Читать книгу Wojna - Jarosław Jakubowski - Страница 5

1.

Оглавление

Nikt nie zauważył, kiedy zaczęła się wojna.

Jedni mówili, że to było wtedy, kiedy lato przełamało się z jesienią i zieleń na wzgórzach Wysokiego Lasu zaczęła czerwienieć, bordowieć i brunatnieć. Inni twierdzili, że to było trochę wcześniej, kiedy z końcem sierpnia lasy zapełniły się grzybiarzami i przy pasie startowym parkowały sznury samochodów. Nie brakowało też takich, zdaniem których wojna trwała od dawna, tylko nie było chętnych do jej uznania. To oczywiście czysto metaforyczne, można powiedzieć, poetyckie, rozumienie sprawy. Nikomu jednak nie było w głowie snuć poetyckich porównań.

Nie było też jasności w sprawie zwiastunów wojny. Lidia Witecka, zwana Czarną Wdową, która regularnie spowiadała się proboszczowi Dobrowolskiemu, była przekonana, że zmarli znaleźli przejście do świata żywych i zaczęli poczynać sobie coraz śmielej w spokojnej dotąd Ciemnej Dolinie. Opowiadała przygodnie napotykanym osobom o postaciach snujących się po miasteczku o szarej godzinie, kiedy noc jeszcze się nie kończy, a dzień jeszcze nie zaczyna. Mówiła, że słyszy szuranie ich nóg po asfalcie i stukanie do drzwi domów, które odwiedzają. Czarna Wdowa, której mąż alkoholik powiesił się kilka lat wcześniej, miała stuprocentową pewność, że pewnego razu nieboszczyk zapuka do jej drzwi, żeby się rozmówić. A mieli sporo do wyjaśnienia, bo zanim Stefan Witecki zaparkował malucha niedaleko kanału lateralnego, wszedł głęboko w las i powiesił się na pasku od spodni, nie rozmawiali już od wielu tygodni, a może miesięcy, kto by tam liczył. Wracał tego dnia z delegacji na południu kraju, w czasie której poza naprawami gwarancyjnymi urządzeń mleczarskich (był w tym niezłym specjalistą, dopóki chciało mu się śledzić nowinki techniczne) zajmował się głównie piciem i zaspokajaniem głodu erotycznego z pracownicami agencji towarzyskiej. Pani Lidia nie miała o to do niego pretensji, wiedziała że mąż – w przeciwieństwie do niej – zawsze miał wysokie libido i potrzebował sobie od czasu do czasu ulżyć. Nie mogła mu jednak wybaczyć tego, że przestał ją kochać. Bo że przestał, tego była pewna bardziej niż tego, że po jego śmierci zaczęła widywać upiory. Widziała to w jego oczach, kiedy się kochali (a musiała robić to z nim o wiele częściej, niż miała na to ochotę) i kiedy mijali się rano – on w drodze do klopika, jak nazywał ich ciaśniutką łazienko-ubikację, a ona – do kuchni, gdzie wstawiała wodę na kawę. Pili ją potem w milczeniu, z rzadka przerywanym jego komentarzem znad ekranu monitora, na którym śledził najnowsze doniesienia z kraju i ze świata. Nie znosiła jego wulgarnego języka, ale już dawno nie zwracała mu głośno uwagi. Nauczyła się już, że to tylko wywoła jego złość, której nie okaże jej od razu, ale z opóźnieniem, kiedy na przykład pod koniec tygodnia wróci podpity z pracy. Może wtedy ją zwyzywa albo nawet odepchnie, kiedy uzna, że żona stała się zbyt upierdliwa.

Nie mieli dzieci i może to sprawiło, że dość szybko stracili wspólne tematy do rozmów. Oboje nie należeli również do ludzi „z pasją”. Lidii Witeckiej wydawało się, że żonie, pani domu nie wypada zajmować się z jakimiś tam „bzdurami”, kiedy dom i mąż muszą być utrzymani jak należy. Stefan Witecki czas, kiedy akurat nie naprawiał „szrotu” (jak z właściwą sobie gracją nazywał maszyny mleczarskie), nie upijał się bądź nie kopulował z kurwami, spędzał na przeglądaniu Internetu i telewizji. Pani Lidii czasem wydawało się, że jej mąż wtedy znika, a przed ekranem tkwi pusta kukła do złudzenia go przypominająca. Zastanawiała się wtedy, czy gdyby zabiła tę kukłę, pozbyła się jej, to czy wtedy odzyskałaby swojego męża. Wyobrażała sobie nawet, że wbija tej kukle w głowę toporek albo że zachodzi ją od tyłu i podrzyna gardło nożem, tym najdłuższym, z ząbkowanym ostrzem do krojenia pieczywa, a wtedy zły czar pryska i jej mąż radośnie woła od progu, parodiując amerykańskie filmidła: „hany, ajm hołm!”.

Kiedy na początku października usłyszała pukanie do drzwi, nie podejrzewała niczego złego. Już jakiś czas temu przestała spodziewać się czegokolwiek. Wprawdzie delegacja męża trwała już trochę zbyt długo, nawet jak na niego, a pukanie do drzwi nie oznaczało jego powrotu, bo Stefan Witecki nie miał w zwyczaju pukać do drzwi własnego mieszkania. I nawet kiedy w drzwiach ujrzała policjanta i policjantkę (była niewiarygodnie niska, jak dziesięcioletnie dziecko), pomyślała, że to pewnie jedna z tych rzeczy, o których opowiada się, kiedy nie ma już innych tematów do rozmów, ot choćby jakaś akcja prewencyjna typu „bądź czujny, gdy sąsiada nie ma w domu”. Ale nic z tych rzeczy. Mała policjantka zapytała, czy Stefan Witecki to jej mąż, a kiedy pani Lidia z uśmiechem (choć gasnącym) potwierdziła, wyrecytowała (w wyobraźni pani Lidia widziała ją na szkolnej akademii) informację o znalezieniu jego zwłok wiszących na drzewie w lesie, jakieś sześć kilometrów od mieszkania w linii prostej. Policjant (twarz nie do zapamiętania, nawet gdyby się chciało) poruszył się czujnie, jakby spodziewał się wybuchu rozpaczy, ale spostrzegł (z pewnym rozczarowaniem, bo jego obecność okazywała się niepotrzebna), że kobieta, której przynieśli tragiczną wieść, ani myśli płakać, ani inne tego typu. Po prostu stoi, z oczami otwartymi i suchymi, z ustami może lekko zaciśniętymi, ale jednak opanowana, jakby otworzyła drzwi przed jakimiś „jehowymi”.

– Dziękuję – powiedziała, bo nie przyszło jej do głowy nic innego. I jeszcze tylko: – Co teraz?

To pytanie zabrzmiało już lepiej. Było wystarczająco bezradne, biorąc pod uwagę sytuację. A przecież Lidia Witecka doskonale wiedziała „co teraz”. Wiedziała, że oto otworzył się przed nią nowy świat, na którym będzie sama, absolutnie i idealnie, jak tylko sobie można wyobrazić. I ta myśl napełniła ją dziwnym spokojem. Dopiero później przyszedł żal. Jednak nie z powodu śmierci Stefana, bo co można poradzić na śmierć, która była, jest i będzie? Lidia Witecka żałowała, że nie mogła sama odegrać się na mężu za to, że przestał ją kochać, że śmierć sprzątnęła go jej sprzed nosa, zanim ona, w końcu żona, wymyśliła cokolwiek sensownego. Jeszcze kiedy żył, zdarzało się, że zadawała sobie pytanie: „jak długo może trwać koszmar?”, bo wyobrażała sobie koszmar jako coś w rodzaju odcinka, z początkiem, środkiem i końcem. Jednak śmierć Stefana dała na to pytanie zaskakującą odpowiedź. Okazało się, że koszmar ma wyłącznie środek i że w środku koszmaru zawsze znajduje się ona, Lidia Witecka.

Ostatnia delegacja Stefana Witeckiego wcale nie była długa. Wręcz przeciwnie, szef mleczarni, do której mężczyzna pojechał, stwierdził, że z naprawą uporał się w try miga i że nawet nie chciał nocować w miejscowym hotelu, tylko od razu wyrywał z powrotem.

– Powiedział, że ma coś do załatwienia – dodał mleczarz (jeśli tak można nazwać szefa wielkiej, zautomatyzowanej mleczarni), co policjanci, których Lidia Witecka w końcu wpuściła do mieszkania, skwapliwie jej powtórzyli.

– Pewnie będzie pani chciała zobaczyć zwłoki, ale odradzam – powiedział funkcjonariusz, który przedstawił się jako aspirant Nogawa (Lidia Witecka w myślach zjaponizowała jego nazwisko na Nogała, co wywołało na jej ustach nieznaczny uśmieszek). Policjant rozczarowany brakiem spodziewanej reakcji na to, co powiedział, dodał: – Pani mąż musiał tam wisieć od kilku dni. W każdym razie na tyle długo, że zdążyły się do niego dobrać zwierzęta.

„Pewnie odgryzły mu nogi, a może i jaja?”, pomyślała Lidia Witecka, po czym zapytała, bardziej z grzeczności niż zainteresowania:

– Jak go znaleźliście?

Policjant jakby na to czekał, bo spojrzał na koleżankę, chrząknął i rzekł:

– Mieliśmy akurat tego dnia patrol z koleżanką, no i żeśmy dostali zgłoszenie o maluchu koloru czerwonego, który stoi na poboczu szosy prowadzącej przez las, jakieś pół kilometra od kanału lateralnego. Zgłaszającym był leśniczy. Powiedział, że ten maluch stoi tam od trzech, a może czterech dni. Pojechaliśmy na miejsce i się rozejrzeliśmy, wie pani.

– No i natknęliśmy się na... – wtrąciła policjantka, za co spotkało ją piorunujące spojrzenie funkcjonariusza Nogawy.

– Najpierw poczuliśmy zapach, no, wie pani, nieprzyjemny. – Policjanta aż korciło, żeby dopowiedzieć, że od tego smrodu to koleżanka aż się porzygała, ale uznał, że to już byłoby za dużo. Powiedział więc tylko: – Zaraz potem natknęliśmy się na zwłoki. Były przy nich dokumenty na nazwisko pani męża.

– A samochód był na pani męża zarejestrowany – odezwała się policjantka (której nazwiska Lidia Witecka nigdy nie poznała), gdy już upewniła się, że kolega skończył swoje.

Ale Nogawa miał jeszcze coś w zanadrzu.

– Czy pani mąż miał jakieś kłopoty? Skarżył się na coś? Może długi albo choroba? – zapytał, patrząc uważnie na tę bladą, szczupłą kobietę i myśląc o tym, że w innych okolicznościach mogłaby mu się nawet spodobać.

– Nie, mąż na nic się nie skarżył. Dobrze nam się układało. To dla mnie szok. Mam nadzieję, że chociaż nie cierpiał – odparła Lidia Witecka, którą zaskoczył spokój własnego głosu.

– Zapewniam panią, a pracuję w tym fachu już ładnych parę lat, że śmierć przez powieszenie następuje bardzo szybko – stwierdził Nogawa, jakby objaśniał działanie sokowirówki.

– Bardzo nam przykro, że musieliśmy przekazać pani tak smutną wiadomość. W razie czego może się pani z nami skontaktować – powiedziała funkcjonariuszka, wręczając wdowie Witeckiej kartkę z telefonem.

Rzuciła jej na odchodne spojrzenie, które można było odczytać: „wiem, że nie mówisz prawdy, ale cię rozumiem”, choć mogło to być mylne wrażenie. W końcu wyszli, starannie zamykając drzwi.

Nie minął rok, a wdowa Witecka stała się Czarną Wdową, która opowiadała wszystkim, że widzi umarłych. Obłęd przyszedł w samą porę, wypełniając pustkę, z którą kobieta nie umiała sobie poradzić. Chodziła po miasteczku z walizką wypełnioną ciuchami i przyborami toaletowymi. Wyglądała jak ktoś gotowy w każdej chwili wsiąść do autobusu i wyjechać stąd na zawsze. Być może na początku była w niej ta gotowość, ale z czasem walizka stała się kolejnym rekwizytem szaleństwa. Dzieciaki pokazywały ją sobie palcami, wołały za nią, a ona szła – blada, szczupła, wysoka, cała na czarno, raczej sunęła ulicami miasteczka, które już dawno uznała za trupa. Niekiedy mówiła coś do siebie i gdyby ktoś miał ochotę temu się przysłuchać, usłyszałby, że wdowa Witecka rozmawia ze zmarłym mężem, pyta go dlaczego przestał ją kochać, skoro ona kocha go nawet teraz, kiedy on już dawno leży w grobie. I nikt nie usłyszałby tego, co ona słyszała.

Siedem lat po śmierci męża wciąż na niego czekała, a gdy w środku nocy, jakoś na przełomie lata i jesieni, usłyszała hałasy na korytarzu i walenie do drzwi, pomyślała z ulgą, że to nareszcie on. Nie zdążyła dojść do drzwi, gdy kopnięte z dużą siłą wpadły do przedpokoju, a za nimi ktoś w ubiorze koloru khaki, z wielkim karabinem i krzyczący coś ochryple w niezrozumiałym języku. Ten ktoś popchnął Lidię Witecką w głąb mieszkania. Kobieta przewróciła się i leżąc między przedpokojem a kuchnią, patrzyła, jak jej mieszkanie jest plądrowane już nie przez jednego, ale przez całą grupę podobnych osobników w strojach koloru khaki i uzbrojonych w wielkie czarne karabiny. Potem ci ludzie wywlekli Czarną Wdowę z mieszkania, nie pozwalając zabrać niczego. Znalazła się przed blokiem, z innymi wygarniętymi z niego mieszkańcami. Potężny drągal rozdzielał kobiety od mężczyzn i dzieci. Kobiety, wśród nich Czarną Wdowę, załadowano na ciężarówkę z plandeką (też w kolorze khaki) i zawieziono pod halę sportową. Ładna, obszerna, oddana do użytku pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, była prawdziwą dumą miasteczka. Teraz zagnano do niej kobiety. Gdy wdowa Witecka znalazła się w środku, zobaczyła, że jest tam już jakaś setka (jeśli nie więcej) kobiet w różnym wieku. Mężczyźni w ubraniach khaki przechadzali się wśród nich, wybierali sobie kobiety, po czym odciągali od grupy i kładli się na nich. Całe jasne, pastelowe wnętrze hali, aż po drewniane wsporniki zadaszenia, wypełniał krzyk gwałconych kobiet i śmiech gwałcących mężczyzn. Ci, którzy akurat nie byli zajęci kopulowaniem z mieszkankami Ciemnej Doliny, grali w kosza, w nogę, albo pili wódkę. Całe jej kartony przywieziono z „biedronki”, którą ludzie w kolorze khaki ogołocili z całego towaru.

W końcu przyszła pora na Czarną Wdowę. Wpadła w oko mężczyźnie o krępej budowie i niskim wzroście. Gdy pochylił się nad nią, buchnął w jej nozdrza odór kiełbasy, cebuli i wódki.

– Ty ładna – powiedział ze wschodnim akcentem, rzeczowo oceniając jej twarz i figurę. Po czym pociągnął ją mocno za sobą i wdowa Witecka poczuła ostry ból rozrywanego przegubu.

Krępy rzucił ją pod ścianę, rozpiął rozporek i położył się na niej. Pani Lidia poczuła ból krocza, promieniujący w górę. Chciało jej się wymiotować i płakać, ale nie zrobiła ani tego, ani tego. Leżała pod wierzgającym i posapującym mężczyzną, z głową odrzuconą w bok i zaciśniętymi mocno wargami. Modliła się, żeby ją zabił. Ale on, kiedy skończył i zapiął rozporek, pochylił się nad nią znowu, chwycił za włosy i podniósł jej głowę tak, że jej twarz znalazła się tuż przy jego zarośniętym, brudnym obliczu.

– Było dobre? Nu, gadaj, było dobre? – dopytywał się, podobnie jak Stefan, który po skończonym akcie płciowym miał w zwyczaju pytać ją, „jak było”, na co ona niezmiennie i zwykle niezgodnie z prawdą odpowiadała, że dobrze.

Tym razem Czarna Wdowa nic nie powiedziała, a żołdak przywarł do jej ust swoimi spierzchniętymi wargami i wsunął między nie język. Zagryzła go mocno zębami. Mężczyzna rozdarł się, zerwał na równe nogi i nie namyślając się wiele, strzelił Lidii Witeckiej w głowę. Krew, kości i mózg bryznęły na parkiet hali i na drewniane drabinki. Miazga skapywała szczebel po szczeblu, tworząc pod nimi krwawą kałużę. Czarna Wdowa w końcu mogła rozmówić się z mężem.

Wojna

Подняться наверх