Читать книгу Bożogrobie - Jay Kristoff - Страница 10

Rozdział 1
Woń

Оглавление

Nic tak nie cuchnie jak trup.

Potrzeba czasu, żeby naprawdę zaczął śmierdzieć. Och, istnieje spora szansa, że jeśli nie uwalaliście sobie spodni tuż przed śmiercią, to uwalacie je sobie potem – po prostu tak działają wasze ludzkie ciała. Nie mam jednak na myśli zwykłego smrodu gówna, zacni przyjaciele. Mówię o wyciskającej łzy z oczu woni śmiertelności. Potrzeba zwrotu albo dwóch, żeby naprawdę się rozgrzać, ale jak już raz zabawa się rozhula, to szybko się jej nie zapomni.

Zaczyna się, zanim jeszcze skóra zacznie czernieć, oczy bieleć, a brzuch wzdymać się jak makabryczny balon. Jest w tej woni słodycz, która skrada się w dół gardłem i szarpie żołądkiem jak masłem ubijanym w maślnicy. Prawdę mówiąc, myślę, że przemawia do czegoś pierwotnego w waszej naturze. Tej samej cząstki was, śmiertelników, która boi się ciemności. To coś wie bez cienia wątpliwości, że bez względu na to, kim jesteście i co robicie, pewnego zwrotu wy i wszystko, co kochacie, umrze i nawet robaki będą miały w końcu swoją ucztę.

Mimo to potrzeba czasu, by ciała zepsuły się tak, żeby czuło się je z odległości wielu mil. Dlatego kiedy Połykaczka Łez wyczuła słodki zapach rozkładu unoszący się na ashkaskich szepto-wiatrach, wiedziała, że trupy musiały dojrzewać od co najmniej dwóch zwrotów.

I musiało być ich okropnie dużo.

Pociągnęła za cugle, zatrzymując wielbłąda, i uniosła pięść, żeby dać znać swoim ludziom. Kierownik jadącej za nią karawany dostrzegł jej sygnał i długi, kręty sznur wozów oraz zwierząt zwolnił przy akompaniamencie plucia, warczenia i tupotu. Skwar był okrutny – dwa słońca płonęły na oślepiająco niebieskim niebie, zamieniając pustynię w drżącą czerwień. Połykaczka Łez sięgnęła po bukłak wiszący u siodła i wypiła ciepławy łyk wody, kiedy podjechał do niej pomocnik.

– Kłopoty? – spytał Cesare.

Połykaczka Łez skinęła głową w stronę południowego odcinka drogi.

– Pachnie jak kłopoty.

Podobnie jak wszyscy jej krajanie Dweymarka była wysoką kobietą – miała najmarniej sześć stóp i siedem cali wzrostu – i składała się z samych mięśni. Skórę miała ciemnobrązową, a twarz ozdobioną zawiłymi tatuażami typowymi dla ludzi z Wysp Dweymarskich. Długa blizna przepoławiała jej czoło i przecinała mlecznobiałe lewe oko oraz policzek. Połykaczka Łez ubierała się jak żeglarz – nosiła trójgraniasty kapelusz i stary kapitański surdut. Jednakże ocean, po którym teraz żeglowała, składał się z piasku, a jedyne deski, po których chodziła, to były belki wozów. Po katastrofie morskiej wiele lat temu, w której zginęła cała jej załoga i przepadł cały ładunek, Połykaczka Łez uznała, że Matka Mórz nienawidzi jej tak bardzo, że utopiłaby ją w łyżce wody.

Wobec tego została pustynia.

Pani kapitan osłoniła oczy przed oślepiającym blaskiem i spojrzała w dal. Szepto-wiatry drapały i szarpały swoimi pazurami. Połykaczka Łez czuła mrowienie pod włoskami na karku. Dzieliło ich jeszcze siedem zwrotów od Wiszących Ogrodów, a zdarzało się, że łowcy niewolników grasowali na tych drogach nawet w środku lata. Mimo wszystko dwa z trzech słońc wisiały wysoko na niebie, miała więc nadzieję, że tak blisko arcyblasku jest za gorąco na jakieś hece.

Niestety smrodu nie dało się z niczym pomylić.

– Dogger! – wrzasnęła. – Graccus, Luka! Bierzcie broń! Pojedziecie ze mną. Piechur Piachów! Masz nie przerywać żelaznej pieśni. Jeśli piaskowy kraken odgryzie mi pipkę, to ja wrócę z otchłani i odgryzę twoją!

– Tak jest, kapitanie! – zawołał wielki Dweymarczyk.

Odwrócił się do składającego się z żelaznych rur ustrojstwa przyśrubowanego na ostatnim wozie, zważył w ręku ciężką rurę i zaczął okładać je jak nieposłusznego ogara. Fałszywa melodia żelaznej pieśni dołączyła do przyprawiających o szaleństwo szeptów nadlatujących znad północnych pustkowi.

– A co ze mną? – zapytał Cesare.

Połykaczka Łez uśmiechnęła się znacząco do swojego przybocznego.

– Za ładny jesteś, żeby cię narażać. Zostaniesz tutaj. Miej oko na towar.

– Źle znoszą taki skwar.

Kobieta skinęła głową.

– Napój ich, czekając. Niech trochę rozprostują nogi. Ale nie puszczaj ich za daleko. To niebezpieczna okolica.

– Tak jest, pani kapitan.

Cesare uchylił kapelusza. Dogger, Graccus i Luka podjechali na wielbłądach do stojącej na przedzie karawany Połykaczki Łez. Mimo upału wszyscy mężczyźni byli ubrani w grube skórzane bezrękawniki, a Dogger i Graccus nosili ciężkie kusze. Luka miał jak zawsze maczety, a z jego ust zwieszała się cygaretka. Liizyjczyk uważał, że bełty są dla tchórzy, a on na tyle dobrze radził sobie z maczetami, że kapitan nie spierała się z nim o to. Jednakże to, jak mógł palić w taki upał – to przerastało jej pojmowanie.

– Oczy otwarte, gęby zamknięte – rozkazała. – Ruszajmy.

Całą czwórką pojechali przez kamieniste pustkowie, a smród narastał z każdą sekundą. Ludzie Połykaczki Łez byli najtwardszymi sukinsynami, jakich można znaleźć pod słońcami, ale nawet najwięksi twardziele rodzą się ze zmysłem powonienia. Dogger przycisnął palec do nosa i wydmuchał z obu nozdrzy strugę smarków, przeklinając Aa i wszystkie jego cztery córki. Luka zapalił kolejną cygaretkę, a Połykaczkę Łez kusiło, żeby mimo przeklętego upału poprosić go o dymka dla zmiany smaku.

Natrafili na szczątki dwie mile dalej wzdłuż drogi.

To była krótka karawana: dwa wozy i cztery wzdęte od upału wielbłądy. Połykaczka Łez skinęła na swoich ludzi; wszyscy zsiedli i ruszyli przez szczątki karawany z bronią w pogotowiu. Powietrze aż drżało od łopotu maleńkich skrzydełek.

Rzeź. Tak to wyglądało. Strzały zaścielały piasek i jeżyły się wbite w deski wozów. Połykaczka Łez dostrzegła leżący miecz. Złamaną tarczę. Długą strugę zaschniętej krwi podobną do bazgrołów wariata, szaleńczy taniec odcisków stóp wokół zimnego dołu na ognisko.

– Łowcy niewolników – mruknęła. – Kilka zwrotów temu.

– Aha. – Luka skinął głową, zaciągając się cygaretką. – Na to wygląda.

– Kapitanie, przydałaby mi się tu pomoc! – zawołał Dogger.

Połykaczka Łez obeszła martwe zwierzęta razem z Luką, odganiając gęstą chmarę much. Zobaczyła Doggera z napiętą, ale opuszczoną kuszą. Drugą rękę wyciągał prosząco. I chociaż to był gość, który, podrzynając komuś gardło, najbardziej martwiłby się tym, żeby nie ochlapać sobie butów, to przemawiał łagodnie jak do przestraszonej klaczy:

– Ej, ej, spokojnie. Bez nerwów, dziewczyno...

Tam było jeszcze więcej krwi rozlanej i odcinającej się ciemnym brązem od głębokiej czerwieni piasku. Połykaczka Łez dostrzegła w pobliżu charakterystyczne kopce świeżo wykopanych grobów. Spojrzała w tym samym kierunku, co Dogger, i zorientowała się, do kogo tak słodko przemawia.

– Na płonącego kutasa Aa – mruknęła. – To dopiero widok.

Dziewczyna. Najwyżej osiemnastoletnia. Blada skóra, zaczerwieniona nieco od słońca. Długie czarne włosy z grzywką opadającą na ciemne oczy. Twarz umazana kurzem i zaschniętą krwią. Jednakże Połykaczka Łez dostrzegła piękność pod tym brudem, wysokie kości policzkowe i pełne usta. Dziewczyna trzymała obosieczny gladius, niedawno wyszczerbiony. Uda i żebra miała owinięte szmatami poplamionymi innym rocznikiem krwi niż ta na jej tunice.

– Śliczny z ciebie kwiatuszek – powiedziała Połykaczka Łez.

– N-nie zbliżaj się do mnie – ostrzegła dziewczyna.

– Spokojnie – mruknęła Połykaczka Łez. – Nie potrzebujesz już broni, dziewczyno.

– Pozwoli pani, że sama to ocenię – odpowiedziała drżącym głosem dziewczyna.

Luka zaszedł dziewczynę z boku i błyskawicznie wyciągnął rękę, ale ona odwróciła się szybka jak żywe srebro i kopnęła go w kolano, posyłając na piach. Zdusił okrzyk, kiedy zorientował się, że dziewczyna znalazła się za nim i trzyma gladius nad miejscem, gdzie ramię łączy się z szyją. Cygaretka mu zwisła z nagle wyschniętych warg.

Jest naprawdę szybka.

Oczy dziewczyny zabłysły, kiedy warknęła do Połykaczki Łez:

– Nie podchodź, bo przysięgam na Cztery Córki, że go rozpłatam.

– Dogger, cofnij się, dobry chłopak – rozkazała Połykaczka Łez. – Graccus, odłóż kuszę. Dajmy młodej donie trochę więcej przestrzeni.

Patrzyła, jak jej ludzie wypełniają rozkazy, cofając się, żeby dziewczyna przestała panikować. Sama zrobiła krok naprzód, unosząc puste ręce.

– Nie chcemy cię skrzywdzić, kwiatuszku. Ja tylko zajmuję się handlem, a to są moi ludzie. Jedziemy do Wiszących Ogrodów. Wyczuliśmy smród ciał i przyjechaliśmy to sprawdzić. Oto cała prawda. Przysięgam na Matkę Trelene.

Dziewczyna obserwowała panią kapitan nieufnie. Luka skrzywił się, kiedy ostrze zadrasnęło mu skórę i kropelka krwi zrosiła stal.

– Co tu się stało? – zapytała Połykaczka Łez, chociaż już znała odpowiedź.

Dziewczyna pokręciła głową, łzy perliły się na jej rzęsach.

– Łowcy niewolników? – dopytywała się Połykaczka Łez. – To niebezpieczna kraina.

Usta dziewczyny zadrżały. Mocniej chwyciła rękojeść.

– Podróżowałaś z rodziną?

– M-moim ojcem.

Połykaczka Łez otaksowała dziewczynę spojrzeniem. Była raczej niska i chuda, ale w dobrej kondycji i twarda. Schroniła się pod wozami, zerwała trochę płócien, żeby osłonić się przed szepto-wiatrami. Mimo smrodu została w pobliżu miejsca, gdzie nie brakowało zapasów i gdzie najłatwiej będzie ją znaleźć, co znaczyło, że jest bystra. I chociaż ręka jej drżała, to trzymała stal, jakby potrafiła się nią posługiwać. Luka opadł na piach szybciej niż majtki panny młodej w noc poślubną.

– Nie jesteś córką kupca – oznajmiła kapitan.

– Mój ojciec był najemnikiem. Pracował przy karawanach wychodzących z Nuuvash.

– Gdzie jest teraz twój tatko, kwiatuszku?

– Tam – odpowiedziała dziewczyna łamiącym się głosem. – Razem z p-p-pozostałymi.

Połykaczka Łez spojrzała na świeżo wykopane groby. Może na trzy stopy głębokie. W suchym piachu. Przy pustynnym skwarze. Nic dziwnego, że tak tu cuchnęło.

– A łowcy niewolników?

– Ich też pochowałam.

– A teraz na co tu czekasz?

Dziewczyna zerknęła w kierunku żelaznej pieśni Piechura Piachów. Tak daleko na południu ryzyko pojawienia się piaskowego krakena było niewielkie, ale żelazna pieśń oznaczała wozy, a wozy oznaczały ratunek. Dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała zostać ze zmarłymi, nawet jeśli pochowała tu ojca.

– Mogę zaoferować ci jedzenie – powiedziała Połykaczka Łez. – I przejazd do Wiszących Ogrodów. I gwarantuję, że nie będzie żadnych niemile widzianych awansów ze strony moich ludzi. Ale musisz odłożyć ten miecz, kwiatuszku. Młody Luka jest nie tylko naszym strażnikiem, ale i kucharzem. – Połykaczka Łez zaryzykowała i uśmiechnęła się leciutko. – A jak powiedziałby ci mój mąż, gdyby nadal był wśród nas, nie chciałabyś, żebym to ja gotowała ci kolację.

Oczy dziewczyny napełniły się łzami, gdy znowu zerknęła na groby.

– Przygotujemy mu kamień nagrobny przed odjazdem – obiecała łagodnie Połykaczka Łez.

Wtedy łzy popłynęły, a oblicze dziewczyny skrzywiło się, jakby ktoś w nie kopnął. Gdy wypuściła miecz, Luka odturlał się i poderwał z piachu. Dziewczyna stała jak przekrzywiony portret, kurtyna pozlepianych krwią włosów zwieszała się na jej twarz.

Pani kapitan prawie było jej żal.

Podeszła powoli po łuszczącej się krwią ziemi spowita nimbem much. Zdjęła rękawiczkę i wyciągnęła stwardniałą rękę.

– Nazywają mnie Połykaczką Łez – przedstawiła się. – Z klanu Morskiej Włóczni.

Dziewczyna wyciągnęła drżące palce.

– M...

Połykaczka Łez złapała ją za nadgarstek, obróciła w miejscu i przerzuciła przez ramię. Dziewczyna krzyknęła, padając na ziemię. Dweymarka kopnęła ją, względnie powściągliwie – tyle tylko, żeby pozbawić ją tchu i resztki woli walki.

– Dogger, załóż jej kajdany, dobry chłopak – powiedziała kapitan. – Na ręce i na nogi.

Itreyańczyk zdjął kajdany, którymi był przepasany, i założył je dziewczynie. Otrząsnęła się już i teraz wyła i miotała się, kiedy Dogger zaciskał mocniej okowy. Połykaczka Łez tak mocno kopnęła ją w brzuch, że dziewczyna zwymiotowała na ziemię. Kapitan przyłożyła jej jeszcze raz na dokładkę, omal nie łamiąc jej żeber. Dziewczyna zwinęła się w kłębek, wydając z sobie przeciągły, niemal pozbawiony tchu jęk.

– Podnieście ją – rozkazała kapitan.

Dogger i Graccus pociągnęli dziewczynę w górę. Połykaczka Łez złapała ją za włosy i odchyliła jej głowę do tyłu, żeby spojrzeć jej w oczy.

– Obiecałam, że moi ludzie nie będą czynili ci żadnych niechcianych awansów, i tego się trzymam, ale jak będziesz rozrabiać, to załatwię cię w sposób, który pod każdym względem uznasz za niechciany. Słyszysz, kwiatuszku?

Dziewczyna mogła tylko skinąć głową. Pasemka czarnych włosów lepiły jej się do kącików ust. Połykaczka Łez skinęła na Graccusa, który powlekł dziewczynę, obchodząc szczątki karawany, i wrzucił na grzbiet swojego wielbłąda. Dogger już kradł z wozów, co się dało, grzebiąc wśród beczułek i skrzyń. Luka sprawdzał rozcięcie, które zafundowała mu dziewczyna, zerkając na jej gladius leżący na ziemi.

– Jeżeli jeszcze raz pozwolisz, żeby takie chuchro cię załatwiło – ostrzegła go Połykaczka Łez – to zostawię cię tutaj kurzozjawom na pożarcie, jasne?

– Tak jest, kapitanie – mruknął speszony.

– Pomóż Doggerowi przeszukać wozy. Całą wodę zabierz dla naszej karawany. Zgarniaj wszystko, co będzie warte zachodu i z czym się zabierzesz. Resztę spalcie.

Połykaczka Łez splunęła na ziemię, odgoniła muchy ze zdrowego oka i ruszyła po zlanej krwią ziemi do Graccusa. Wskoczyła na wielbłąda, kopnęła go w boki i oboje ruszyli w stronę karawany.

Cesare czekał na koźle z kwaśną miną. Rozpromienił się trochę, kiedy zobaczył dziewczynę jęczącą i na wpół przytomną przerzuconą przez garb wielbłąda Graccusa.

– To dla mnie? – zapytał. – Nie trzeba było, pani kapitan.

– Łowcy niewolników napadli na karawanę kupiecką, ale odgryźli więcej, niż byli w stanie przełknąć. – Połykaczka Łez skinęła głową na dziewczynę. – Tylko ona ocalała. Graccus i Dogger przywiozą wodę. Dopilnuj, żeby dostali wszyscy na składzie.

– Kolejny umarł od udaru cieplnego. – Cesare skinął na karawanę. – Znalazłem go, kiedy wypuściliśmy pozostałych, żeby rozprostowali nogi. To już ćwierć naszego inwentarza.

Połykaczka Łez zdjęła trójgraniasty kapelusz i przesunęła ręką po zlanej potem czaszce. Patrzyła, jak towar drepcze wokół klatek, mężczyźni, kobiety i garstka dzieci mrużących oczy pod bezlitosnymi słońcami. Tylko kilkoro nosiło kajdany. Większość była tak umęczona skwarem, że nie miała siły biec, nawet gdyby miała dokąd. A tu, na ashkaskich Pustkowiach Szeptów, nie było czego szukać poza śmiercią.

– Nie ma obaw – powiedziała, kiwnąwszy głową w stronę dziewczyny. – Tylko spójrz na nią. Taka zdobycz z nawiązką pokryje wszystkie nasze straty. Jedna z Córek uśmiechnęła się do nas. – Odwróciła się do Graccusa. – Zamknij ją z kobietami. Ma dostawać podwójną rację, dopóki nie dotrzemy do Wiszących Ogrodów. Chcę, żeby dobrze wyglądała na targu. Tknij ją poza tym, a obetnę ci pieprzone paluchy i każę zeżreć, jasne?

Graccus skinął głową.

– Tak jest, kapitanie.

– Zagoń resztę do klatek. Martwego zostaw niespokojnym.

Cesare i Graccus wzięli się do roboty, a Połykaczka Łez się zamyśliła.

Westchnęła. Trzecie słońce wzejdzie za kilka miesięcy. To pewnie będzie ostatni kurs, jaki zrobi przed upływem arcyblasku, a bóstwa sprzysięgły się, żeby wszystko spieprzyć. Wybuch krwawej biegunki, która wybiła cały wóz raptem tydzień po opuszczeniu Rammahdu. Śmierć młodego Cisco, który wymknął się odlać – pewnie załatwiła go kurzozjawa, sądząc ze szczątków, jakie po nim zostały. A upał groził, że załatwi resztę towaru, nim dotrą na targ. Potrzebowała tylko odrobiny chłodnego powiewu jeszcze przez parę zwrotów. Może krótki deszczyk. Przed wyjazdem złożyła ofiarę z młodego, silnego cielaka na Ołtarzu Burz w Nuuvash. Ale czy Pani Nalipse ją wysłuchała?

Parę lat temu, po katastrofie morskiej, która omal jej nie zrujnowała, Połykaczka Łez przysięgła trzymać się z dala od wody. Przewożenie żywego towaru drogą morską było bardziej ryzykowne niż lądową. Mogłaby jednak przysiąc, że Matka Mórz nadal próbuje uprzykrzyć jej życie, nawet jeśli to znaczyło, że musi wciągnąć w swój spisek Matkę Burz.

Ani jednego tchnienia wiatru.

Ani jednej kropli deszczu.

Mimo wszystko ten śliczny kwiatuszek był świeży, a za jej krągłości Połykaczka Łez dostanie niezłą cenę na targu. To był szczęśliwy traf, że znalazła ją nieuszkodzoną w tak gównianej okolicy. Z racji rozbójników, łowców niewolników i piaskowych krakenów ashkaskie Pustkowia Szeptów nie były miejscem dla samotnej dziewczyny. To, że Połykaczka Łez znalazła ją pierwsza, zanim ktoś lub coś innego ją dopadło, znaczyło, że w końcu jedna z Córek uśmiechnęła się do niej.

Zupełnie jakby ktoś chciał, żeby tak właśnie się stało...

* * *

Dziewczynę wrzucono na pierwszy wóz razem z innymi kobietami i dziećmi. Klatka miała sześć stóp wysokości i zrobiono ją z zardzewiałego żelaza. Podłoga była potwornie uwalana, a smród spoconych ciał i ścierwa stał się niemal równie okropny jak odór padłych wielbłądów. Rosły mężczyzna imieniem Graccus nie był delikatny, ale zgodnie z rozkazem pani kapitan nie pozwolił sobie na nic poza tym, że cisnął ją do klatki, zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek.

Dziewczyna zwinęła się na podłodze. Czuła spojrzenia otaczających ją kobiet, ciekawy wzrok chłopców i dziewczynek. Żebra bolały ją po kopniakach, którymi została obdarzona, łzy, które wypłakała, wyżłobiły ścieżki we krwi i brudzie na policzkach. Walczyła, żeby odzyskać spokój. Zamknęła oczy. I tylko oddychała.

Wreszcie poczuła delikatny dotyk, gdy ktoś pomógł jej się podnieść. W klatce panował ścisk, ale znalazło się dość miejsca, żeby mogła usiąść w kącie z plecami dociśniętymi do prętów. Otworzyła oczy i zobaczyła młodą, życzliwą i brudną twarz, zielone oczy.

– Mówisz po liizyjsku? – spytała kobieta.

Dziewczyna skinęła głową.

– Jak się nazywasz?

Dziewczyna szepnęła mimo spuchniętych warg:

– Mia...

– Na Cztery Córki. – Zdegustowana kobieta zacmokała, odgarniając jej włosy. – Jak taka śliczna lalka wylądowała w takim miejscu?

Dziewczyna zerknęła na cień pod sobą.

A potem spojrzała w błyszczące zielone oczy.

– Ach – westchnęła. – To dopiero dobre pytanie, co?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Bożogrobie

Подняться наверх