Читать книгу Azyl - Jarosław Grzędowicz - Страница 6

Dom na Krawędzi Światła

Оглавление

Najpierw go wyczułem. Jako tępy ból w tyle głowy, pulsujący gdzieś pod potylicą. Skoncentrowałem się i ból odszedł, a wtedy odebrałem go naprawdę.

Całe spektrum: rozpacz, poczucie krzywdy, żal, zmęczenie i przede wszystkim strach. Całe morze przeraźliwego lęku.

Odrzuciłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy, żeby zobaczyć. Wolę widzieć.

I zobaczyłem go. Szedł, potykając się, połykając łzy, przerażony, na mdlejących nogach. Szedł przez pustkowie nakryte czarnym niebem, wśród gorących bazaltowych skał, okruchów pumeksu i gorących źródeł bulgocących cuchnącymi oparami.

Szedł Autostradą Styksu – Drogą w Jedną Stronę. Szedł sam. Każdy idzie sam i nie dostrzega nikogo innego. Nie wiem, jak to się dzieje, bo przecież idą ich tysiące w każdej chwili, a jednak każdy idzie sam.

Może każdy ma własną Autostradę, a w rzeczywistości wszyscy podążają jedną i tą samą. Tą, która prowadzi tędy. Nie próbuję tego zrozumieć.

Ja też szedłem sam – tak jak on. Dawno, bardzo dawno temu. Może dziesiątki lat, może setki, może tysiące lat temu. To nic nie znaczy. „Rok” to puste słowo. Dawno. Kiedyś.

Też byłem sam. Szedłem Drogą i pamiętam jej gorącą, gładką nawierzchnię, palącą w podeszwy. Też byłem przerażony.

Autostrada przepalała mnie na wylot, ale nie mogłem z niej zejść, bo pustkowie pokryte ostrym jak szkło, gorącym bazaltowym tłuczniem było jeszcze gorsze. Wrzało i płonęło.

Mogłem zawrócić i iść w przeciwną stronę, ale to nie miało najmniejszego znaczenia, bo to była Autostrada Styksu. Droga w Jedną Stronę.

Próbowałem różnych rzeczy.

Próbowałem chodzić w kółko albo na przełaj. W przód, do tyłu. Wtedy zaczęła się zwężać. Ale gdyby tak nie było, to i tak wszystkie próby mogłyby okazać się daremne.

Nie próbowałem uciekać – przynajmniej tyle rozumiałem i na tym polegała moja przewaga. Chciałem się zatrzymać.

Śmieszne. Zatrzymać się na Autostradzie Styksu. Na Drodze w Jedną Stronę. Nie miałem żadnych szans. Żadnej nadziei.

Udało mi się. Zobaczyłem Dom na Krawędzi Światła. Na krawędzi mojego światła. Było jeszcze dosyć silne, dlatego wypatrzyłem dom. Był pusty. Wtedy myślałem, że nie jestem pierwszy, tylko że poprzedni Pan Domu odszedł. Teraz sądzę, że to ja go stworzyłem. Ponieważ ja nie chciałem stąd uciec. Wiedziałem, że nie mam dokąd. Chciałem mieć Dom na Krawędzi Światła. I mam go.

Otworzyłem oczy i wstałem. Wyszedłem na szczyt Czatowni, chciałem to widzieć. Lodowaty wiatr szarpnął moim kapturem i łopotał połami płaszcza.

Światło tamtego było bladożółte, z białymi pobłyskami, ale jeszcze dosyć silne. Rzucało wokół jego nóg wyraźny okrąg, ale zaczynało już pełzać. Migotało jak kaganek na wietrze. Ostatnie chwile. Przyjrzałem się uważnie, bo wydało mi się, że dostrzegam zieleń. Była. Lekkie, zielonkawe iskierki, pryskające przez jego światło od czasu do czasu. To dawało mu jakąś szansę. Zieleń to oczywiście nadzieja.

Sprawiłem, by na dole, w Sali Spokoju, zapłonęły wszystkie świece. By zapłonął ogień na kominku. Dużo własnego lśnienia posłałem tam, na dół, aby były świece i ogień na palenisku, by stało się jasno i dobrze. Potem otworzyłem drzwi. Oba skrzydła na oścież, żeby rzucić blask aż na nawierzchnię Drogi.

Bardzo chciałem mu pomóc, ale nie mogłem. Wszystko zależało od tego, czy ma dość własnego światła, by dostrzec Dom na jego krawędzi, i czy wystarczy mu tych zielonych iskierek, by do niego dojść.

Lux zaskomlał, merdając ogonem, i ziewnął ze zdenerwowania.

– Idź na dół, jeżeli chcesz – powiedziałem. – To i tak nic nie zmieni.

Szczeknął nerwowo i pobiegł, stukając pazurami na schodach.

Czekałem. Właściwie zawsze czekam, więc nie odczuwałem już niecierpliwości, tylko nadzieję. Patrzyłem, jak idzie, potykając się ze zmęczenia, a potem stanął. Ucieszyłem się, bo wiedziałem, ile bólu musi go to kosztować. A potem jego emanacja zapłonęła snopem zielonych iskier, zmieszanych z żółtymi płomieniami strachu. Skręcił z drogi i ruszył przez płonącą pustynię, wśród ostrych jak brzytwy skał. Zobaczył Dom. Czekałem.

Czekałem, nawet kiedy usłyszałem kroki na posadzce Sali Spokoju. Wiedziałem, że zwali się na fotel, niepomny na nic, prócz ulgi w poparzonych nogach, w dygocących z wysiłku mięśniach, prócz słabej nadziei. Dałem mu trochę czasu.

Tu też jest czas. Jest przedtem i potem, jest następstwo zdarzeń. Tylko nie można tego mierzyć. Zegar, który kiedyś stworzyłem, stoi teraz, ale dawno temu działał, tylko że pokazywał cyfry pozbawione znaczenia. Płoną świece, ale przecież nie są prawdziwe. To są moje świece, więc płoną, płacząc kroplami wosku, ale nie zmieniają długości. Tutaj rzeczy mają początek, ale nie mają końca. Tutaj jest trwanie.

Siedziałem przy stole i liniowałem rylcem kartę pergaminu. Powoli, dokładnie i starannie. Trzydzieści jeden linii, każda w odległości od sąsiedniej na szerokość palca wskazującego.

Pozwalałem mu odpoczywać i rozkoszować się ulgą. Potem przyjdzie czas na rozmowy i na pytania, na które nie ma odpowiedzi.

Ja miałem czas, i nie przypuszczałem też, by mój gość się gdzieś spieszył.

Poliniowałem kartę z obu stron i uznałem, że to wystarczy. Sprawiłem, by światła zapłonęły na schodach, bo nie chciałem zaplątać się po ciemku w płaszcz i stoczyć pod nogi przybysza. Zszedłem powoli i cicho, a potem pchnąłem drzwi do Sali Spokoju.

Przestraszył się oczywiście, ale mniej, niż gdybym wszedł od razu.

Patrzyliśmy na siebie. Pamiętałem, żeby zrzucić kaptur i pokazać mu od razu swoją zwyczajną twarz. Gdyby zniknęła gdzieś w cieniu, byłby przerażony. Tak jak ja na jego miejscu.

– Witaj – powiedziałem – jesteś w Domu na Krawędzi Światła.

Oddali mu ciało, ale na litość, w jakim stanie. Wychudzone, chore i nieszczęsne. Suche, pomarszczone ręce dygotały mu, nawet kiedy splótł palce. Ze strachu albo ze zmęczenia, albo z obydwu powodów. Z trudem podniósł na mnie wilgotny, przerażony wzrok.

– Kim jesteś? – Głos drżał tak samo jak jego ciało.

– Jestem człowiekiem – powiedziałem łagodnie. Nie uwierzył mi. – Jestem też panem tego Domu. Jestem przeklęty tak jak ty, ale nie poszedłem do końca Drogi. Sprzeciwiłem się i zostałem w połowie.

Napełniłem kubek, ten, który zdobiłem w goniące się gazele i liście akantu, i podałem mu.

– Napij się wody – powiedziałem – jest chłodna.

Wypił chciwie, a potem oparł czoło na stole i zaczął płakać.

– Dlaczego... – zaszlochał. – Dlaczego muszę tu być?

To jest właśnie jedno z tych pytań. Wszyscy je zadają. Ja również. Tylko że nie ma na nie odpowiedzi.

– Sam powinieneś wiedzieć – powiedziałem bardzo łagodnie.

– Ale ja żałuję – jęknął – żałuję wszystkiego, ale nie wiem, co było naprawdę złe. Nigdy nie miałem wyboru. Jeśli byłem słaby, to przecież nie moja wina... to znaczy moja, ale co mogłem zrobić... a teraz wieczność... czy nie ma nadziei?

Nie wiem. Pozwoliłem mu płakać. Nalałem jeszcze wody. Położyłem rękę na ramieniu. Wypił, dzwoniąc zębami o metal kubka, a potem zaczął się spowiadać.

Żył w jakimś złym miejscu i złym czasie. Krzywdził ludzi, żeby przeżyć, ale nie zabił nikogo. Nie mógł inaczej, próbował poprawiać swój los, ale mógł to robić tylko kosztem innych.

Całe życie szkodził i sam był nieszczęśliwy, i tak już pozostanie. Banalna historia. Było mi go żal. Było mi żal też tamtych ludzi, bo dla nich to też już straciło znaczenie albo wkrótce straci.

Wielu z nich też wędruje Autostradą Styksu, a większość nie wie dlaczego. Zagubieni i nieszczęśliwi. Kaci i ofiary.

– Nie jestem spowiednikiem – odezwałem się. – Nie musisz niczego mówić. To i tak niczego nie zmieni. Po prostu tak jest, sam nie wiem dlaczego.

– A ty... dlaczego tu jesteś? – zapytał nieśmiało.

– Zabiłem kogoś... walczył ze mną, a ja i tak go zabiłem, a potem nie żałowałem tego zbytnio. Uważałem, że zasłużył na śmierć. Spałem też z kobietami, ale do dziś nie wiem, co miałoby być w tym złego. Chyba żadnej nie skrzywdziłem świadomie. Skrzywdziłem też kogoś, kto usiłował mnie skrzywdzić. Nie byłem święty i nie byłem gorszy od innych. Nie wiem, co było przyczyną. Może coś, o czym nie wiem, a może właśnie to, że nie wiem. Pamiętam, że chciałem być dobrym człowiekiem, ale najwyraźniej mi się nie udało. Zresztą to było tak dawno i trwało tak krótko... Dokładnie już nie pamiętam. Jestem tu o wiele dłużej, niż byłem tam. O wiele, wiele dłużej.

– A czy wierzyłeś... – zaciął się i ścisnęło mu krtań, próbował przez chwilę z tym walczyć.

– Nie uda ci się tego powiedzieć – powiedziałem. – Tak już tu jest. Nie uda ci się także modlić. Możesz powiedzieć „Światło”.

– Światło?

– Tak. Jakoś sobie trzeba radzić. A ja... cóż. Wierzyłem w... Światło, ale nie byłem religijny. Zawsze stałem jakoś na pograniczu. Może dlatego tu jestem. Też na pograniczu, na krawędzi światła. Tym razem światła, nie Światła.

– Jak to możliwe, że nie poszedłeś dalej?

– Nie wiem dokładnie. Każdy człowiek ma swoją jasność. Kiedy idziesz Autostradą Styksu, ona gdzieś zmienia się, słabnie, ale dopóki jeszcze jest, możesz stawiać opór. Dlatego istnieje Droga.

– Nic nie widzę – rzekł bezradnie.

– Widzisz. Ten dom to moje światło. Tu się mogę bronić.

– Bronić?! Przed potęgą? To śmieszne.

– Dlaczego? Ten tutaj nie jest wszechmogący, tylko mu się tak wydaje. Popełnia błędy, ma swoje słabe strony. Moim zdaniem jest trochę nienormalny. Jego też mi żal.

– Jak możesz! – przeraził się. – Jeżeli go rozwścieczysz...

– Ależ jest wściekły. To jego normalny stan. I stale próbuje zgasić moje światło. Także w tej chwili.

Siedzieliśmy w milczeniu. Lux podrapał się hałaśliwie i ziewnął.

– On jest częścią domu?

– Nie. On jest żywy. Nie mogę stworzyć niczego żywego. Ja w ogóle przecież nic nie stwarzam. To tylko moje światło. Mogę mieć skórę, stopić wosk czy spalić drewno, ale to przecież iluzja. Nie mogę stworzyć zwierzęcia ani rośliny. Lux jest człowiekiem. Jedynym, który zdecydował się zostać. Jedynym, który zdobył się na odwagę. Pewnego dnia zaczął się zmieniać. Stał się psem. Nie wiem dlaczego. On też nie wiedział.

– To straszne.

– Tu wszystko jest straszne. Pamiętaj, gdzie jesteś.

– Czy jeśli ja zostanę...

– Nie wiem. Przecież nie wiem nawet, jak długo sam wytrzymam ten prywatny Armagedon. W każdym razie masz wolny wybór, możesz zaryzykować albo wstąpić na Autostradę Styksu. Zapewniam cię, że na jej końcu znajdziesz się w znacznie gorszym położeniu niż Lux tutaj.

– Skąd wiesz? – zapytał zaczepnie. – Przecież nie doszedłeś do końca?

– Czy na pewno wiesz, gdzie jesteś?

– W połowie drogi – wycedził.

Lux wstał, parsknął i otrzepał się. Traktował to jako oznakę zniecierpliwienia i politowania. Przybysz oklapł nagle i znów zaczął się bać. Wstałem.

– Przemyśl to i odpocznij – rzekłem. – Do niczego cię nie zmuszam. Sądzę tylko, że razem będziemy silniejsi. Możemy połączyć nasze światła.

Kiedy to powiedziałem, poczułem jednocześnie, że nic z niego nie będzie. Nie sprzeciwił się nigdy za życia, więc dlaczego miałby to zrobić teraz? Odejdzie... a być może moje światło słabnie? A gdyby spróbować wypić jego emanację? Jemu już nic nie pomoże, a ja bym się wzmocnił.

Podłe, oczywiście, ale kogo to może obchodzić, skoro jestem tutaj? Przecież nie tego, który mnie przeklął.

To była nowa myśl, a przy tym dość mi obca. Przynajmniej jak dotąd. Ściany jakoś przyblakły i stały się przeźroczyste, a blask świec przygasł. Zrobiło się zimno. Lux zaskomlił ostrzegawczo.

– Wiem, przyjacielu – uśmiechnąłem się do niego, a pod nosem mruknąłem: – Ten pomysł nosi twoje znaki firmowe, Koziogłowy. Każ się wypchać. To było kiepskie otwarcie.

Głośno zwróciłem się do przybysza:

– Tam, za kotarą, znajdziesz pokoje. Połóż się, odpocznij i przemyśl wszystko. Zdecydujesz się, kiedy będziesz chciał. Możesz też wziąć kąpiel. Mamy tu gorące źródła.

Ruszyłem po schodach na górę, żeby szkicować inicjał. Będzie piękny, zdobiony celtyckim motywem oplotowym i ornamentem roślinnym.

Na litość, jak chciałbym zobaczyć jakąś roślinę.

Na schodach ciosany kamień był znowu kamieniem, a kaganki wiszące co pięć stopni dawały równe, jasne światło.

Szkicowałem inicjał. To było N. Zaznaczone delikatnymi rysami rylca. Cienkie linie pionowe i mocne, skośne pociągnięcie, które będzie podstawą ornamentu.

Potem odpoczywałem, rozmyślałem, potem znowu rysowałem.

Rozmawiałem z Luxem. Patrzyłem na Autostradę. Odpierałem ataki.

W końcu zszedłem w dół.

Nie zdecydował się, ale przynajmniej zwlekał, a to już był dobry znak. Próbował się nawet uśmiechać, ale mu nie wychodziło. Usiłował naprawić zbutwiałe pogrzebowe łachmany, więc poradziłem mu, żeby posłużył się światłem. Nie udało mu się.

Przez jakiś czas trwaliśmy razem. Rozmawialiśmy, graliśmy w szachy. Grał jeszcze gorzej ode mnie.

A potem minął mu strach i przybysz zaczął się nudzić. Bałem się o niego.

Byłem na dole, kiedy to się stało, ale i tak wyczułem, że dzieje się coś złego. Stał na szczycie Czatowni i przyzywał mnie.

Pobiegłem na górę, przeskakując stopnie. Stał tam z rozpromienioną twarzą, a lodowaty wiatr rozwiewał mu włosy.

– Patrz! – krzyknął. – Patrz na drogę!

Autostrada Styksu zmieniła się. Nadal ciągnęła się przez przeraźliwe pustkowie, ale teraz była oświetlona przytulnymi latarniami, jak jakaś nadmorska promenada. Na horyzoncie świeciło miasto. Tysiące ciepłych, złotych punkcików, jak stado robaczków świętojańskich. I neony. Wielobarwne, pulsujące i piękne. Kiedy patrzyłem uważniej, obraz przybliżał się, jak w obiektywie, i widziałem oświetlone dzielnice willowe, knajpy, bary, światło, ciepło i życie. Tysiące ludzików śmiało się, piło piwo, jadło coś, tańczyło i kochało się na estradach tanecznych, w oświetlonych ogródkach i knajpkach. Prześliczne, zgrabne dziewczątka tańczyły nago w pulsujących tęczowych światłach i skakały z estrad prosto w ramiona każdego, kto tylko dał znak.

Mój towarzysz był urzeczony.

– Daj spokój – powiedziałem. – Przecież to miraż.

Spojrzał tak, jakbym go opluł.

– O czym ty mówisz?!

– O tym, co widzisz. To miraż. Propaganda. Tani pic.

– Bzdura. Co, z mojego powodu zrobili to wszystko?

– Chociażby.

– A skąd wiesz? Byłeś tam?

Nic nie odpowiedziałem. Nie, nie byłem. Natomiast wiem, gdzie jestem. Patrzył na mnie z pogardą. Tu, na szczycie baszty, mogłem widzieć jego słabą emanację. Była prawie całkiem zielona.

– Jesteś tchórzem – wycedził. – Ta droga to próba. Możesz sobie wsadzić w tyłek tę swoją ponurą dziurę i to swoje zasrane światło. Idę. Jeżeli jesteś mężczyzną, to też pójdziesz.

Odwrócił się i zszedł po schodach. Poszedłem za nim. Lux usiadł przed drzwiami i zjeżył grzbiet.

– Won, kundlu! – warknął gość.

– Puść go, Lux – powiedziałem cicho. – On wybrał.

Wilczur wstał z podkulonym smutno ogonem i odszedł na bok.

– Nie rób tego – poprosiłem – tam nie ma miasta.

– Chcesz mieć drugiego psa, co? – syknął.

Omal go nie uderzyłem. Naprawdę, bardzo chciałem i wiele mnie to kosztowało.

– Coś ci powiem – wycedziłem łamiącym się z wściekłości głosem. – Lux jest psem, ale kiedy był człowiekiem, był... była kobietą. To moja żona.

– Otwieraj drzwi! – warknął z pogardą. Otworzyłem mu drzwi i poszedł w mrok do swojego miasta. Pewnie nawet będzie je widział przez jakiś czas.

Ciężkie skrzydła zamknęły się i zrobiło się bardzo cicho. Lux uniósł łeb i zawył przeraźliwie.

– Nawet nie wiem, jak miał na imię – powiedziałem głucho. – Nie wiem, dlaczego nie zapytałem. Ale nie był zły. Był naiwny. Nie zasługiwał na to. Nikt nie zasługuje.

Samotne trwanie popłynęło swoim torem. Myślałem. Rozmawiałem z Luxem, czytałem, skończyłem szkicować N i przygotowałem pióra do narysowania konturu.

A potem przyszli sprawdzić, czy porażka mnie nie rozmiękczyła. Widziałem ze szczytu baszty, jak stoją na krawędzi światła niczym czarne cienie wśród mroku i próbują muru. Był wciąż mocny.

Nawet sam książę się pojawił, a jakże. Na tym swoim wierzchowcu, przypominającym skrzyżowanie ogiera, barana i rozkładającego się trupa. Łopocąca purpura i trupie czachy. Taka faszystowsko-psychopatyczna estetyka. Bałem się oczywiście, ale jeszcze trwałem.

Upłynęło bardzo dużo czasu. Wciąż próbowali mnie zmiękczyć, a ja wciąż trwałem. Byłem znużony. Byłem zmęczony. Potrzebowałem kobiety. Tak bardzo, aż mnie wszystko bolało. Gdybym w ogóle nie miał ciała, byłoby znacznie łatwiej.

I przyszła kobieta. Naga, zgrabna, piękna, z płomiennymi włosami. Szła do Domu jak po drucie, mimo że wcale nie otworzyłem drzwi. Jej emanacja aż płonęła miłością i pożądaniem. Błagała pod drzwiami i zaklinała mnie. Kołysała się na klęczkach z jedną dłonią wciśniętą między długie uda, a drugą ugniatającą piersi. Gryzłem ręce i wyłem jak wilk, ale nie otworzyłem.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Azyl

Подняться наверх