Читать книгу Szorstkie wino - Jean Claude Carriere - Страница 10

Оглавление

W rodzinie

Urodziłem się w najwyżej położonym domu Colombières-le-Haut, dwieście metrów od kościoła. Za domem – ogród, dwa piętra winorośli, dalej kasztanowce i góra: największy plac zabaw, jaki można sobie wyobrazić.

Poniżej domu – przysiółek. Mieszka tam jakieś dziesięć rodzin. Znamy się wszyscy.

Dom jest stary, złożony z rozmaitych części. Mamy go po mojej babce ze strony ojca, Germaine Sèbe. Babka wyszła za mojego dziadka Feliksa Carrière’a, pochodzącego zresztą z Bousquet d’Orb, które leży w wyższej części doliny. Nie znałem mojego pradziadka, Jeana Sèbe’a, który umarł w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Był bardzo mocny, do końca życia zajmował się regulówką. Regulówka polega na tym, że bierze się ugór, jakiś nieużytek lub łąkę i zamienia się go w ogród lub winnicę. Nie ma cięższej pracy. Trzeba wykopać rów na więcej niż metr głęboki, usunąć po kolei wszystkie korzenie i kamienie i zrobić z nich wielki stos lub gruby mur, następnie przedłużać ten wykop kilofem i łopatą aż do przeciwległego końca działki. Ziemia w ten sposób przygotowana, przekopana, przesiana jest gotowa na przyjęcie uprawy.

Kiedy pradziadek szedł z narzędziami na ramieniu, ludzie mówili w dialekcie: „To Jean Sèbe. Ma plecy jak stół”.

Dokumenty poświadczają istnienie domu już w XV wieku. Z tego czasu pozostało zapewne tylko parę piwnic. Każde pokolenie go przerabiało. Kiedy ja się urodziłem, miał kształt litery L. W głównej izbie, tej, w której jemy i która nazywa się kuchnią, jest kominek, kredens, stół, zegar szafkowy i piec kuchenny na drewno.

W sąsiedniej izbie, zapleczu kuchennym zwanym souilarde, znajduje się zlew i gliniany piec na węgiel drzewny. Na parterze są trzy pokoje, w jednym z nich proste lustro, w innym krucyfiks z gałązką poświęconego bukszpanu. Nie ma łazienki ani ubikacji.

Nie ma też lodowni. W souilarde żywność przechowuje się w spiżarce, szafce zawieszonej na ścianie, otoczonej drobną siatką i wystawionej na przeciąg. Trzymamy w niej chleb, wędliny, sery, ptactwo świeżo ubite lub schwytane w sidła. Ryby natomiast trzeba przyrządzić natychmiast. „Liczy się każda godzina”, mówi się.

Żadnych roślin doniczkowych. Kwiaty bardzo rzadko. Miejsce kwiatów jest na zewnątrz, w ogrodzie. Otaczają dom, ale do niego nie wchodzą.

Na pierwszym piętrze strych, gdzie trzyma się warzywa na zimę, oraz izba służąca za warsztat – ojciec nazywa ją budą. Znajduje się tam antyczny stół stolarski, dosyć chwiejny, heble, ręczne wiertarki, piły, młotki, a także zawieszone u powały szynki i królicze skórki. Tutaj wykonuje się prace zimowe, takie jak struganie palików do winorośli albo prostowanie gwoździ. Od wejścia idzie się po warstwie strużyn. Z „budy” drzwi wychodzą na tyły domu, na górę. Nad tym strychem znajduje się drugi, mało używany, do którego można dojść tylko po schodach zewnętrznych, zbudowanych ze starych kamieni.

Dom stoi na zboczu, u podnóża góry, częściowo wkopany w ziemię, co chroni go przed zimnem i upałem. Tak jest ze wszystkimi domami tego typu na całym świecie. Miejscami dom stoi bezpośrednio na skale.

Nasz dom był marnie wydrenowany i niezbyt równy. Podczas silnych deszczów między płaskimi kamieniami – les lauzes – z których była zrobiona podłoga, mogła się pojawić i spływać dalej po pochyłości strużka wody. Żeby ją usunąć, trzeba było za pomocą worków i starych szmat skierować ją ku drzwiom wejściowym. Ojciec często mówił, że trzeba naprawić dren, ale nigdy nie miał czasu. Woda przesiąkała także przez zewnętrzną ścianę zagrody dla kóz. „Kiedyś coś się zawali”, mówiła matka. „Och, to już tak długo się trzyma tak, jak jest!”, słyszała w odpowiedzi.


Dom otaczało jakieś dziesięć jesionów, bo króliki przepadają za korą tych drzew, ale jesion jest groźny, bezwzględny. Jego korzenie ciągną się daleko i dławią inne rośliny. Opowiadano za to, że tylko cień jesionu leczy niektóre choroby. Przekonanie dawne, obecnie niemal zapomniane.

W dniu, w którym się urodziłem, ojciec wedle zwyczaju posadził dokładnie naprzeciw domu drzewo, orzech. Działo się to w samym środku winobrania. Zajęty i roztargniony, wybrał miejsce zbyt suche dla tego orzecha, który szybko usechł. Robiłem, co mogłem, podlewałem go, okopywałem, ale bez skutku. Moje bliźniacze drzewo zmarło niedługo przed moimi dwudziestoma piątymi urodzinami. Straciłem towarzysza, rówieśnika, przy którym lubiłem usiąść, którego pieściłem, do którego przemawiałem po cichu, ale który dawał mi tylko kilka nadgniłych orzechów.

Kiedy później urodziła mi się córka, ja z kolei wybrałem dla niej orzech, ale posadziłem go gdzie indziej, w miejscu wilgotnym. Jak dotąd trzyma się dobrze.

Wokół izb mieszkalnych rozłożyły się pomieszczenia dla zwierząt domowych. Zaledwie trzy metry od drzwi wejściowych – zagroda dla kóz (zawsze dwóch i zawsze białych). Nieco dalej, na tym samym poziomie, chlew. Króliki trzyma się w zasadzie nad świniami, ale kilkakrotnie zmieniały miejsce zamieszkania z powodów, których nie znam. Kurnik mieści się za domem, dość daleko, żeby pianie kogutów przeszkadzało nam możliwie najmniej. Na ogół jest w nim około dziesięciu kur.

Do głównego budynku przylegają i niszczeją inne izby, niegdyś zamieszkane. Tu i ówdzie napotyka się ślady zlewu, kominka, poczerniałe belki. Śpią tu gołębie. Dzieci zapędzając się tu muszą być bardzo ostrożne, bo podłogi mogą się nagle zapaść.

Uważa się, że domy niszczeją, kiedy przestaje się w nich mieszkać. Przy życiu utrzymuje je ogień i oddechy mieszkających w nich ludzi. Czują się niezbędne. Jeśli się je porzuca, marnieją bardzo szybko, dachy się walą, ściany wykrzywiają i wszystko przepada.

Układ całości był tak skomplikowany, że nie wiedziałem, gdzie dokładnie kończy się nasz dom. To chyba nie miało żadnego znaczenia, zdarzało się jednak, że sąsiedzi kłócili się o bezużyteczne ruiny. Jeśli na przykład dziecko stłukło kamieniem resztki szyb w pustym i zniszczonym domu – mnie się to zdarzyło – musiało pójść przeprosić.

W sąsiedztwie naszego domu stał mniejszy, w którym mieszkała stara, ubrana na czarno kobieta, którą nazywaliśmy Mérotte. Mieszkała sama. Od czasu do czasu, zapewne chcąc uciec od samotności, zachodziła do nas albo do Barthèsów, naszych sąsiadów, ze swoim talerzem polewki. Siadała przy kominku i jadła rozmawiając, zawsze w dialekcie. Nie przychodziła prosić o jedzenie, tylko po prostu zjeść razem z nami i porozmawiać. Z nosa jej stale ciekło, smarkała i ocierała się rękawem.

Lucette Barthès opowiadała, że pewnego wieczoru ta kobieta chwyciła nagle coś przez suknię i zawołała: „Mam go! Tym razem go mam!”. Okazało się, że wślizgnął się tam szczur i Mérotte złapała go i mocno trzymała. Lucette słyszała wizg zwierzęcia. Stara kobieta wybiegła przytrzymując swoją suknię obiema rękoma i zatłukła szczura kamieniem. Potem wróciła i siąkając dojadła swoją polewkę.

W domu nie było ogrzewania ani bieżącej wody, kuchenka gazowa pojawiła się gdzieś koło roku 1937 lub 1938. Zimą jedyne ciepło dawało drewno płonące w kominku, wspomaganym przez żeliwną kuchenkę, kiedy się w niej paliło.

Ten ogień płonął niemal przez cały rok, trzaskał w kuchni, w jedynym na cały dom kominku. Każdy, kto siedział przy takim ogniu, jest nim jakoś niejasno zafascynowany, ma go za coś żywego, świętego. A przecież drewno kasztanowca paliło się dość kiepsko, „smoliło”, ogień grzał tylko z jednej strony, gryzł trochę oczy, wiatr wpędzał niekiedy dym do wnętrza.

Ale trudno było oderwać się od ognia. Wieczorem, po zmyciu statków, matka siadała przy nim i często brała mnie w ramiona. Nieregularne płomienie połyskujące niebieskawo działały hipnotycznie na nasze oczy. Próbowałem obliczać, jak długo to czy inne polano oprze się ogniowi, nim nie przemieni się najpierw w żar, potem w popiół. Oczy nam czerwieniały. Drewno nagle strzelało i rozsiewało iskry. Niektóre wzlatywały do przewodu komina i znikały. Matka opowiadała, że są to duszyczki, które przelatują przez powietrze jak spadające gwiazdy.

Ojciec tymczasem czytał gazetę z wykałaczką w zębach. Dość szybko nauczyłem się układać polana w taki sposób, by do rozpalenia ognia wystarczyła jedna zapałka. Ogień był czymś w rodzaju żywej obecności, swojskiej, a przecież groźnej, małym, powtarzalnym cudem. Pierwszym nosicielem naszych marzeń, naszego milczenia.

Okna tak samo jak drzwi były wypaczone, chwiejne. Potrafiły się znienacka otworzyć. W deszczowe dni ramy pęczniały. By walczyć z zimnem, kładliśmy przy drzwiach wałeczki z sukna. Wiatr bywał ostry, padał śnieg, czasem nawet woda w dzbanach zamarzała. W bardzo wielkie mrozy mama wstawiała mi do łóżka „mnicha”: drewniane urządzenie w kształcie saneczek, do którego doczepiano saganek z żarem. Zasypiałem w pościeli suchej i ciepłej.

Zimą matka wieczorem przysypywała popiołem resztki żaru w kominku. Z rana wystarczyło usunąć popiół, by odzyskać wczorajszy żar, jeszcze czerwony. Trochę słomy lub suchych gałązek, podmuch miecha i ogień płonął na nowo.

Posiłki przygotowywało się wieczorem na ceglano-glinianym palenisku na zapleczu kuchni (pradawna technika), bądź na piecu na drewno, bądź na żeliwnej kuchence z duchówką na zapiekanki, w której też paliło się drewnem.

Wszystkie domy miały od jakichś piętnastu lat światło elektryczne, ale awarie zdarzały się często. Wiele wieczorów spędzałem odrabiając lekcje przy świetle lampy naftowej. Przy każdej burzy zalecało się „wyłączyć światło”. W dodatku prąd był drogi. Trzeba go było oszczędzać. Wychodząc z pokoju nawet na krótką chwilę musiałem gasić światło i zachowałem ten nawyk na całe życie. Zawsze zdumiewa mnie ogromna rozrzutność elektryczności, którą widzi się wszędzie – przykładem nowojorskie drapacze chmur iluminowane nocami – i po prostu rozrzutność ludzi, na ogół młodszych ode mnie, którzy wychodzą zostawiając włączone lampy. Zdarza mi się je niepostrzeżenie gasić, nawet w obcych domach. To silniejsze ode mnie.

W każdym lub prawie każdym domu była maszyna do szycia marki Singer napędzana wielkim pedałem, jej dźwięk wciąż mam w uszach. Moja matka też miała taką, pochodzącą zapewne z poprzedniego stulecia, i używała jej, by szyć sobie ubrania według wykrojów. Może raz na dwa lata sprawiała sobie sukienkę u krawcowej w Bédarieux, ale to był luksus.

Wszystkie kobiety we wsi umiały szyć, lepiej czy gorzej. Haftowały prześcieradła, serwetki, obrusy. Pięknie haftowane prześcieradła, na których chłopskie inicjały nabierały arystokratycznego wyglądu, wskazywały na zamiłowanie do rzeczy pięknych. Siostry potrafiły spierać się o nie przy okazji podziału spadku. Kobiety, pilnując kóz i dzieci (często jednych i drugich naraz), porównywały swoje hafty i trykotaże. I zapewne swoje dzieci.

W roku 1932 zwyciężyłem poza wszelką konkurencją w konkursie na najpiękniejsze niemowlę w Lamalou-les-Bains. Moje pierwsze trofeum. Duma mojej matki, która powiesiła dyplom na ścianie. I pewnie rozgoryczenie innych matek, kwestionujących decyzję sędziów.

Żaden dom nie był podobny do innego. Każda rodzina żyła w swojej własnej przestrzeni, dostosowanej do jej potrzeb. Ujednolicenie terenów mieszkalnych nastąpiło jakiś czas później, zaczęło się w latach 50., wraz z budową nowoczesnych domów, spełniających jednakowe normy. Przy tej okazji pojawił się w katalogach „styl langwedocki”, który nas zaskoczył. Skąd się wziął? Nikt nie umiał powiedzieć. Dotąd nie było wzorów, stylu ani wymogów administracyjnych. Każdy urządzał swój dom, jak mu się podobało, zależnie od swych zajęć, potrzeb, wielkości rodziny. Mój ojciec postanowił zburzyć mały budyneczek, który stał dokładnie naprzeciw drzwi, a nie był mu do niczego potrzebny. Odsłonił w ten sposób widok, wpuścił więcej światła i pozwoliło to nam widzieć kościół. Pamiętam, że pomagałem mu w tej rozbiórce i jaką znajdowałem w tym przyjemność. Mówi się, że dzieci lubią burzyć: tym razem miałem używanie. Zrzucałem kamienie na ziemię, krzycząc niczym zwycięski żołnierz oblegającego wojska.

Myliśmy się w zimnej wodzie, pośpiesznie, w zlewie na zapleczu kuchni albo w miednicy. Świeża woda, kawałek marsylskiego mydła, to wszystko, szczoteczki do zębów się nie używało. Żadnego kremu, żadnych perfum: wiek kosmetyków jeszcze nie nadszedł. Na etażerce stał spryskiwacz, ale pusty: stary prezent ślubny.

Od czasu do czasu, zimą, matka grzała wodę na kuchni i myła mnie, czesała, obcinała mi paznokcie i czyściła uszy spinką do włosów – wielka przyjemność, o którą się upominałem.

PRZY STOLE

Ostatnie opowieści o niedostatku żywności czy wręcz klęskach głodu dotyczyły wydarzeń sprzed przeszło wieku. Od dwóch lub trzech pokoleń większość mieszkańców jadła do syta, a jakość pożywienia stale się poprawiała.

Nasze posiłki, od wiosny i pojawienia się pierwszych rzodkiewek, rzepy, młodych kartofli bogate w świeże warzywa i owoce, zmieniały się na jesieni. Po letnich pomidorach, bakłażanach, papryce, fasolce szparagowej zima pachniała suszonymi warzywami, białą fasolą, soczewicą, ciecierzycą, a także kapustą, boćwiną, salsefią. Kartofle trzymaliśmy na strychu, rozłożone wprost na podłodze na płachcie z juty i widzieliśmy, jak stopniowo zaczynają kiełkować. Przechowywaliśmy tam też cebulę i czosnek, a nawet zawieszone na drucie przy suszonych grzybach winogrona, które trzymały się czasem aż do Bożego Narodzenia.

Kiedy kobiety miały czas, robiły najrozmaitsze konfitury, a także przetwory z warzyw – pomidorów, bakłażanów, papryki – które otwierały zimą.

Mięsa nie jedliśmy codziennie, ale przynajmniej trzy albo cztery razy na tydzień: króliki z naszej klatki, kurczęta z kurnika, kaczki, wieprzowinę we wszystkich możliwych postaciach, ryby z rzeki, rozmaitą dziczyznę. Mogliśmy też raz lub dwa razy w miesiącu uraczyć się mięsem od rzeźnika – kotletami jagnięcymi, kawałkiem baraniny, a czasem nawet sztuką mięsa (kość szpikowa była przeznaczona dla dziecka). Opowiadano mi, że lubiłem kartofle z masłem, zapiekany makaron, a wciąż i zawsze – bakłażany. Podawano je smażone, w plasterkach, w sosie ze świeżych pomidorów lub w ragoût zwanym chichoumée, albo w całości, faszerowane i duszone na małym ogniu w rondelku.

Do ulubionych dań rodziny i całej wsi należały: węgorz z wody, kaczka z oliwkami, królik w potrawce, a na jesieni wielkie patelnie borowików.

Nade wszystko lubiliśmy pstrągi ze strumienia i dziczyznę. „Zamiłowanie do dzikości” wciąż przeważało. Wielkie uczty odbywały się dla nas u moich dziadków w Saint-Martin i jeszcze częściej w Tarassac, u wuja Armanda, brata mojej babki. Siadaliśmy tam przy ognisku i piekliśmy na rożnie kilka pięter zwierzyny: na dole zając i dziki królik, nad nimi kuropatwy i przepiórki, na samej górze małe ptaszki: kwiczoły, paszkoty i inne, za którymi przepadaliśmy szczególnie (ojciec przechwalał się, że potrafi ich zjeść pięćdziesiąt).

Te przysmaki, które my pożeraliśmy wzrokiem, kiedy jeszcze obracały się powoli nad żarem, podlewało się niemal bez przerwy za pomocą urządzenia zwanego flambadou: był to metalowy lejek rozżarzony do czerwoności, umocowany na trzonku. Umieszczało się w nim kawałek słoniny, która topniała i spływała na mięso ognistymi kroplami. Po czym sos spływał z drozdów na kuropatwy, z kuropatw na zające. Zbierało go się na dole do półmiska i od razu nalewało znów od góry.

Można było widzieć w tych wielkich ucztach, o których potem mówiliśmy latami (zresztą ja dotąd o nich mówię), coś w rodzaju odwetu na dawnych, trudnych czasach, których wspomnienie było wciąż żywe, a niektórzy uważali, że wróciły po roku 1940, wraz z wojennymi ograniczeniami.

Na przykład przy obracającym się rożnie słyszało się nierzadko: „Gdyby matka mojego ojca to widziała...”, albo: „Ach, gdyby starzy teraz wrócili!”. Widmo głodu nie znikło całkiem z pamięci. Wieś pamiętała trudne czasy, bardzo jeszcze bliskie, kiedy przeżycie zależało od jednego owocu.

CZASY KASZTANA

Te poletka były zbyt ciasne, by siać tam pszenicę czy jakiekolwiek inne zboże, więc przez długi czas podstawowym pożywieniem wsi, łatwym do przyrządzenia, sycącym, bogatym w witaminy były kasztany. A poza tym można je było sprzedawać daleko, w miastach.

W latach 30. rynek już się kurczył. Poszerzył się niespodzianie za okupacji i znikł niemal całkowicie po niej, przynajmniej u nas. Ale kasztan (châtaigne), a zwłaszcza jego szlachetniejsza odmiana, marron, żywił tu ludzi przez stulecia. I ta bardzo dawna uprawa trzymała się. W górach sadzono i pielęgnowano kasztanowce tak wysoko jak się dało, dokąd było tam dosyć ziemi. Tę ziemię utrzymywano w miejscu za pomocą całego systemu murków z kamieni kładzionych bez zaprawy; stawianie ich, jeśli dodać do tego brukowanie dróg prowadzących na płaskowyż, układanie schodów z ogromnych kamiennych płyt, budowanie chat i zbiorników na wodę wymagało pracy dziś niewyobrażalnej, iście tytanicznego trudu.

Jeszcze teraz kilka razy do roku zdarza mi się wspinać którąś z tych dróg, samotnie, godzinę lub dwie, z prędkością, na jaką dziś mnie stać i próbować myślą powołać na nowo do życia te niegdysiejsze place budowy, rozpoczętej w czasach prehistorycznych i trwającej przez wieki. Słyszę uderzenia młotów kamieniarskich i skargi ludzi zagospodarowujących nędzne grunty, które im pozostawiono, ziemie niemal niedostępne. Drogi z wielkich kamieni dopasowanych na zawsze, murki, które rozpadają się pod ulewnymi deszczami i trzeba je stale wznosić na nowo (jest to zadanie właściciela terenu powyżej), pola zarastające janowcami i wrzosem, które wciąż trzeba wycinać, wyrywać, karczować.


Patrzę czasami na góry i myślę o całej tej pracy, o niczym innym. Nad wsią ciąży długa pamięć o trudzie, ranach, złamanych kręgosłupach, dłoniach okaleczonych przez kamienie. Ludzie ze wsi, wspominając swych przodków, mówią dziś: „To byli twardziele”.

A z tego wszystkiego zostały tylko te kamienie. Góra opustoszała. Wrócił pradawny ugór.

Kasztany zbierało się w październiku i listopadzie, po winobraniu. Często brałem w tym udział. Łupiny opadłych kasztanów otwierało się za pomocą drewnianego młoteczka, żeby nie pokłuć sobie palców i wrzucało kasztany do jutowego worka przytroczonego do pasa. Zajęcie nieprzyjemne i męczące, przy którym ma się plecy cały czas pochylone. Starym często trudno się wyprostować. Trzymają się obu rękoma za lędźwie. Skarżą się.

Potem mężczyźni znosili worki do wsi, niosąc je w sposób bardzo osobliwy, przymocowane do głowy czymś w rodzaju przepaski, niczym Majowie czy Aztekowie.

W domu kasztany sortowano i przebierano (uwaga na dziury po robakach!) na długim drewnianym stole – była to praca dla całej rodziny – po czym sprzedawano je hurtownikowi w Poujol albo Bédarieux.

Część zjadaliśmy od razu na miejscu, gotowane lub pieczone w dziurkowanej patelni z długim trzonkiem. Języczki ognia przechodziły przez dziury i kasztany trzaskały w palenisku jak wystrzały z karabinu. Upieczone zawijano na chwilę w kawałek gazety, żeby nie ostygły, pozwalało to następnie łatwo oddzielić łupinę, parząc sobie przy tym koniuszki palców.

Resztę zbiorów rozkładano co roku w suszarni na trzcinowych matach nad bardzo łagodnym, ale ciągłym ogniem na kilka dni. Po czym suszone kasztany, przepuszczone przez antyczną i hałaśliwą maszynę na korbę, która wypuszczała z siebie gruby wir zmiażdżonych łupin, przekształcały się w châtaignons. Łatwo było je przechowywać. Podawane w zupie z odrobiną koziego mleka, były kiedyś podstawowym pożywieniem wsi w zimie. Jadałem je dosyć często, zwłaszcza podczas wojny, ale nie przepadałem za nimi. Dawaliśmy je też świniom, dla nich to był przysmak.

Pewnego roku, przed wojną, mój ojciec zarobił na kasztanach dosyć pieniędzy, żeby odłożyć wszystko, co zarobił na winie. Rok wyjątkowy, który często wspominał.

Oprócz kasztanów i wina ludzie sprzedawali wszystko, co dawało się sprzedać: truskawki, które zbieraliśmy do łubianek wyplatanych specjalnie w tym celu przez jednego z mieszkańców wsi (mogliśmy je też kupować od przechodzących przez wieś Cyganów), czereśnie, które zbierało się do koszy naginając górne gałęzie przy pomocy bosaków – haków na długich trzonkach, oliwki, które moja matka peklowała w domu za pomocą popiołu i sody, królicze skórki, które przechowywano w suchym miejscu rozpięte na wygiętej gałęzi. Od czasu do czasu pojawiał się wędrowny handlarz, peyarot, i je kupował. Płacił za nie – bardzo mało – zależnie od jakości, co dawało czasem powód do długich negocjacji o parę groszy. Słyszeliśmy z daleka jak przybywa i idzie przez wieś wykrzykując od czasu do czasu: „Królicze skórki! Królicze skórki!”.

Niektórzy proponowali chętnym po cichu pstrągi i drozdy, złowione sztuką kłusowniczą. A na jarmarkach sprzedawano ślimaki. I kozie sery. I wszystkie owoce, wszystkie warzywa z ogrodów. Na święta Bożego Narodzenia i na Nowy Rok zaraz po wojnie niektórzy zbierali nawet jemiołę i sprzedawali ją w miastach na równinie i wybrzeżu: w Béziers, Agde, Sète, a nawet w Aigues-Mortes.

Wyhodowano mnie na mleku matczynym, a potem kozim, wyłącznie. To drugie piłem świeże, prosto z cycka – nauczyłem się doić – albo w postaci zsiadłego, przygotowanego za pomocą paru kropli podpuszczki: jedzenie cudowne. Łykałem też surowe jajka, jeszcze ciepłe od kurzego kupra, a ponieważ matka bała się, że mogę być niedożywiony, wmuszała we mnie także po łyżeczce tranu z wątroby dorsza. Wszystkie dzieci mojego pokolenia zaznały tej tortury, a niektóre znoszą ją dotąd. Jeśli dowiem się kiedyś, że bardzo szkodzi na wątrobę, wcale się nie zdziwię.

Nie było mowy, żeby dziecko odmówiło jakiejś potrawy i domagało się innej. Jadło bez słowa to, co mu położono na talerz. Wiedziało, że w razie odmowy nie dostanie nic innego.

Dziecko słucha i kropka. Rodzice znają świat lepiej niż ono. W każdym razie ten świat. I w tej chwili.

Później, jak wiadomo, będzie przeciwnie. Minie kilka lat i wszystko się wywróci do góry nogami. Jak wydawać polecenia swoim dzieciom, skoro świat, w którym żyją, stał się nagle inny, nawet nie do poznania? Zmiana okaże się szybsza od naszej zdolności do jej rozpoznania.

Do tego dojdzie, w wypadku niektórych z nas, fakt, że kontynuowaliśmy naukę, jesteśmy „wykształceni”. Świat, zmieniając się, stał się bardziej uregulowany, bardziej abstrakcyjny i chyba bardziej skomplikowany. Dawne metody nagle przestały pasować. Już nie wystarczają, by się odnaleźć w labiryncie. Dorośli tracą pewność siebie. To dzieci muszą im służyć za przewodników.

Od roku 1960 moja matka zaczęła mnie prosić o radę przed wszystkimi życiowymi decyzjami.

OJCIEC I MATKA

Z dala od miejskiej ogłady, rodzice nauczyli mnie jeść najpoprawniej jak to możliwe. Miałem kłaść obie dłonie – nie łokcie – po obu stronach talerza, trzymać się prosto, jeść powoli i nie rozmawiać z pełnymi ustami. Matka czuwała nad moimi manierami i nawet mi radziła, żebym nie naśladował ojca, który na zakończenie posiłku, żeby zjeść kawałek sera, odwracał swój talerz „jak gabacze”.

Mówiła mi: „Jedz, bo nie wiesz, kto zje ciebie”.

Słyszałem też: „nie odpowiadaj!”, „bądź dobrze wychowany!” (jakby to zależało tylko ode mnie), „nie stawiaj stóp do środka!”, „idź szybko ucałować panią Villebrun!” (która mogła być starą kobietą z mocno kłującymi wąsikami), a także: „nie kłam, bo nos ci się wydłuży i będziesz musiał go wozić na taczce!”. Kiedy dorośli rozmawiali, ja miałem milczeć. Kiedy proszono mnie, żebym coś zrobił, robiłem to. Małej dziewczynce musiałem zawsze „ustąpić”.

Chociaż matka była czuła i serdeczna, zawsze zachowywała postawę władczą. Nasze stosunki ustalone były jasno: będąc ze mną częściej od ojca, miała nade mną pełnię władzy i korzystała z niej. Nie było mowy o jakichś kaprysach czy wykręcaniu się. Dziecko robi to, co matka każe.

W razie oporu lub narzekań rodzice grozili mi rózeczką, małą rzemienną dyscypliną, która wisiała na ścianie głównej izby i którą nieraz dostałem po gołych nogach. W przypadkach bardzo poważnych ojciec postanawiał mnie nauczyć moresu, posyłał mnie w góry do pasania krów i zostawiał mnie na dobrą godzinę zapłakanego za domem, zanim matka przychodziła powiadomić mnie o odwołaniu tej straszliwej kary. W tych wypadkach brała na siebie wybaczenie, dobrotliwość. Mówiła mi: „Tato jest dobry, wiesz. Ja na jego miejscu...”.

Jadaliśmy w trójkę przy okrągłym stole kuchennym. Matka zajmowała miejsce koło drzwi souillarde, skąd przynosiła sztućce i naczynia. Ja siedziałem plecami do kominka. Zimą przysuwaliśmy stół bliżej ognia. Ojciec siedział od strony okna i jadł powoli, niemal z powagą. Używał, jak wszyscy mężczyźni, własnego kozika, który po posiłku ocierał, składał i chował z powrotem do kieszeni.

Matka podawała nam obu, opowiadając jednocześnie o najróżniejszych rzeczach. Nawet w małej wsi tematy do rozmowy są niewyczerpane. Przy niektórych okazjach, na przykład przy wielkich ucztach w Tarassac, u Cazalsów albo u Crébassów, pani domu nie siadała przy stole. Na stojąco nadzorowała przebieg posiłku, a jadła sama na zapleczu.


Jak każda kobieta, matka uważała się za dobrą kucharkę. Pewnie miała rację. To, co jemy w dzieciństwie, ustala nasz smak na całe życie. Większość swoich przepisów miała od swojej matki, ale także od sąsiadek. Nie znała książek kucharskich ani przepisów z gazet. Dodawała jakiś własny akcent i z uśmiechem przyjmowała komplementy, nawet moje. Przy stole obserwowała mnie jak jakiś cenny przedmiot, zachęcała mnie do jedzenia, stale poprawiała moje gesty. Kiedy się czymś brudziłem, zmywała to zaraz odrobiną wody i mówiła: „Ach, niezdara z ciebie!”.

Na stole zawsze stała butelka wina. Posiłek bez wina wydawał się nie do pomyślenia. Ojciec pił czyste wino. Matka swoje rozcieńczała wodą. Ja tylko patrzyłem i wąchałem. Kiedy miałem sześć lub siedem lat, w niedzielę, matka dolewała kilka kropel wina do mojej szklanki wody. „Nie jesteś jeszcze mężczyzną”, mówiła mi. Mężczyzną człowiek się staje, kiedy pije wino z wodą i przesiada się z krzesełka dla dzieci na krzesło dla dorosłych.

Zabierałem się do lekcji zaraz po uprzątnięciu stołu, podczas kiedy mama zmywała statki w souillarde, a ojciec czytał gazetę, albo naprawiał jakieś narzędzie, albo – od roku 1937 – słuchał radia, a potem szedł spać. Z rana, kiedy wstawałem, żeby pójść do szkoły, on już pracował, od piątej lub szóstej. Była to praca niełatwa, zmieniała się zależnie od pory roku, a nawet z dnia na dzień, musiała się stosować do pogody, wiatru, burz. Ojciec obrządzając inwentarz, zajmując się ogrodami (mieliśmy cztery), winnicą i sadem, miał wszystko nadzwyczaj dokładnie obmyślane. Musiał wiedzieć, ile będzie mu trzeba czasu, żeby przyciąć winnicę, przynieść dla kóz wiązkę gałązek kasztanowca, które zostawi razem z innymi, by schły w stodole na zimę, podlać, wymienić dachówki, pokroić szynkę, zmienić trzonek od łopaty, wyklepać kosę drobnymi uderzeniami młotka na żelaznym kątowniku wbitym w ziemię, siedząc na ziemi z rozstawionymi nogami, rozszczepić kawał drzewa wielkim młotem i żelaznymi klinami, naprawić drzwi do szafy, zlać w piwnicy wino, naprawić murek (robił to nie gorzej od murarza), schwytać nocą gołębie, usunąć odchody spod królików i świń, zaplanować orkę, przygotować sztuczny nawóz, zastąpić brakujące szczepy winorośli, rozsypać ziarno do suszenia.

Musiał też kosić, młócić, skrążać nasiona. Miał króliki, więc musiał uprawiać trochę lucerny, która przydawała się też dla kóz. Miał konia, więc trzeba było mieć pole owsa, bo owies, który zwierzę musi dostać, by mieć siłę, bywał często za drogi przy kupnie. Skoro miał kury, musiał mieć kukurydzę i tak dalej. Ten łańcuch zajęć nie miał końca.

Zawsze mnie uderza, kiedy porównuję to z naszym życiem, dla większości związanym z jednym zajęciem, uładzonym i ułatwionym przez tyle urządzeń, ile namysłu, jakiej wymuszonej ruchliwości myśli wymagało kiedyś podjęcie każdego dnia stu decyzji, przy nieregularnym rozkładzie zajęć, tym trudniejszym do zaplanowania, że gospodarz jest jedynym panem tego wszystkiego. Jeśli się pomyli – jego sprawa. Będzie musiał więcej pracować.

Nie widzę w tej nieprzerwanej czynności myśli nic prymitywnego, nic elementarnego. Wymaga ona szczególnej, wszechstronnej wiedzy oraz bardziej lub mniej rozważnego namysłu, który nie wszystkim rolnikom pomaga jednakowo. Są tacy, co umieją pracować, ale zdarzają się niedbaluchy, roztargnieni, a nawet niezdolni i leniwi. Co rano, wychodząc z domu, rolnik widzi przed sobą krajobraz, który proponuje mu nowy program, bardziej złożony od każdego innego. Musi ustalić, w pełnym sensie słowa, swój rozkład dnia. Przewiduje. Decyduje.

To samo można powiedzieć o kobiecie, która pomaga w pracach polowych, ale zwłaszcza zajmuje się domem, wnętrzem. Musi więc organizować życie rodziny, obmyślać posiłki odpowiednio do zasobów domu, gustów, pory roku, pozostałych na zimę zapasów. Odpowiada za bieliznę i naczynia stołowe, za ubranie dzieci (matka co dwa lata robiła mi na drutach wełnianą kominiarkę ze strzałką nad środkiem czoła i zapięciem pod szyją).


Jedne umieją prowadzić dom. Innym, mającym do dyspozycji taki sam budżet, wciąż brakuje pieniędzy, brakuje pomysłów. Radzą się sąsiadek, naśladują je, pożyczają od nich to czy owo, narzekają.

Mężczyznom latem dwie godziny odpoczynku od niezliczonych zajęć przynosiła sjesta. Sjesta, tradycja krajów gorących, jeszcze jedna charakterystyczna cecha Południa, dzieliła dzień na dwie części. Znałem mężczyzn, którzy zakładali nocną koszulę, zamykali okiennice, nastawiali budzik: robili noc pośrodku dnia. Większość zadowalała się tym, że kładli się nadzy pod prześcieradłem i drzemali do pierwszych oznak słabnięcia upału. „Spałeś?”, pytała małżonka. „Nie, ale odpocząłem”.

Kobiety i dzieci nie kładły się. Kobiety po zmyciu statków robiły w cieniu przed domem na drutach. Dzieci grały w bule i próbowały się wymknąć, by pobiec tu czy tam, ale zwłaszcza nad rzekę. Jednak miały nakazane, żeby się nie kąpać przez pierwsze dwie godziny po obiedzie.

Sjesta: kawałek zawieszonego czasu, zapach potu, przymknięte okiennice, mucha na prześcieradle, przyciszone głosy kobiet i granie cykad.

Mój ojciec był mężczyzną o muskularnych ramionach, szczupłej budowy ciała, jak inni mężczyźni we wsi, kędzierzawych włosach, dłoniach popękanych i stwardniałych. Kiedy wypełniał jakiś kwestionariusz, w rubryce zawód pisał: właściciel, był to znak świeżego jeszcze awansu społecznego. Ludzie uważali go za milkliwego i trochę neurastenika. Czasem matka mu to wyrzucała. Młodsza od niego o osiem lat, chętnie więcej wychodziłaby z domu, jeździła do Lamalou, a nawet do Montpellier. Ojciec często się opierał. Ukrywał pewną osobistą tajemnicę, którą poznałem o wiele później. W roku 1918, kiedy miał dziewiętnaście lat, został zmobilizowany. Już wtedy miał zaburzenia związane z aortą. Wysłano go do Nicei do szpitala „Terminus”, nazwa jak na szpital bardzo złowroga (był to właściwie hotel zamieniony w szpital, nazwę zachowano).

Uznany za niezdolnego do służby wojskowej ze względu na „reumatyzm sercowy”, wrócił na wieś. Całe życie miał ataki nadciśnienia i trudności z oddychaniem, przez które, na przykład, nie mógł wejść na szczyt Caroux.

W istocie cierpiał nie na serce, lecz na zwężenie aorty, przypadłość, którą obecnie się operuje. Wtedy medycyna nie umiała temu zaradzić. Kiedy spotykał lekarza, mówił mu, dając mu do badania puls albo serce:

– Chce pan usłyszeć coś ciekawego?

Lekarz słuchał i mówił:

– A tak, rzeczywiście, proszę, proszę...

Zmarł na to we śnie, w wieku pięćdziesięciu trzech lat.

Moja matka, Alice Salles, pochodziła z sąsiedniej wsi, Saint-Martin-de-Larçon i uchodziła za kobietę nowoczesną. W przeciwieństwie do swojej matki malowała się, używała pudru, a czasem odrobiny szminki do ust. Czesała się modnie, latem zakładała czasem szorty. Wychowała ją, tak samo jak jej młodszą siostrę Georgette (moją ciotkę) i ich kuzynkę Simone Cazals, matka Simone, Germaine Cazals, nauczycielka w Tarassac, kompetentna i surowa. Ciotka Germaine była wdową po wuju Leonie, który zginął na wojnie 1914-18, bracie mojej babki ze strony matki. Na lekcje do niej matka i ciotka, które były w latach 1917-20 małymi dziewczynkami, chodziły codziennie na piechotę z Saint-Martin do Tarassac: razem pięć lub sześć kilometrów, a w powrotnej drodze ostro pod górę.

Matka żyła do roku 1983 i często pomagała mi uściślić moje wspomnienia sprzed wojny. Lubiliśmy razem wracać myślą w tamte czasy, jakby wojna przecięła nasze życia na dwoje. Urodzona w roku 1907, miała w roku 1940 trzydzieści trzy lata. Była wesołą brunetką, twardą i pogodną mimo nieszczęść i choroby.

Miała prawdziwy talent naśladowczy, zwłaszcza zręcznie parodiowała ludzi o południowym „r”. Zabawnie sobie z nich pokpiwała, rozśmieszała słuchaczy. Była zapewne jedną z tych kobiet, które marzą o opuszczeniu wsi, przeprowadzce do miasta, poznaniu tego nowego życia, życia odmiennego, o którym od czasu do czasu słyszały.


Pozostała do śmierci bardzo związana ze swoją siostrą Georgette, która nie miała dzieci. Mówiły: „Mamy we dwójkę jednego syna”.

Chcę w tym miejscu złożyć hołd pamięci mojej ciotki i jej męża, mojego wuja Piotra Pontiera, nauczyciela z Marsillargues, dużej wioski leżącej na równinie, między Nîmes a Montpellier. Naprawdę byłem niemal ich synem. Tu i ówdzie będę jeszcze mówił o tym wuju, któremu wiele zawdzięczam.

SWOJSKIE CHOROBY

Choroby nie omijały Colombières, tak jak i reszty świata. Były o wiele prostsze niż dziś: znaliśmy głównie „zimnice”, „łamanie w krzyżach” i trzecią kategorię, do której należały dolegliwości znacznie poważniejsze.

Lekarzem, którego wzywaliśmy bardzo rzadko, był doktor Lau z Olargues, ten, który mnie przyjął na świat. Zapisywał kataplazmy, bańki, aspirynę i środki wzmacniające, oraz krople do nosa i maść na odmrożenia. Nikt jeszcze nie słyszał o sulfonamidach, antybiotykach i neuroleptykach. Medycyna była wciąż rzemieślnicza, na obraz chłopskiego życia. Mój ojciec czasem po posiłku przyjmował na trawienie sodę oczyszczoną rozpuszczoną w odrobinie wody. Wszyscy starcy charkali, chodzili zgięci w pół i cierpieli na prostatę. Ich spodnie w okolicach krocza były niekiedy wybrzuszone i pożółkłe. Chodziło raczej o to, by ulżyć niż wyleczyć. Chorzy uczyli się żyć ze swoją chorobą, nieodstępną towarzyszką, o której wiedzieli, że zaprowadzi ich do grobu i razem z nimi zostanie pochowana.

Kiedy jakiś problem go przerastał, doktor Lau wysyłał pacjenta do Lamalou-les-Bains albo nawet do Montpellier. Byłem operowany dwa razy, najpierw, w wieku czterech czy pięciu lat, na migdałki, potem na zapalenie węzła chłonnego szyi, podczas wojny, w spółdzielczej klinice w Montpellier. We wspomnieniach pozostało mi wrażenie pośpiechu i brutalności. Chirurg, który mnie operował w zastępstwie, pozostawił mi długą i grubą bliznę. Widzę go jeszcze, jak wściekły krzyczy na moją matkę, która odgrzewała coś na palniku w sali, w której było nas wielu. Zdaje się, że nawet wyrzucił palnik i garnuszek przez okno. Tak w każdym razie opowiadała mi moja matka.

ROSENGART

Przed wojną, a tym bardziej podczas wojny, widywało się w Colombières niewiele samochodów, może cztery lub pięć, modele z lat 20. przerobione na furgonetki. Służyły i do prac polowych, i do przewozu rodzin na niewielkie odległości.

W roku 1937 lub 1938 ojciec, namawiany przez matkę, dał się przekonać. Pewnie był to ten rok, kiedy udało się korzystnie sprzedać kasztany. Rodzice kupili okazyjnie granatowy kabriolet marki Rosengart. Ten pojazd, określany jako sportowy, dość elegancki, ale tani, zupełnie się nie nadawał do prac rolnych. Trzymaliśmy go w piwnicy, gdzie czyhały nań kurz i pająki, nie mówiąc o rynnach cieknących z dachu. Co wieczór trzeba było naciągać na niego brezentowy pokrowiec. Spory kłopot.

Do tego czasu w rodzinie nie było nigdy samochodu. Ojcu udawało się czasem uruchomić stary motocykl, na który wsiadaliśmy we trójkę, czego przepisy zabraniały. Żandarmi z Olargues raz zatrzymali nas pod zboczem Saint-Martin i wlepili ojcu mandat. Negocjował z nimi długo i nie wiem, czy w końcu kazali mu zapłacić. W każdym razie dalej jeździliśmy na motorze we trójkę.

Ojciec bez kłopotu zdał na prawo jazdy, matka też. Udało jej się od pierwszego razu i była z tego dość dumna. Byłem w szkole, kiedy przyszła rozradowana i zawołała do nauczycielek:

– Jest! Mam je!

Była pierwszą w naszej wsi kobietą z prawem jazdy. Później otrzymała je również Alfonsyna Affre. Po niej inne kobiety. Ale ojciec zawsze trochę się niepokoił, powierzając samochód żonie, chociaż ona twierdziła, że prowadzi lepiej od niego.

Kupno rosengarta pozwoliło nam odwiedzać ciocię Georgette i wujka Piotra w Marsillargues. Przebycie stu dwudziestu kilometrów tą maszyną, która nie była zbyt szybka i męczyła się ciężko jadąc pod górę, zajmowało dobre pół dnia. Chyba zaryzykowaliśmy taką podróż tylko dwa lub trzy razy. Wyjeżdżaliśmy z rana, zabierając prowiant na drogę.


Pewnego razu, kiedy zjeżdżaliśmy z Villeneuvette gdzieś przed Clermont-l’Hérault, samochód nagle się zapalił. Spod deski rozdzielczej buchnęły płomienie i żeby je ugasić matka poświęciła swoją chustę. Trzeba było potem znaleźć warsztat i dać naprawić skutki zwarcia, co zajęło kilka godzin.

Odtąd staliśmy się wobec samochodu podejrzliwi i nieufni. Wiedzieliśmy, że potrafi nas zdradzić. Nadeszła wojna, musieliśmy go używać rzadziej z powodu braku benzyny. Żaden inny rodzaj paliwa nie nadawał się do tego modelu. Rodzice od czasu do czasu uruchamiali go, żeby zachował sprawność. Potem przestali. Siadałem za kierownicą i ustami naśladowałem dźwięk rury wydechowej. Wreszcie trzeba go było ustawić na klockach.

Rodzice sprzedali go w roku 1945, tuż po wojnie, kiedy postanowili wyprowadzić się ze wsi. Zdaje się, że dostali za niego dość przyzwoitą sumę, bo samochodów było wtedy niewiele. Trzy lub cztery lata później nadawałby się tylko na złom.

KARAKOWIE

Raz lub dwa razy do roku widywaliśmy na drodze kilka wozów pomalowanych na żółto i niebiesko i ciągnionych stępa przez konie. To Cyganie przejeżdżali przez wieś, czasem zatrzymując się na dzień lub dwa. Rozstawiali namioty, suszyli bieliznę, rozpalali ognisko między kamieniami.

Dzieciom z ostrożności zabraniano się do nich zbliżać. Z daleka widzieliśmy mężczyzn o ogorzałych twarzach, palących cygara i kobiety w kolorowych chustach i długich sukniach sięgających ziemi. A także dziewczynki na wysokich obcasach.

Nazywaliśmy ich karakami (les caraques), co było terminem pogardliwym. Karakowie zajmowali miejsce poniżej nas, podobnie jak gabacze, byli brudni i nieuczciwi, ale też trochę niepokojący. Mieszkańcy wsi dawali im czasem do naprawy krzesło ze słomianym siedziskiem, albo kupowali od nich kosze za wino, chleb, owoce.

Byli pierwszymi obcymi ludźmi, jakich widziałem. Przybywali z daleka bez zapowiedzi i nagle znikali, jechali donikąd. Ludzie luźni, koczownicy, stale w ruchu. Dla osiadłych wieśniaków był to obraz niewytłumaczalny: ludzie bez ziemi, bez wsi, bez łóżka ustawionego gdzieś na stałym miejscu, bez kominka, bez cmentarza.

Mówili nieznanym językiem. Ale konie ich słuchały.

Za każdym pobytem przynosili ze sobą dowód, że istnieje inny świat, świat, który pewnie porusza się, przemieszcza bez przerwy, świat bez domu, bez szkoły, coś porywającego, jakieś gdzie indziej.

Oprócz groźby wysłania w góry do pasania krów, była inna, którą straszono dzieci w bardzo ciężkich przypadkach: „oddam cię karakom!”. Mogliśmy wierzyć, że karakowie istnieją i jeżdżą od wsi do wsi tylko po to, by zabierać gdzieś daleko niegrzeczne dzieci. Perspektywa bardziej niepokojąca niż oddanie Czarnemu Ludowi (w którego nie bardzo wierzyliśmy), ale mimo lęku budziła we mnie chęć wyruszenia w drogę w kolorowym wozie.

Szorstkie wino

Подняться наверх