Читать книгу Wojna - Jarosław Jakubowski - Страница 7

3.

Оглавление

Co do zwiastunów, to burmistrz Ciemnej Doliny Jacek Pazda (zwany nieuchronnie „Pizdą”; rozważał nawet zmianę nazwiska, ale w końcu zbyt długo na nie pracował, żeby dać za wygraną prześmiewcom) od dłuższego czasu słyszał w prawym uchu tykanie zegarka. Zlekceważył ten objaw, podobnie jak szerzące się pogłoski o „kanibalach z Kręgla” czy „żywych trupach z Dębowej Góry” albo rzekomo krwiożerczych obrzędach mieszkańców Leśnego Gościńca. Nie miał czasu na ludowe bajania. Czasy były trudne (zresztą, kiedy takie nie były?) i dla niego, i dla gminy. Dla niego, bo, no cóż, jakby to powiedzieć – zakochał się. Zakochał się w Annie Rachwalskiej, najładniejszej dziewczynie w Ciemnej Dolinie, narzeczonej najlepszego piłkarza miejscowej drużyny Piorun Ciemna Dolina – Zygi Łypaka, obdarzonego niesamowitym „kopytem”, jak mówili znawcy tematu. Anna była zatrudniona jako sekretarka w urzędzie – i to, co o niej mówili, że jest niedostępna jak źródła Amazonki, nie do końca okazało się prawdą. Bo skoro źródła Amazonki zostały odkryte, to i Anię się dało, to znaczy Ania się dała odkryć i w ogóle. Jednego dnia pojechali w delegację, do Warszawy, podpisać piekielnie ważną umowę na... nie pamiętał dokładnie, na co, zapamiętał jednak, że w hotelu wypili parę drinków, a potem on odprowadził ją do pokoju, a że mieszkali drzwi w drzwi, to ona zaproponowała, żeby wpadł jeszcze na chwilę, na co on zgodził się, pod warunkiem, że tylko na chwilę. Ona się roześmiała, a kilkadziesiąt sekund później leżeli już na łóżku, które było nakryte zimną pościelą.

Od tego czasu minęło z pół kadencji, a teraz wszystko się posypało, bo Ania zaszła w ciążę i choćby nie wiadomo jak od tej prawdy uciekać, to prawda jest taka, że dziecko zrobił jej pan burmistrz. Zyga Łypak oraz żona burmistrza, Maria Pazda, o niczym nie wiedzą, choć burmistrz Pazda wie, że tykanie w prawym uchu może być znakiem, że nie uda się utrzymać wszystkiego w tajemnicy i że nadchodzi dzień, w którym wszystko zawali się jak domek z kart, tyle że każda z kart waży co najmniej tonę. A gmina? Szkoda gadać, gmina nigdy do bogatych nie należała, a wieloletni brak większych inwestycji spowodował, że młodzi pouciekali, a na opiekę społeczną nad starymi i chorymi brakowało pieniędzy. Burmistrz Pazda był jednak w miarę spokojny o wybór na następną kadencję, bo póki co, to on rozdawał karty. Wystarczyło, że zagłosują na niego pracownicy ratusza, instytucji przyległych wraz z rodzinami i mandat miał w garści. Tyle tylko, że nic nie mogło zagłuszyć przeklętego tykania w prawym uchu. Tyk-tyk-tyk-tyk-tyk...

Kiedyś już mu się udało załagodzić skandal, kiedy żona dowiedziała się od kogoś „życzliwego”, że burmistrz Pazda ma romans ze stażystką z ośrodka pomocy społecznej. Pani Maria wyrzuciła nawet jego rzeczy przed dom, a on kilka dni przemieszkał u matki. W końcu jednak przemówił Marii do rozsądku. Żyli sobie spokojnie i dostatnio. Po co to psuć? W imię czego? To była tylko głupia smarkula, nic nie znaczący skok w bok. „Nie niszczmy naszego związku z tak błahego powodu. Już nigdy, słyszysz?, już nigdy nie spotka cię z mojej strony coś podobnego”. Na koniec dramatyczne klęknięcie, płacz, kurtyna. A potem jeszcze udali się do kościoła na niedzielną sumę, pieszo, tak żeby całe miasteczko widziało, że między nimi jest wszystko w porządku i nic, słyszano?, nic nie rozwali ich wieloletniego małżeństwa. Teraz jednak mogło być inaczej. Wszystko wskazywało na to, że będzie inaczej i że zwykłe „już nigdy więcej” albo „spróbujmy jeszcze raz” sprawy nie załatwi. Było cholernie daleko od dobrze i burmistrz Pazda nie musiał słyszeć (choć przecież słyszał) cichego płaczu Ani przez niedomknięte drzwi gabinetu, żeby to wiedzieć.

Był ranek, po siódmej, jednego z tych pięknych dni końca lata, kiedy słońce jeszcze całkiem mocno potrafi przygrzać, a trawa w jego promieniach jest soczysta i gęsta jak włosy. Burmistrz przystanął przy uchylonych drzwiach i zastanawiał się, czy pocieszyć jakoś Anię, ale w końcu tylko popatrzył na nią. Próbowała zapobiec rozmazaniu się makijażu, ocierając łzy rożkiem chusteczki. Była naprawdę śliczna, a on nie mógł odejść do niej od żony, choć miał na to cholerną ochotę. Miał ochotę rzucić wszystko i zacząć jeszcze raz, inaczej. Dzieci mieli już z Marią odchowane, pieniędzy też powinno wystarczyć, przynajmniej na początek, ale... no, jak by to powiedzieć, pełnienie władzy dawało Paździe chyba jeszcze większą frajdę niż dupczenie panienek. To było jak dupczenie stu, tysiąca panienek jednocześnie. Jak wielokrotny i symultaniczny orgazm. Miał się z tym pożegnać, bo zachciało mu się spuszczać bez zabezpieczenia? Na pewno znajdzie się jakieś rozwiązanie, myślał burmistrz, patrząc za okno gabinetu, wychodzące na schludny, kwadratowy rynek, na którym zaczynał się zwyczajny dzień. Nagle zadzwonił telefon na jego biurku, ten, za pośrednictwem którego łączył się z Gminnym Centrum Zarządzania Kryzysowego.

– Panie burmistrzu, dzieje się coś... – Burmistrz mimo zakłóceń poznał głos Witka Rojka, dyżurnego i syna najbliższego kumpla Pazdy, Romka Rojka, dyrektora domu kultury.

– Co się dzieje? – spytał burmistrz, a w odpowiedzi usłyszał urywane:

– W kilku miejscach... zauw... pojazdy z ludźmi... coś, co przypomina mundury... podobno uzbrojeni... dużo pożarów... Ochotnicza... nie nadąża z wyjazdami... Panie burmistrzu, chyba trzeba zawiadomić...

W tym momencie połączenie urwało się na dobre, a burmistrz zauważył, że na rynek wjeżdża kolumna ciężarówek i że wyskakują z nich ludzie w strojach koloru khaki, uzbrojeni w wielkie karabiny. Samochody chcące przejechać przez rynek, napotkawszy nieoczekiwaną przeszkodę, roztrąbiły się, ale trąbienie zostało ścięte jedną długą serią z karabinu maszynowego. Przynajmniej tak się burmistrzowi Paździe wydawało, że to karabin, choć podobny dźwięk ostatni raz słyszał ze trzydzieści lat temu w wojsku. Ania krzyknęła przeraźliwie i wpadła do gabinetu.

– Co to jest? – zapytała blada jak papier.

Pazda wyszukiwał już na swojej komórce bezpośredni numer do komendanta policji podinspektora Henryka Szredera.

– Na razie nic nie wiem, pościągałem ludzi i wypuściłem w teren wszystkie patrole, jakie miałem. Podobno jakaś ekipa fanów militariów czy rekonstruktorów historycznych robi grandę. Czekaj, bo coś widzę... kurwa, oni... nie, to nie dzieje się naprawdę... strzelają gdzie popadnie, właśnie widziałem, jak ścięli serią jakiegoś faceta niedaleko komendy. Jak możesz, to schroń się w jakimś bezpiecznym miejscu. Ja już zawiadomiłem województwo. Sztab kryzysowy powinien...

Połączenie zostało przerwane dźwiękiem podobnym do tego, jakie wydają kamienie spadające ze skalistego zbocza. Dużo kamieni.

– Do piwnicy! – rzucił burmistrz Pazda i chwycił Anię, po czym ruszyli w dół schodami zapełnionymi już przez zdezorientowane urzędniczki i urzędników.

Na parterze zrobiło się głośno, co znaczyło, że „goście” wtargnęli do ratusza. Kilka chwil później wszyscy stali już na brukowanej ulicy przed urzędem, otoczeni przez uzbrojonych napastników, którzy obstawili także wszystkie ulice wylotowe z rynku. Zatrzymywali i wyciągali z samochodów wszystkich, którzy nadjeżdżali, a następnie ustawiali ich razem z osobami wyprowadzonymi z ratusza. Burmistrz, nie zważając na to, że Ania kurczowo trzyma go za rękę, wyrwał się jej, wyszedł przed tłum i zawołał:

– Co to ma znaczyć, do cholery?! Jeśli to jakaś ukryta kamera, to ja sobie wypraszam! Jestem burmistrz Jacek Pazda i żądam rozmowy z kierownikiem tego zamieszania!

Mężczyzna, który stanął przed burmistrzem, uderzył go otwartą dłonią w twarz. Niezbyt mocno, ale na tyle dotkliwie, że zszokowany Pazda odchylił się i potarł zaczerwieniony policzek. Parę kobiet krzyknęło, słychać było chlipanie i głośne westchnięcia.

– Co... co... – zdołał wybąkać burmistrz.

– Gówno! – przerwał mu mężczyzna. – Jak ty tu szef, to masz przejebane.

Akcent brzmiał obco, przeciągle.

– Kim jesteście i czego chcecie? – zapytał Pazda, starając się patrzeć hardo w twarz oprawcy.

– My tu nowe pany. A wy ścierwo. My przyszli zrobić z wami porządek. Nu, baby na lewo, dziady na prawo! – krzyknął dowódca i paru jego ludzi wykonało rozkaz, dzieląc tłum na dwie grupy.

Pazda dostrzegł Annę wśród innych kobiet. Płakała, patrząc na niego. Po raz pierwszy tego dnia doznał przeczucia graniczącego z pewnością, że nie dożyje wieczoru. Jakby na potwierdzenie tych myśli ludzie w strojach khaki ustawili mężczyzn pod murem ratusza, z twarzami do ściany, z podniesionymi rękami. Pazda przygryzł wargi, odwrócił się i wystąpił przed szereg.

– Weźcie mnie, a ich zostawcie. Oni niewinni.

Dowódca roześmiał się chrapliwie.

– Niewinni! Job twoju mać! – krzyknął i teraz roześmiali się pozostali żołnierze.

– Zostawcie chociaż kobiety – nie dawał za wygraną burmistrz. Myślał o Ani i o dziecku, które miała w brzuchu. Ich dziecku.

– Wiesz co, burmistrz? Ty mnie ubiedił – odparł dowódca, wyciągnął z kabury pistolet i z bliskiej odległości strzelił Paździe w czoło.

Burmistrz padł na bruk, nie zdążywszy rzecz jasna zauważyć, jak Ania rzuca się w stronę dowódcy chowającego broń do kabury i jak pada ścięta krótką serią z automatu, jeszcze zanim zdołała dopaść do żołnierza, wyrwać mu pistolet i... sama nie wiedziała, co chciała zrobić, działała odruchowo, a teraz leżała na bruku, niedaleko pracodawcy i kochanka, a jej nogi przez chwilę jeszcze poruszały się w przedśmiertnych drgawkach, po czym znieruchomiały na dobre.

– No, to tera se zatańcujem – rzekł spokojnie dowódca, splunął na zwłoki u swych stóp i kazał ludziom zabrać kobiety do hali, a mężczyzn rozwalić na miejscu.

Wojna

Подняться наверх