Читать книгу Azyl - Jarosław Grzędowicz - Страница 10

Оглавление

W pewnej chwili, gdy Piołun już znacznie wysforował się przed grupę rydwanów, Daimon usłyszał za plecami niepokojący dźwięk. Brzmiał jak głuche mlaśnięcie, kleisty, ciągnący się, mokry odgłos wyjątkowo obrzydliwego pocałunku. Powierzchnia bagniska poruszyła się, zakolebała, wstrząśnięta nagłym dreszczem. Coś wielkiego i ciemnego, cuchnącego mułem, zamajaczyło z tyłu. Rozległy się słabe, zduszone okrzyki przerażenia. Piołun targnął odruchowo głową, Frey obrócił się błyskawicznie na siodle. I zmartwiał.

Z wody bowiem wyłaniał się właśnie monstrualny, wyszczerzony łeb, ni to smoka, ni żmija. Stwór miał pomarszczony pysk, zwieńczony potrójną koroną ostrych kościanych wypustek. Maleńkie, blaszane, rybie oczy były pozbawione wyrazu, niczym przypadkowo naszyte cekiny. Odbijały pusty błękit nieba. Paszcza, szeroka, otwarta jak brama, sunęła prosto na pierwszy rząd radośnie niebieskich łodzi, z szyderczą, groteskową gościnnością gotowa zaprosić nieszczęsnych pasażerów wprost do swego śmierdzącego padliną wnętrza.

Nim Daimon zdążył zareagować, mocarna szczęka kłapnęła tuż przed dziobem wyładowanego zapasami rydwanu, pochłaniając oba zaprzęgowe hippokampy. Trysnęła posoka, kilka rybokoni zaniosło się wysokim, przeraźliwym kwikiem przestrachu. Słabe krzyki przemieniły się w rozgłośne wrzaski. Pozbawiona siły napędowej łódź przewróciła się, pakunki posypały do wody. Woźnica natychmiast zanurkował pod powierzchnię, ratując się ucieczką, lecz dwaj tragarze, gnom oraz kobold, rozpaczliwie taplali się w wodzie, wzywając pomocy.

Wierzchowe i zaprzęgowe hippokampy zareagowały na utratę towarzyszy zbiorową histerią. Rzucały się w uprzęży, kwicząc dziko, tłukły ogonami o wodę i pośpiesznie zrywały się do panicznej ucieczki na oślep. Większość jeźdźców utrzymała się w siodłach, bo trytony zdołały jakoś opanować oszalałe wierzchowce, lecz kilka rybokoni zanurkowało, zrzucając podróżnych do wody. Dwa kolejne rydwany utonęły, wciągnięte pod powierzchnię przez przerażone hippokampy.

Paszcza kłapnęła jeszcze dwa razy, pożerając kobolda, gnoma, jednego z trytonów oraz hippokampa, który nie zdążył wyplątać się z uprzęży. Wszystko to nie trwało dłużej niż płytki oddech. Upiorny łeb wodnego węża cały czas kołysał się nad bagniskiem niczym pąk obrzydliwego kwiatu.

– Atakuj, Piołun! – krzyknął Daimon, dobywając miecza.

Koń skoczył bez wahania. Gwiazda Zagłady rozbłysła w powietrzu, jasna niczym snop światła. Rumak parasim runął na wodnego węża, potężne kopyta odbiły się od gruzłowatego karku i uderzyły ponownie. Manewr był skrajnie niebezpieczny, bo zaskoczony atakiem, rozwścieczony żmij zaczął wić się i tłuc wokoło młotem potężnego łba. Woda zakotłowała się, zwoje olbrzymiego cielska na moment wyłoniły się spod powierzchni. Frey tylko na to czekał. Zamachnął się i z całej siły ciął mieczem. Klinga wbiła się głęboko między czarne, oślizłe łuski, lecz potwór zdawał się wcale nie odczuwać ciosu. Nawet nie zaryczał, tylko skręcił potężną głowę i kłapnął monstrualną szczęką tuż przed twarzą Abaddona. Jeźdźca i konia owionął obrzydliwy smród rozkładającej się ryby. Piołun natychmiast odskoczył w bok, ale pod kopytami nie miał twardego gruntu, tylko grząskie bagnisko, więc poślizgnął się na kępie sitowia, zachwiał i o mało nie wpadł z impetem do wody. Prawa tylna noga zapadła mu się głęboko w szlam. Z potwornym wysiłkiem podźwignął znów ciało w górę i po raz kolejny skoczył.

– Na kark, bracie! Na kark! – zdołał krzyknąć Daimon.

Piołun przeleciał tuż ponad wyszczerzonym pyskiem wizgającego stwora i zdzielił go kopytami w szyję. W tym samym momencie Gwiazda Zagłady wbiła się głęboko w cielsko węża, tuż za głową. Potwór ryknął i targnął łbem. Wydawało się, że rumak i jego pan nie mają najmniejszych szans, że zostaną zmiażdżeni przez kły długie i grube jak kołki, lecz kary koń już frunął w powietrzu niby chmura niosąca deszcz. Czarna grzywa powiewała na wietrze niczym sztandar.

– To bydlę jest chyba pancerne! – wydyszał Frey, gdy na sekundę opadli na pobliską cynobrową łachę piachu. – Gdzie się coś podobnego ulęgło, do ciężkiego czorta?

– Pod wilgotnym kamieniem – parsknął koń i znów spiął się do ataku.

Tym razem zaatakowali pysk. Daimon zamachnął się i ciął potężnie przez wąskie, ukryte pod fałdą skóry nozdrza. Wodny smok tylko się wściekł. Zaryczał jak trąba pod murami Jerycha i uderzył. Straszny, zakrzywiony kieł prześlizgnął się po karku i ramieniu Abaddona, rozdzierając ubranie. Jednak Anioł Zagłady nie zamierzał się poddać. Błyskawicznie wyprowadził sztych, godząc prosto w puste jak blaszany krążek, bezrozumne oko żmija. Chybił, lecz klinga wbiła się w ciało tuż pod ślepiem. Wąż wodny skręcił się w spazmie bólu lub lęku. Rozwarłszy paszczę, zionął gęstą chmurą cuchnącej wydzieliny, gotów porazić przeciwnika trującym oddechem. Ale Daimona już tam nie było. Zawrócił Piołuna i poprowadził do kolejnej szarży, tym razem celując lekko z boku, żeby trafić w oczodół lub przynajmniej wrażliwą część pyska. Tym razem także chybił, ale tylko o włos. Klinga miecza zbroczyła się lepką, ciemną krwią wodnego węża.

Stwór wydał jękliwy, przeraźliwy syk, w którym zabrzmiały wreszcie nuty przestrachu. Poruszał się teraz sztywno, wolniej niż przedtem, niczym brzydka pacynka zrobiona ze zdechłego węgorza. Wciąż syczał i pluł smrodliwym oparem, ale jakoś bez przekonania.

– Oberwał! Porządnie oberwał! – krzyknął uradowany Daimon. – Mamy drania! Atakuj, Piołun! Niech zdycha!

Ktoś z tyłu krzyczał wysokim, ostrym, rozkazującym głosem, lecz w tej chwili Frey o to nie dbał. Rzucił się na potwora, zamachnął do śmiertelnego uderzenia mieczem, a wtedy, zupełnie niespodziewanie, zalała go fontanna mulistej, bagnistej wody. Lepkie, brudne drobiny natychmiast przylgnęły do twarzy i ubrania, oblepiły włosy, wdzierały się do oczu i ust. Piołun, wybity z rytmu, opadł ciężko na jedną z ochrowych wysepek, zapadając się niemal po kolana w błocie. Impet przymusowego lądowania wstrząsnął ciałem Abaddona. Wierzchowiec parasim potrząsał łbem i parskał wściekle, usiłując pozbyć się z nozdrzy paskudnego szlamu.

A żmij, korzystając z nagłego zamieszania, zniknął pod wodą. Umknął w głąb bagien tak samo cicho i podstępnie, jak się pojawił. Tafla znów wydawała się lustrzana, nieporuszona, jakby ohydny wodny wąż był tylko koszmarną zjawą.

– Co jest?! – wrzasnął Daimon, starając się strząsnąć z oczu lepką, ohydną maź. – Ten plugawy stwór rzygnął w nas błotem jak kałamarnica atramentem?

– Obawiam się, że ktoś tu raczej rzygał magią, Niszczycielu – warknął Piołun głosem zdławionym od gniewu. – Patrz tylko!

Frey spojrzał za siebie i ujrzał kołyszący się na wodzie rydwan o połamanych burtach, na którym stał Nesanel z dłońmi uniesionymi w geście oracji, wypowiadając właśnie ostatnie słowa skomplikowanej magicznej inwokacji.

Abaddon poczuł, jak ogarnia go rwąca, gorzka fala złości. Nie musiał nic mówić, rumak parasim sam przyskoczył do czarownika, niemal spychając go piersią do wody.

– Oszalałeś, dziadu?! – Daimon pozwolił, żeby jego wściekłość przelała się w słowa. – Chciałeś nas zabić czy jak?

Nesanel trząsł się trochę, przytłoczony dzikim, czarnym niczym bezgwiezdna noc spojrzeniem Anioła Zagłady, ale dzielnie wysunął podbródek.

– Nie, to jego nie wolno zabić! To bezcenny okaz! Bezcenny! Viperus nereus negrus! Nie ma już takich wielu na świecie. Nie mogłem dopuścić, żebyś go zgładził.

– Za jaką cenę, cholerny głupcze?! Naszego życia?! – Daimon nie chciał i nie potrafił się opanować. Wściekłość niosła go niczym zimny prąd morski. – Twój paskudny, żarłoczny, przerośnięty węgorz ma być ważniejszy niż my?!

– Przecież obaj jesteście cali i zdrowi! – zaprotestował mag.

Abaddon wskazał ręką na szczątki rozbitych rydwanów i plamy krwi, które już rozlewały się po bagnie jak wstęgi nagrobnych wieńców.

– Ale oni nie! Tu przed chwilą zginęło dwóch tragarzy i woźnica! Dla ciebie to nie ma znaczenia, bo nie byli skrzydlatymi, stetryczały, skostniały dupku, który myślisz, że jesteś lepszy od innych tylko dlatego, że całe zasrane życie szlifujesz wysadzane klejnotami bruki Królestwa?!

Nesanel zmieszał się wyraźnie.

– Wcale nie, ja tylko próbowałem chronić przedstawiciela wymierającego gatunku...

– Znaczy tego czarniawego śledzia z wielką mordą, który tylko czekał, żebyś został jego kolejną przekąską? No to gratuluję rozumu – warknął Frey.

– To nie jakiś śledź, ale Starzec Morski – rozległ się gniewny głos Seredy. – Pod żadnym pozorem nie powinieneś go atakować!

Świetlista, z rozwianymi włosami i surową twarzą, wyglądała jak galion bojowego okrętu. Przypłynęła na dygoczącym ze strachu, nerwowym hippokampie, co chwila bijącym o wodę rybim ogonem i przewracającym oczami w napadach paniki. Przewodnik, młody tryton, cały siny z przerażenia, z najwyższym trudem zmuszał go do posłuszeństwa. Na trzecim siedzisku siodła kulił się pobladły Sigil.

– Niechby się nazywał i Dziadzio Mokra Dupa! – rozeźlił się Daimon. – Zabijał naszych ludzi! Musiałem zareagować!

Wydęła wargi.

– No pewnie! Trzeba było go po prostu odstraszyć. Ale nie! Najłatwiej wrzasnąć „hurra!” i rzucać się z mieczem na każdą istotę, która wydaje się obca i groźna.

– Wydaje się? – zdumiał się Abaddon. – Ale nie jest, co? Oślizły, agresywny robal z mordą wielką jak koparka, który właśnie pożarł trzy osoby i nawet się nie oblizał, tylko wydaje się groźny? Co to za szopkę przede mną odstawiasz, pani? Zeżarł dwóch tragarzy! Podróżowali z tobą od lat. Co powiesz ich rodzinom? Wybaczcie, ale wasi mężowie i ojcowie właśnie nadziali się na bezcenny okaz, który przerobił ich na mielonkę? Ale nie martwcie się, dzięki temu powstanie śliczny obrazek w mojej następnej książce. Przyślę wam gratisowy egzemplarz z autografem, żebyście mogli zobaczyć, jak tatuś malowniczo wystaje spomiędzy zębów ginącego gatunku. A ten tryton? To był młody chłopak, miał przed sobą wiele lat i wiele planów. Uważasz, że marzeniem jego życia było zostać obiadem cuchnącego bagiennego śledzia?

Twarz Seredy ściągnęła się, oczy zabłysły gniewnie. Przypominały dwa serpentynity, w których wnętrzu ktoś rozniecił płomień.

– Nie próbuj nawet wypowiadać się na tematy, które są ci zupełnie obce, panie! Chcesz mi wmówić, że znasz się na trytonach? Nic o nich nie wiesz! Nie masz pojęcia o obyczajach i tradycjach istot, które mieszkają tu od wieków! Starzec Morski... on był starożytny. Istniał od zawsze. To Bagna Błękitu, serce Trytonii i jego niepodzielne królestwo. Był wpisany w historię i cywilizację tej ziemi! Był ich...

– Bogiem? – przerwał ostro Daimon, któremu flaki się przewracały od słuchania podobnych kocopałów. – Nie zapominasz się aby, pani? Czyżbyś nie wiedziała, że tę funkcję zawsze i wszędzie, w Królestwie, Głębi, na Ziemi, w każdym zakątku Kosmosu oraz poza nim, pełni wyłącznie Jasność? To dotyczy także Stref Poza Czasem. A może twoim zdaniem obowiązują od tej reguły jakieś specjalne wyjątki?

Nie miała zamiaru ustąpić. Trzymała się prosto na siodle, wyniosła i oschła.

– Przodkiem – warknęła. – To chciałam powiedzieć, zanim mi nieuprzejmie przerwałeś. Był ich przodkiem.

Daimon przypomniał sobie różnych przodków. Pomyślał o przedwiecznych Bestiach, eonach i starej arystokracji piekielnej. Przez chwilę, niczym upiór, mignęło mu przed oczami blade, wykrzywione nienawiścią oblicze Jaldabaota. I pusta, piękna maska, jaką była twarz Pistis Sophii. Oraz przepełnione szaleństwem, owadzie ślepia Serafiela. O tak, wszyscy szacowni antenaci skrzydlatych byli z gruntu źli, obłąkani albo przeżarci pustą pychą. Dlatego roześmiał się ostro, szyderczo.

– Oczywiście, pani. Przodkowie rządzą. Wszędzie tam, gdzie panują skostniałe, starcze obyczaje, trujące niczym wielowiekowa konserwa. Szczerze mówiąc, wszystko mi jedno, czy ten glutowaty czarny łosoś był czyimś dziadziusiem, czy wujkiem. Pozostawał przy tym potworem, a zabijanie potworów to akurat moje zadanie.

Sereda prychnęła ze złością niczym rozdrażniona kotka.

– Za to moim jest prowadzenie wyprawy badawczej, a nie objazdowej rzeźni. Nie mam czasu na jałowe sprzeczki. Muszę posprzątać powstały bałagan. A ty pamiętaj, proszę, żebyś następnym razem nie atakował nikogo i niczego bez mojego wyraźnego rozkazu.

Fosforyczne źrenice Freya rozbłysły zimną, elektryczną zielenią. Pochylił się ku Seredzie, wciąż dzierżąc miecz w dłoni. Wyglądał teraz jak demon z ostatniego kręgu Głębi.

– Nie masz najmniejszego prawa mi rozkazywać, pani. Ale od tej chwili możesz żywić całkowitą pewność, że i tak nigdy żadnego rozkazu nie usłucham. Aha, jeszcze drobna rada na koniec. Nie igraj z ogniem, którego nie umiesz okiełznać, bo wtedy bardzo łatwo spłonąć.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Jestem zrobiona z niepalnego materiału, panie. Gdyby tak nie było, już dawno spaliliby mnie Świetliści mężowie z Królestwa.

– Zapewne jako czarownicę – warknął Abaddon i spiął Piołuna do skoku.

Po kłótni czuł tylko niesmak i znużenie, palił go skaleczony kłem żmija bark, Bagna Błękitu wydawały się parszywe i przygnębiające w swej monotonii. Pragnął jedynie jak najszybciej je opuścić i znów stanąć na stałym lądzie. Podróż przez Trytonię jawiła mu się jako pasmo niekończących się smutków i problemów. Westchnął, bo nic nie wskazywało, że potem będzie lepiej. Lepiej miało już chyba nigdy nie nadejść.

W tej chwili szczerze żałował, że przyjął propozycję Razjela i Gabriela. Powinien obu nakopać do ich dostojnych dup i zająć się własnymi sprawami.

Stosunkowo szybko dotarł do krańca mokradeł, a potem wraz z Piołunem do zmierzchu czekali na przybycie pozostałych członków ekspedycji.


Po opuszczeniu Bagien Błękitu rozbili obóz niedaleko traktu, na rozległej łące na skraju lasu, gdzie podróżniczka i kartograf zwykli się zatrzymywać podczas ekspedycji do Maru. Teren był suchy, choć dobrze zaopatrzony w wodę, bo nieopodal jak srebrny wąż wił się czysty, bystry strumień. Pas zalesienia, ciemny, zbity niczym filc, nie przypominał puszcz znanych z Królestwa. Stanowił raczej jednolitą ścianę nieprzejednanej, dzikiej dżungli i wydawał się wrogi, wręcz okrutny z samej swej natury. Drzewa, stojące w zwartym szyku, miały liście szerokie i okrągłe niczym tarcze lub wąskie, ostre jak miecze. Krzaki potrząsały buńczucznie gałęziami, pokrytymi szalonym kłębowiskiem kolców, długich i ostrych niby zęby drapieżcy. Barwne kwiaty pachniały odurzająco, za słodko i za mdło, tak jak mogłaby pachnieć trucizna. Przypominały cukierki wypełnione jadem. Macki lian chciwie czepiały się pni i konarów. Pod szczelnym dachem z liści zalegał wieczny cień, w sercu dżungli zaś tysiącem obcych oddechów i szeptów dyszał wilgotny, zielony mrok.

I właśnie z tej srogiej ciemności wyłonili się strażnicy wyprawy, tak oczekiwani przez Seredę Marutowie.

Szli wyprostowani, dumni, wysocy, wzrostem niemal dorównujący skrzydlatym. Ich złote hełmy i napierśniki błyszczały jak okruchy słońca. Za pasami nosili słynne topory bojowe, którymi rozbijali chmury, tak jakby to były skały, żeby uwolnić deszcz.

Urodzeni wojownicy i najlepsi najemnicy w Meru. Synowie wiatru i burzy, potomkowie boskiego Rudry i niebiańskiej krowy Priszni. Wierni słudzy i oddani przyjaciele Świetlistej badaczki.

Jej osobista gwardia przyboczna.

Nie można powiedzieć, żeby Daimon bardzo się ucieszył na ich widok. Słyszał wiele o ich dzikiej i niezależnej naturze. Marutowie łatwo wpadali w gniew, uważali się za prawdziwych półbogów, mieli bardzo wysokie mniemanie o własnym pochodzeniu oraz umiejętnościach, gardzili przedstawicielami innych ludów i byli tak drażliwi i butni, że ocierali się o pychę.

Z drugiej jednak strony dwudziestu siedmiu doborowych wojowników mogło bardzo się przydać wyprawie.

Jeśli tylko daliby się karnie poprowadzić. Ale już od samego początku nic na to nie wskazywało.

Marutowie szli przez obóz niczym fala przyboju, roztrącając wszystko i wszystkich po drodze.

– Stać i zameldować się! – krzyknął Aluasz, dowódca weteranów z Królestwa, przydzielonych przez Gabriela do ochrony wyprawy.

Synowie burzy nie zaszczycili go nawet spojrzeniem. Dalej parli naprzód, do serca obozu.

Dwudziestu pięciu skrzydlatych żołnierzy natychmiast chwyciło za broń i ruszyło, żeby zastąpić intruzom drogę.

Daimon uniósł uspokajająco dłoń.

– Nie! Poczekajcie. Pozwólcie im przejść.

Niechętnie, mrucząc pod nosem przekleństwa i wyzwiska, weterani cofnęli się. Twarze mieli blade lub zaczerwienione z gniewu, rysy ściągnięte. Między nimi a Marutami kwiat przyjaźni chyba nigdy nie miał już rozkwitnąć. Zwiądł smętnie, zanim zdążył uformować się w pąk.

Tymczasem z namiotu wyszła Sereda. Minę miała posępną, czoło zachmurzone. Lecz na widok wiernych synów Rudry rozpromieniła się niczym słońce w południe. Wydała radosny okrzyk i pomachała im. Frey pośpieszył ku niej i dyskretnie stanął u jej boku.

Przywódca Marutów przyśpieszył kroku i niemal biegiem przyskoczył ku ukochanej pani. Na jego smagłym, twardym obliczu malowały się wielka radość i wzruszenie. Abaddon wiedział tylko, że nazywał się Matariśwan i uchodził za niezwykle odważnego wojownika.

Wpatrywał się w Seredę jak w widmo wiecznego szczęścia, nie zwracając najmniejszej uwagi na towarzyszącego jej anioła. Zbliżywszy się, natychmiast padł na kolana.

– Maharani! – wyszeptał tylko głosem ochrypłym od emocji. – Maharani... – Wydawało się, że obraca w ustach to słowo, jakby smakowało jak słód, jak ocet, jak bardzo, bardzo cierpkie lekarstwo.

Pochylił kornie głowę i trwał tak bez ruchu, jakby czekał albo na egzekucję, albo na wniebowzięcie.

Ten dupek wielbi ją niczym boginię, zrozumiał natychmiast Daimon. Następny nawiedzony szaleniec po moim durnym przyjacielu Razjelu. Co oni widzą w tej jędzy, na Jasność?

Sereda skrzywiła się z niesmakiem.

– Och, Mata! Wstańże, proszę! Przecież wiesz, że nie znoszę tego ceremonialnego cyrku. Tak się cieszyłam na wasz widok, a ty wszystko wywracasz do góry nogami!

Matariśwan natychmiast usłuchał rozkazu. Wyglądał na zdruzgotanego. Jakby zwaliło się na niego siedem niebios Pitriloki. I szanowna mamusia, niebiańska krowa, na dodatek.

– Wybacz, pani! Serce nie usłuchało rozumu. Powinienem się lepiej pilnować, ale radość spowodowana ujrzeniem cię po tak długim czasie zamąciła mi umysł. Mogłem tylko paść na kolana!

W jego włosach, długich, kręconych, czarnych jak burza, wiły się grube srebrne pasma. Lecz nie była to siwizna, tylko znamię błyskawicy. Oczy miał ciemne, gniewne niczym zwiastun nawałnicy, płonęły w nich złote iskry zarzewia. Cerę ciemną, smagłą, brązową jak polerowane drewno. Nos wąski, usta wydatne, lecz skore do zaciskania się w gniewny łuk. Dziwne wrażenie robiły ostre jak u zwierzęcia, żelazne zęby, osobliwa cecha wszystkich Marutów. Gdy się uśmiechał, Matariśwan wyglądał, jakby dławił się taśmą ładowniczą, którą próbował połknąć.

Stał przed Świetlistą, dumny, barczysty, smukły, a potężna fala uczucia biła od niego jak poświata od gwiazdy. Nie widział nikogo prócz niej, tylko jej ofiarował swoją służbę i jedynie jej rozkazów zamierzał słuchać. Dla niego cały świat mógłby przestać istnieć, gdyby pozostała tylko Sereda, uwielbiana, jedyna, płonąca niczym łaska Jasności.

Czy ona tego nie dostrzega, czy tylko ignoruje? – zastanowił się zaskoczony Daimon.

– Pani, nawet nie wiesz, jakim szczęściem i ulgą jest znów oddać się pod twoje światłe przywództwo – oznajmił syn Rudry, znów nisko się skłaniając.

Świetlista przecząco potrząsnęła głową.

– Tym razem zgodnie z wolą regenta Królestwa to nie ja dowodzę wyprawą, mój drogi. Matariśwan, oto nominowany dowódca naszej ekspedycji – oznajmiła, wskazując Freya.

Oderwany od adoracji swojej prywatnej świętej, Maruta zerknął na anioła z niechętnym zdumieniem. Oczywiście, nie zamierzał się z nim liczyć, lecz sam fakt, że ktoś ośmielił się podważać przywództwo jego pani, lżył syna Rudry i wytrącał z równowagi.

– Skrzydlaty – przywitał się obojętnie, z nutą niejakiej pogardy w głosie.

Azyl

Подняться наверх