Читать книгу Azyl - Jarosław Grzędowicz - Страница 4
Lista zaginionych
ОглавлениеPrzez lata w ogóle o nich nie myślałem. Rzadko zajmuję się liczeniem czasu, rocznicami, datami i archiwizacją przeszłości. Kiedyś, gdy pracowałem jako dziennikarz, pewien redakcyjny kolega spytał mnie, jak archiwizuję swoje artykuły. On, jako człowiek starej daty, w ogóle nie używał komputera, swoje teksty przynosił pisane na maszynie i dyktował sekretarce, a w efekcie tonął w stertach papierów zawierających jego kilkudziesięcioletni dorobek. Bo on trzymał w domu wszystko, co kiedykolwiek napisał. Odparłem, że w ogóle, co przyjął z najwyższym zdumieniem. Ot, miałem teksty na twardym dysku, a jeśli padł, to przepadały i one. Nie miałem jakiegoś wielkiego nabożeństwa do swojego dziennikarstwa. To jest twórczość ulotna. W zeszłym wieku któryś z wielkich pismaków powiedział, że kwintesencją zawodu jest to, że pisze się artykuł, zdobywając informacje w pocie i znoju, a wieczorem po opublikowaniu efekty twojej harówki to już bezwartościowe śmieci, które wiatr rozwiewa po ulicach.
Z książkami jest lepiej, bo książka to coś solidnego i namacalnego, coś, co stoi na półce. Ale kiedyś nie pisałem książek. Zaczynałem od opowiadań. Takie były czasy. Na napisanie opowiadania jeszcze mogłem znaleźć czas, choć też nie zawsze, z powieścią było gorzej. Trzeba było zarabiać na życie i miotać się od jednej fuchy do następnej. Głównie były to zajęcia związane z pisaniem – redakcje, tłumaczenia, recenzje wewnętrzne, ale robiłem też rzeczy dziwne. Raz namalowałem okładkę do książki historycznej (z takim efektem, że równie dobrze mogłem dać koncert fortepianowy), pracowałem i łopatą, sprzątałem mieszkania, w Grecji, która pod koniec lat osiemdziesiątych wydawała się oazą dobrobytu, tłukłem ziemię motyką pod Maratonem, ciąłem winogrona po całej Attyce. Miałem pisać książki? Kiedy? Zresztą w latach dziewięćdziesiątych książek Polaków praktycznie nie wydawano, ale opowiadanie dało się sprzedać. Były pisma, zdarzały się antologie. Pisałem więc opowiadania.
Rzadko, z reguły jedno, może dwa na rok. W latach dziewięćdziesiątych wydawałem własne pismo i tam trochę się wstydziłem publikować swoje opowiadania. Jakoś mi to pachniało nepotyzmem. Z kolei drugie pismo w branży było konkurencją – po co miałbym nosić im dobre teksty?
Były też te, którymi debiutowałem, jako młodzieniec jeszcze. Wychodziły w fanzinach oraz w tygodniku „Odgłosy”, w którym tajemniczym dla mnie po dziś dzień sposobem nasz klub miłośników fantastyki opanował dwie szpalty.
W każdym razie ukazywały się jako efemerydy w dawnym etapie życia. Jakoś je przechowywałem, ale kolejne burzliwe okresy pochłonęły te zżółkłe wycinki trzymane w tekturowych teczkach, te zetlałe pliki przebitkowej bibułki spięte zszywkami.
Dlatego kiedy pytano mnie, dlaczego nie wydam tych starych, zaginionych tekstów, wykręcałem się zgodnie z prawdą, mówiąc, że nie mam ich fizycznie. Przepadły.
Chodziło też o to, że uważałem je za zdezaktualizowane relikty dawnego życia. Że nie mam za wiele wspólnego z tym młodzianem w powyciąganym góralskim swetrze i flanelowej koszuli. Widziałem więcej niż on, czegoś się nauczyłem, inaczej piszę.
To wszystko prawda, ale prawdą jest też, że je napisałem, opublikowałem i dałem do czytania ludziom. Istniały. Nie wydawałbym jakichś zupełnie niedojrzałych prób, gryzmolonych przez trzynastolatka w brulionie. Ale te historie przyjęto, ogłoszono drukiem i zapłacono mi za nie.
Są naprawdę.
Tyle że znajdowały się na liście zaginionych. Więc nie myślałem o nich za wiele. Mało to rzeczy przepadło w pomroce dziejów? Trzeba było okrągłej daty mojego nastoletniego debiutu oraz entuzjazmu i benedyktyńskiej pracy ludzi z wydawnictwa Fabryka Słów. To przecież w wielu wypadkach były opowiadania z innej epoki, które nigdy nie widziały komputera. Napisano je na maszynie, a wydrukowano na ołowianych kasztach, za pomocą prasy drukarskiej.
„Gdzie wy, u diabła, znajdziecie jakieś durne »Odgłosy« z osiemdziesiątego drugiego roku?!”
„Znajdziemy”.
I co, u diabła? Znaleźli.
Aż w pierwszej chwili bałem się tam zajrzeć. To było jak otwarcie kapsuły czasu. Wejście do zamkniętego od trzydziestu pięciu lat pokoju. Kojarzycie klasyczne zdjęcia? Takie naświetlone na prostokątnej, pokrytej emulsją tekturce, nie pliki jpeg. Człowiek czegoś szuka, otwiera jakąś szufladę i natyka się na pudło takich zdjęć. Swoich. A wtedy zapomina, co miał zrobić, siada na podłodze i przegląda je z niedowierzaniem. Bo cały czas wydaje się nam, że świat wokół nas wygląda w zasadzie tak samo, a jest to szokująco złudne. Nie chodzi nawet o to, że patrzysz na dziecko, a teraz jesteś dojrzałym mężczyzną. To jest jasne. Tu chodzi o szczegóły. Elementy, na które na co dzień nie zwracamy uwagi, bo po prostu są.
Spodziewałem się wizerunku młodziana, pamiętam, że kiedyś nim byłem, ale naprawdę nosiłem takie okulary, wielkości tabletów? I naprawdę nie mogłem zrobić czegoś z tym, co miałem na głowie, odwiedzić fryzjera chociażby? Ile to, na Boga, kosztowało? A to za mną tam, z tyłu, to naprawdę samochód? Rzeczywiście były takie małe, blaszane i pokraczne? Czy tę ulicę zbudowano całkowicie po ciemku? Nikt nie umiał równo wylać asfaltu albo położyć paru betonowych płyt obok siebie, nie łamiąc ich przy tym? Tamten szyld namalował szympans?
A to tylko zdjęcie, nie opowiadanie. Opowiadanie to nie tylko wizerunek. Tam wchodzi się do głowy narratora. Patrzy jego oczami. Myśli jego słowami. Słowami, które kiedyś były moje.
Postanowiłem ich za bardzo nie zmieniać. Nie przerabiać, nie dodawać im powagi ani nie ulepszać. Usunę tylko ewidentne błędy, literówki, wygładzę najwyżej takie chropowatości, o które można się pokaleczyć.
Są moje. Kiedyś je napisałem, a potem trafiły na listę zaginionych. Ale skoro już się znalazły, chcę dać im okładki. Ich własne. Opowiadania nie powinny ginąć. Nawet te stare. Napisałem je. Niech więc żyją dalej.
Zasługują na to.