca i otoczonego lasem. Jeszcze dalej wokół wznosiły się szczyty, ostre, skaliste i lśniące niczym strzaskane szkło. Przypominała dwór Lśniącej Rosą, w którym mieszkałem jako niewolnik, tylko ta była wyższa i więcej zbudowano z ciosanego kamienia. Miała też dwie wieże nakryte strzelistymi hełmami, które rysowały się niewyraźnie czernią na tle nieba, i częstokół sterczący wysoko z kamiennego wału. Po bokach bramy w dwóch żelaznych misach wiszących na łańcuchach płonął ogień. Wokół szczytu obu wież miotały się dziesiątki górskich kruków, wypełniając powietrze krakaniem.

Mąż, który jechał na przedzie, wyjął oprawiony w srebro róg i zadął, na co ze szczytu ostrokołu nad bramą odpowiedziało podobnie ponure zawodzenie, jakby dwa stare ornipanty wołały się we mgle.

Kiedy podjeżdżaliśmy bliżej, widziałem, że Ulf rozgląda się, lustrując wysokość częstokołu, zerka w dół urwiska i uważnie przypatruje się wieży bramnej, którą wpuszczano nas do środka.

Do wnętrza siedziby wjeżdżało się wąską drogą wzdłuż murów, mając z drugiej strony strome zbocze wzgórza. Droga zawracała tuż przed urwiskiem i dopiero tam pozwalała ustawić się na wprost bramy. Z boku nie było fosy ani rowu, ale trudno byłoby sobie wyobrazić, jak ktoś miałby wtoczyć tędy machiny oblężnicze czy choćby taran. Do bramy trzeba było podejść, klucząc pomiędzy kilkoma samotnymi skałami, które uniemożliwiały ustawienie szyku, a pod samym wejściem znajdowało się rozpadlisko ciągnące się wzdłuż czołowego wału. Mieli też podnoszony most na łańcuchach, a potem bramę zbitą z potężnych tramów i okutą żelazem, prowadzącą do kamiennej wieży bramnej. Wewnątrz prowadziliśmy konie oświetlonym paroma pochodniami korytarzem o kamiennych ścianach, w których dostrzegałem wąskie otwory strzelnic. Jakieś otwory widniały też w stropie, a po drugiej stronie czekała nas krata z grubych belek, na dole okuta żelaznymi zębami.

Była to najbardziej podobna do twierdzy siedziba, jaką tu widziałem, nie licząc Lodowego Ogrodu. Fort zapewne wydawał się przytulny komuś, kto siedział w środku i wiedział, że wszystkie te urządzenia bronią dostępu intruzom, ja jednak wchodziłem z zewnątrz i wydawało mi się, że to niegościnne miejsce. Sądziłem też, że wyjść stamtąd może być równie trudno, jak wedrzeć się siłą do środka, i to podobało mi się jeszcze mniej.

Potem czekaliśmy na pierwszym dziedzińcu za bramą, stojąc pod krakaniem kruków miotających się po nocnym niebie.

W kraju zwanym Wybrzeżem Żagli nie jest to przejaw arogancji. Większość siedzib znajduje się w oddaleniu od innych i niespodziewany gość zwykle zatrzymuje się w bezpiecznej odległości, po czym czeka, aż zostanie zaproszony. Jeśli nikt nie wyjdzie zapytać, czego sobie życzy, i zaprosić do środka, spędza noc tam, gdzie stoi, i odchodzi, zresztą zwykle jest tam szałas albo drewniana szopa chroniąca przed deszczem i wiatrem, miejsce na ognisko i suchy opał. Nas wpuszczono wprawdzie za mury, lecz nadal byliśmy niespodziewanymi gośćmi i gospodarze musieli się zastanowić, co z nami uczynić. To kraina, gdzie na co dzień ludzie nie mają innego prawa niż miecz przy boku i chętnie po niego sięgają, więc uznają tam wiele takich obyczajów i uważają je za rodzaj uprzejmości. Ten zaś, kto w ich mniemaniu zachowuje się nieuprzejmie, zwykle żyje krótko.

– Pewnie będą nas chcieli rozbroić – powiedział Ulf, kiedy czekaliśmy, trzymając konie. – Oddajemy miecze, tarcze, kto ma, łuki i kusze, ale noże i ukryta broń zostają.

– Według obyczaju broń idzie do komory przy stajni, gdzie zaprowadzą nasze wierzchowce, a my mamy prawo sprawdzić, czy należycie je zaopatrzono, i wiedzieć, gdzie jest ta stajnia – powiedział Grunaldi. – Tylko nie wiem, jak będzie tutaj, bo te Kruki mieszkają zbyt blisko granicy Pustkowi Trwogi i są to ludzie równie dzicy jak Niedźwiedzie.

– Należało pozabijać tamtych i odjechać – powiedział Skalnik. – Musimy wracać na statek, i to szybko. Niedobrze siedzieć tak długo poza Ogrodem. Musimy wywieźć stąd Czyniącą. Co będzie, kiedy zacznie się budzić?

– Oddali konie z dobrej woli – powiedział na to Ulf. – I wiem, że będziemy musieli się jeszcze pojawiać w tej okolicy, więc nie chcę, żebyśmy byli ludźmi ściganymi, bo to niepotrzebnie komplikuje pracę. Co do Czyniącej, to drętwa woda wreszcie na nią działa i na pewno teraz się nie obudzi. Jutro dostanie nową porcję rozwodnionego eliksiru i potem powinna spać aż do powrotu do Ogrodu. To zresztą załatwia sam sarkofag. Tak został zrobiony. Dopóki siedzi w środku, nic się nie stanie. Co do nas, wszyscy są poharatani i noc pod dachem dobrze nam zrobi. Już teraz idzie mróz. Sam średnio się cieszę na tę kolację, ale nie ma wyjścia. Trzymamy się razem, nigdzie nie łaźcie samotnie, nawet do wychodka, i nie opowiadajcie niczego o tym, co widzieliśmy. W razie konieczności bajkę opowiadam ja. I ostrożnie z piwem. Niech nikomu nie strzeli do głowy urżnąć się w sztok albo brać udział w jakichś pijackich zawodach. Nie dajcie się sprowokować, popijać ostrożnie i miejcie oczy dookoła głowy. Mamy tu przeżyć, a rano zniknąć, zanim wyleczą kaca, i nic więcej. Sarkofag zabieramy ze sobą i nie wolno spuszczać go z oka. Owińcie go jakimś kropierzem, żeby nie przyciągał uwagi.

– Słowo daję, byłem już w gościnie z raz czy dwa i nie trzeba mnie pouczać – zauważył Grunaldi.

– Ja też – powiedział Nitj’sefni. – I za każdym razem kończyło się jakąś awanturą.

A potem wyszło do nas na dziedziniec kilku mężów, jak na ten kraj, dostatnio ubranych, w płaszcze z jarmakandzkich materiałów, podbite delikatnym futrem, mieli też haftowane ubrania i pasy nabijane srebrnymi ozdobami.

– Trzeba zapytać, czy Warfnir nie ma tu aby krewnych – mruknął Spalle.

Poproszono nas, byśmy oddali miecze, a potem kilku chłopaków odprowadziło wierzchowce, a jeden niósł nasze miecze owinięte płaszczem, trzymając je przed sobą niczym naręcze polan. Grunaldi poszedł z nimi i nikt przeciw temu nie protestował.

Potem zaś poprowadzono nas przez kolejne bramy pomiędzy budynkami na drugi dziedziniec, do starego dworu z wysoką podmurówką z kamieni i poczerniałych belek, gdzie krokwie i słupy zwieńczono rzeźbionymi krukami.

W wielkiej hali, wysklepionej aż po dach, płonął huczący ogień w palenisku otoczonym kutymi kratami, a wokół ustawiono długie stoły. Dym wychodził przez trójkątne dymniki wycięte w szczycie dachu po obu stronach budynku, a na ścianach wisiały futra, malowane tarcze i broń zdobyta w odległych krainach.

Kiedy tam weszliśmy, na półmiskach i wokół nich na stołach leżały głównie ogryzione kości, kawałki kiszonych warzyw i okruchy chleba, a siedzący przy stołach możni interesowali się już tylko dzbanami z piwem. Niektórzy leżeli w rzuconej na kamienną podłogę słomie, owinięci futrami, które zdarli z okutych skrzyń stojących wzdłuż ścian.

Kiedy tak przechodziliśmy, niektórzy spoglądali na owinięty końskim kropierzem i owiązany liną sarkofag, który nieśliśmy między sobą, ale nie mogli dostrzec, co to takiego, poza tym, że był duży jak pół czółna i obły.

Poprowadzono nas do niezbyt wielkiego, rzeźbionego stołu przed paleniskiem, gdzie siedział mąż o starannie utrefionych włosach zaplecionych przed czołem w wąskie warkocze i ujętych w srebrną obręcz, który obracał w palcach rzeźbiony srebrny kielich, wyglądający na dzieło złotników z Nahdilii albo Alkumaru.

Siedział sam, tylko opodal na pokrytym skórą podwyższeniu przycupnęły dwie niewiasty, starsza i zupełnie młoda, która trzymała na kolanach płaski instrument podobny do cintaru. Cały czas trącała struny palcami z założonymi żelaznymi naparstkami, grając smętną melodię bez początku i końca.

– Witaj, Kungsbjarnie, styrsmanie Kruków – powiedział Ulf. – Wracamy do domu i opuszczamy twoje ziemie. Nie chcieliśmy ci się naprzykrzać, ale mąż, który przyszedł zadbać o nasze konie, rzekł, że twoim życzeniem jest, byśmy zasiedli przy twoim ogniu. Zatem jesteśmy.

– Witaj, Nocny Wędrowcze, styrsmanie Żeglarzy. Widzę, że wróciło was więcej, niż wyszło. Jeśli to prawda, że weszliście za Kamienne Kły i wróciliście, chcę wiedzieć, jak tego dokonaliście. Teraz usiądźcie przy moim ogniu i pokrzepcie się. Strawa jest skromna, ale zima trwa już długo i zapasy zaczynają się kurczyć.

Siedliśmy więc po obu stronach stołu, a kiedy ogarnęło mnie ciepło bijące od paleniska, poczułem, że jestem przeraźliwie zmęczony. Byłem też głodny, ale na to znalazła się rada, bo wkrótce na stole postawiono srebrne tace z pieczonym mięsem obłożonym gotowanymi jajami i bulwami rzepniaków, faski kiszonych warzyw, dzbany parującego mięsnego wywaru i piwa oraz kosz chleba.

Wtedy nawykłem już do ciężkiego jadła ludzi Północy, a nawet ich piwa, choć często przyprawiało mnie o wzdęcia i biegunkę. Tego dnia jednak zbyt wiele razy spojrzałem w ciemność i teraz, kiedy okazało się, że jednak przeżyłem, czułem, że zjadłbym cokolwiek, co nie byłoby w stanie uciec, a choćby i zdechłego baktriana.

Moi towarzysze również nie mieli nic przeciwko odrobinie mięsa i chleba i choć zachowywali się na swój sposób powściągliwie, zrumieniona tusza górskiego koziołka szybko została rozerwana na kawałki, a na tacy zostało tylko trochę resztek.

Kungsbjarn Płaczący Lodem siedział na swoim końcu stołu na dziwacznym krześle z drewna i plątaniny jelenich rogów, z oparciem zwieńczonym sylwetką kruka, i patrząc na nas ponuro, skubał zębami niewielki kawałek pieczeni, który trzymał w trzech palcach.

Obracał w zamyśleniu kielich, do którego nalewano mu wina z wysmukłego dzbana, i czekał cierpliwie, aż napełnimy brzuchy. Młódka siedząca na podeście zaczęła grać nieco żywiej, ta druga natomiast śpiewać, ale Kungsbjarn ze zniecierpliwieniem strzepnął dłonią i śpiew umilkł. Pozostała tylko muzyka.

Ogryzaliśmy kości, rwaliśmy placki chleba, popijaliśmy łykami piwa. Trwało to czas jakiś. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio zjadłem przyzwoity posiłek, i uznałem, że to musiała być miska zupy jeszcze na rzece, kiedy zmierzaliśmy saniami na wyprawę. Niektórzy z nas jeszcze wtedy żyli, niektórzy byli zdrowi, tak jak ta czarnowłosa dziewczyna, smukła niczym łania, teraz leżąca z gorączką wśród pokrwawionych opatrunków i z porąbanymi żebrami gdzieś na lodowym okręcie albo w saniach i zmierzając dopiero do niego.

Była piękna na swój dziki, północny sposób i najwyraźniej pomiędzy Ulfem a nią coś było. Czułem, że kiedy Nitj’sefni milknie i patrzy w przestrzeń, zagryzając wargę, cały czas myśli o niej. Ciężko mu będzie wejść na pokład i zapytać, czy przeżyła.

Najpierw jedliśmy pospiesznie, potem coraz wolniej, aż w końcu przyszedł taki czas, kiedy jeden po drugim zaczęliśmy odkładać ogryzione kości i ocierać usta kawałkami chleba, a palce w poły kaftanów. Przyniesiono nam więcej piwa.

Widywałem na Wybrzeżu Żagli już wiele uczt, ale ta była inna. Powinien tu panować gwar, tymczasem rozmawiano półgłosem, nikt nie śpiewał, nikt nie ryczał z uciechy ani nie opowiadał sprośnych historii. Nikt nie tańczył ani nie zabawiał się żadnymi grami, które zazwyczaj tak tutaj lubiano. Nie mocowali się, nie przeciągali za splecione dłonie przez leżący na ziemi oszczep, tylko siedzieli, pili i gapili się na siebie. Czuło się coś dziwnego i wydawało mi się, że w tej hali mieszka strach.

– Chcę teraz usłyszeć, co jest za Kamiennymi Kłami – powiedział Kungsbjarn, patrząc na Ulfa, który wycierał starannie palce kawałkiem chleba. – Co jakiś czas rodzi się u nas styrsman, który chce zrobić porządek z Szepcącymi do Cieni i ich przeklętą doliną. Tak też zdarzyło się za czasów mojego ojca. Mężowie przeszli przez przełęcz i żaden nie wrócił. Byłem wtedy dzieckiem, ale pamiętam dobrze, dlatego nie mam ochoty być następnym, który wytraci najlepszych z naszego klanu i sam zostawi kości pod Żarłoczną Górą. Niewielu potem przeżyło mężów i przyszły na nas ciężkie lata. Pamiętam to dobrze.

– Szepcący do Cieni sami nie biorą oręża do ręki – powiedział ostrożnie Ulf, nalewając sobie piwa. – I nie da się ich pokonać żelazem. Mają na swoje usługi upiory uroczyska. Ci, którzy wchodzą tam bez wiedzy Szepcących, spotykają plączące się we mgle cienie. Gubią drogę i błąkają się wśród skał, słysząc w głowie westchnienia cieni. Po jakimś czasie zaczynają też widzieć obrazy. To jak sen na jawie. Każdy widzi to, czego najbardziej się boi, i to, co przynosi smutek. Spotyka swoich ukochanych, a oni zwracają się przeciw niemu. Spotyka przyjaciół i zostaje przez nich zdradzony. Patrzy na śmierć swoich dzieci i na klęskę swojego klanu. Widzi, jak toną jego łodzie i płonie rodzinny dom. Trwa to, aż wszyscy popadają w szaleństwo i przebijają się nawzajem albo sami rzucają się w przepaść. Dlatego nikt nie wraca spod Żarłocznej Góry.

– Wyście jednak wrócili – powiedział Płaczący Lodem. – Przyprowadziliście tego młodzieńca, który jest między wami, i przynieśliście to, co macie w tym tobole. Coście uczynili, że majaki cieni nie sprowadziły na was szaleństwa?

– Szepcący do Cieni to Czyniący i tylko mocą Czyniących można się im przeciwstawić. Ja jestem wojownikiem, ale czasem umiem okiełznać moc uroczyska – zaczął powoli Nocny Wędrowiec, a potem opowiadał.

Opowiadał bajkę.

Zazwyczaj bajką nazywał, tak samo jak mój przyboczny i przewodnik Brus, umiejętne kłamstwo. Rodzaj parawanu ze słów, za którym musi schronić się ten, kto walczy samotnie, sam przeciw wielu, otoczony wrogami. Tutejsi nie bardzo się na tym wyznawali. To ludzie prości, którzy najchętniej walczą twarzą w twarz i nie ukrywają niczego. Zazwyczaj znają fortele, mają nawet jakieś opowieści o jednym ze swoich nadaku, które wędrując po ziemi jako istota ludzka, chętnie korzysta z przebrań i podszywa się pod różne postaci, ale na co dzień moneta ukryta między palcami, udawanie martwego, zaczajenie się za pniem drzewa albo wciągnięcie żagla ze znakiem innego plemienia to już była dla nich wymyślna intryga i dowód wielkiego sprytu.

Znają też sztukę opowiadania zmyślonych historii tak, by słuchacze wierzyli, że zdarzyło się to naprawdę, oraz często koloryzują, bawiąc innych opowieściami o swoich przygodach.

To, co opowiadał Ulf, jednak zawierało to, co powinna dobra bajka szpiega. Było tam akurat tyle prawdy, żeby brzmiała prawdopodobnie, i tyle wymysłów, by słuchający nie dowiedział się zbyt wiele. Wprawdzie nie wiedziałem, co naprawdę wydarzyło się pod Żarłoczną Górą, ale byłem pewien, że Ulf nie posiadł umiejętności miotania z dłoni piorunów, które mogły rozpraszać roiho, jak wiatr rozwiewa dym, pierwsze też słyszałem, by posiadał morski kamień z dziurką pośrodku, który jeśli się przez niego zerkało, pozwalał widzieć i słyszeć prawdę ukrytą pod każdym urokiem i zasłoniętą każdą ułudą stworzoną przez Czyniącego. Kamień, który pozwolił Ulfowi rozproszyć cienie, rozprysnął się na proch, a wraz z nim odeszła też moc miotania błyskawic.

W pierwszej chwili miałem nawet nadzieję, że dowiem się czegoś z tej opowieści, ale wystarczyło spojrzeć na Grunaldiego, który wpatrywał się w krokwie z niewinną miną, ściskając w zamyśleniu dolną wargę.

Miałem nadzieję, że bajka Nocnego Wędrowca wystarczy, by zaspokoić ciekawość naszego gospodarza. Ludzie z Wybrzeża wprawdzie często podróżują za morza, ale patrzą na wszystko po swojemu i niezależnie, gdzie dotrą, pozostają potem nadal raczej ciemni i naiwni. Zwłaszcza ci, którzy mieszkają w pobliżu jakiegoś uroczyska, potrafią uwierzyć we wszystko, co im się powie. Z drugiej strony sam widziałem już takie rzeczy, że gdyby ktoś mi o nich opowiedział, nie dałbym mu wiary.

– Prawdę powiadają – odezwał się Kungsbjarn – że odkąd zaczęła się ta cała wojna bogów, na świecie dzieją się dziwne rzeczy. Wszyscyśmy widzieli już niejedno, tak na morzu, jak i na lądzie, i trudno już teraz powiedzieć, co roi się tylko prostym ludziom w głowach, a co dzieje się naprawdę. Są jednak rzeczy bardziej i mniej godne wiary. A do takich należy historia tego, co ukradli ci Węże i co właśnie odzyskałeś. Powiedziałeś mi, że to skrzynia z twoją martwą krewną. Tylko że mnie, Ulfie, łatwiej uwierzyć, że patrzyłeś przez kamień albo miotałeś ręką błyskawice, czego ponoć już nie umiesz, niż że ktoś ukradł ci umrzyka. Dlatego ja myślę, że czymkolwiek jest to, co leży pod ławą, ma coś wspólnego z pieśniami bogów i służy do tego, by bezpiecznie przejść przez uroczysko, takie jak to pod Żarłoczną Górą. Myślę też, że to nie Węże ukradli je tobie, ale ty Wężom. Dobrze się stało, że ich pozabijałeś, i dobrze, że odzyskałeś swojego człowieka. Jednak ta rzecz jest zdobyczą zyskaną na mojej ziemi i należy do mnie. Ty zaś, jako człowiek bywały, wiesz, że gospodarzowi należy się gościniec. Tobie ta rzecz jest już niepotrzebna, a ja chcę ją jako gościniec od ciebie.

Rozejrzałem się ostrożnie po hali i zobaczyłem, że prócz wrót, którymi tu weszliśmy, są jeszcze cztery inne wyjścia, po jednym w każdej ścianie. Zacząłem się też zastanawiać, czy broń powieszoną na ścianach dałoby się zdjąć. Pozostali Nocni Wędrowcy też zaczęli siedzieć jakoś inaczej, rozluźniając ręce, układając nogi tak, by móc błyskawicznie wstać, i przyglądając się uważnie różnym ciężkim przedmiotom w zasięgu ręki. Grunaldi odchylił głowę do tyłu i poruszył nią, aż chrupnęło mu w karku, a Spalle splótł palce, aż strzeliły stawy.

– Kungsbjarnie – odrzekł Ulf – jesteś człowiekiem bywałym i mądrym. Na pewno pamiętasz, że przez swojego człowieka ofiarowałeś mi pokój. Nie wierzę, że chciałbyś napełnić Hinda obrzydzeniem i gniewem, podnosząc rękę na gościa w twoich progach. Gościniec ci się należy i chętnie ofiaruję ci miecz albo złoto, ale szczątki mojej ciotki należą do mnie i tak już zostanie, bez względu na to, co o tym myślisz. Nie wierzę też, że chciałbyś je odbierać siłą. Pamiętaj, że właśnie wróciliśmy zza Kamiennych Kłów, a ciała tych, którzy nam coś odebrali, leżą tam w śniegu.

Kungsbjarn oparł się w swoim krześle i położył ręce na podłokietnikach zwieńczonych łbami kruków.

– Według obyczaju – powiedział – jest tak, że skoro posiadasz cenną rzecz, którą zdobyłeś na mojej ziemi, i ja ją chcę, musisz się o tę rzecz bić, żeby ją zatrzymać.

Nocny Wędrowiec przymknął powieki i wypuścił powietrze przez nos.

– Mam się z tobą bić? – zapytał cierpliwie.

– Ja jestem styrsmanem, w swojej siedzibie, siedzącym na kruczym tronie i otaczają mnie najznamienitsi z mojego rodu. Ty zaś w tej chwili jesteś wędrowcem na szlaku, bogatym w to, co ma na grzbiecie, i dlatego nie jesteśmy całkiem równi, ty i ja. Ktoś będzie bił się za mnie, ty zaś możesz poprosić któregoś ze swoich ludzi, jeśli chcesz.

Spojrzeliśmy na Ulfa, ale machnął tylko ręką.

– Sam załatwię tę sprawę. Z kim mam się bić, Kungsbjarnie?

– Zaraz sam zobaczysz. Walczyć będziecie na dziedzińcu, i to nie używając żadnej broni i nie chroniąc ciała żadnym pancerzem. Nie jest to walka na śmierć i życie, ale jeśli stanie się tak, że któryś z was zginie, musicie przysiąc, że wasi bliscy nie będą szukali pomsty. Jeśli będziecie leżeli obaj na ziemi, ten, który nie będzie mógł walczyć dalej, niech krzyknie „dość!” albo uderzy w ziemię dłonią, jeśli stanie się tak, że nie będzie mógł mówić. Walkę przegrywa ten, kto się podda albo padnie na ziemię bez zmysłów. Jeśli to będziesz ty, będziesz musiał oddać tę rzecz. Jeśli zaś przegra twój przeciwnik, będziesz mógł ją zatrzymać. Tak powiedziałem i nikt nie może uznać, że to nie są uczciwe reguły.

– Niech ci będzie – powiedział Ulf z irytacją. – Chodźmy na ten dziedziniec i załatwmy sprawę, zanim przyjdzie gorszy mróz.

Poszliśmy więc na zewnątrz, gdzie kto tylko mógł, wyległ na krużganki i schody, by przyglądać się walce. Było tam jasno od ognia płonącego w kutych żelaznych koszach, które ustawiono wokół brukowanego podwórca, odgarniętego ze śniegu do gołych kamieni.

– To mi się nie podoba – powiedział Grunaldi. – Ten cały Kungsbjarn coś knuje. Nie mam pojęcia, co to miałoby być, ale nie zdziwię się, jeśli się okaże, że masz walczyć bez broni z nyflingiem albo niedźwiedziem.

– Ja pamiętam tylko, jak Ulf pouczał nas, że mamy nie dawać się wciągać w awantury – zauważył Spalle.

– Nie wymyśliłem tej bzdury – zauważył Ulf. – I nie podoba mi się to tak samo jak wam, tyle tylko, że nie bardzo mam wybór. To, żeby Czyniąca trafiła do Ogrodu, jest teraz najważniejsze. Może się zdarzyć tak, że zginę albo zostanę powalony. Bierzcie wtedy sarkofag i przebijajcie się na zewnątrz.

– Dużo łatwiej powiedzieć, niż uczynić – sarknął Grunaldi. – Zróbmy może inaczej: to ja zemdleję, a ty przebijaj się w tym tłumie z sarkofagiem do bramy.

– Ktokolwiek przyjdzie, lepiej go pokonaj, Ulfie, bo inaczej wszystko, co przeżyliśmy, będzie na nic – powiedział Powój ponuro. – Nie zdołamy się stąd wyrwać. Najwyżej poginiemy, broniąc go do końca.

– Z tego też będzie niewielki pożytek – zauważyłem. – Zdaje się, że musisz zwyciężyć za wszelką cenę. Masz chyba te swoje tajemnicze sposoby?

– Słyszałem cię – powiedział Nitj’sefni ponuro, zdejmując kurtę i kolczugę. – Zrobię, co się da, ale żaden sposób nie jest doskonały. I każdy może dostać po pysku, lepiej tylko, żeby nie stało się to akurat dziś.

Wszedł na podwórzec i stanął na środku, czekając.

– Może już zaczniemy? – zaproponował. – Robi się zimno.

Jakiś jegomość otulony podbitym futrem płaszczem wyszedł na majdan, ale to nie był jego przeciwnik.

– Odbędzie się walka! – krzyknął gromkim, schrypniętym głosem. – Na rozkaz styrsmana ten tutaj wędrowiec zmierzy się wręcz z tym, którego tej zimy widzieliście już na tym dziedzińcu kilkakrotnie i który nigdy nie został pokonany. Stawką jest zdobycz, którą wędrowcy posiedli na naszych ziemiach i którą trzymają tam, pod płótnem. Po stronie Domu Kruków stanie drugi przybysz z daleka, któremu daliśmy gościnę.

Otworzyły się drzwi z boku dziedzińca, wypuszczając ze środka jasne światło, w którym pojawiła się sylwetka ogromnego męża smukłej budowy i wyższego o głowę od pozostałych.

– Patrzcie! Nadchodzi Tancerz Pięści!

W blasku pojawił się N’Dele.

Tancerz Pięści – Klangadonsar. Kebiryjczyk. N’Dele Aligende. Mój człowiek. Wciąż w niewoli, walczący dla Kungsbjarna Płaczącego Lodem.

Przeciwko nam.

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 4

Подняться наверх