Читать книгу Szorstkie wino - Jean Claude Carriere - Страница 9

Оглавление

Położenie

W latach 30. i 40. Colombières-sur-Orb była wsią liczącą pięćset do pięciuset pięćdziesięciu mieszkańców. Leży w dolinie Orbu, rzeki, która przepływa przez departament Hérault, przecina Béziers i wpada do Morza Śródziemnego koło Valras.

Wieś rozciąga się u stóp góry Caroux, najwyższego szczytu w tej okolicy (1080 metrów). Caroux, potężny, urwisty bastion, który opisuje się jako imponujący i malowniczy, należy do masywu Espinouse. Czy ten masyw jest ostatnią odnogą Sewennów, jak twierdzą niektórzy, czy przeciwnie, jest już częścią Czarnych Gór lub jeszcze innego masywu? Nigdy się tego nie dowiedziałem. Jest wiele innych takich miejsc, o których nigdy nie wiadomo dokładnie, gdzie się znajdują.

W każdym razie południowy skraj doliny, łańcuch niskich, kopulastych wzniesień pokrytych zielonymi dębami, należy do Czarnych Gór. Tak mówią mapy. Ten łańcuch, który, patrząc od strony wsi, zamyka widnokrąg, nazywa się Sauvagnère. Widziało się tam jeszcze w latach 30. tu i ówdzie dymiące węglarnie, dziwne okrągłe budyneczki, w których dębowe polana przemyślnie rozłożone wokół bardzo wolno płonącego ognia stopniowo zamieniały się w węgiel. W szkole musieliśmy rysować ich przekroje. Te uparte energetyczne przeżytki poprzedniego wieku znikły po wojnie. Zajmowali się nimi włochaci osobnicy o twarzach jakby malowanych na czarno, w większości pochodzenia włoskiego, którzy czasem schodzili do wsi dźwigając na głowach worki węgla.

Jeśli się wspiąć na zbocza Caroux, tworzące północny stok doliny, wzrok prześlizguje się szybko ponad łańcuchem Sauvagnère i stopniowo odkrywa ku południowi inne wzniesienia Langwedocji, jeszcze dalej równinę Biterrois, a nawet, jeśli się dojdzie wysoko na płaskowyż, morze. To stopniowe poszerzanie się pola widzenia, które przy sprzyjającej pogodzie pozwala zobaczyć białą sylwetkę Canigou, szczytu w Pirenejach, to jeden z uroków tej wspinaczki, skądinąd bardzo ciężkiej, bez względu na obraną drogę.

Caroux, najważniejsza osobistość w całym krajobrazie, to bryła wyniosła, poszarpana, u samej góry skalista i szara, złożona ze skał bardzo starych, zwłaszcza gnejsów. Na szczycie dość rozległy płaskowyż, z doliny niewidoczny, panuje nad całą okolicą. Landy, wrzosowiska, janowce, rozrzucone tu i ówdzie grupy zielonych dębów, jałowce i trochę bukowych gaików otaczają źródła strumieni. Można tu znaleźć czarne jagody, a wśród paproci – poziomki. Wszędzie, gdzie to zdawało się możliwe, posadzono drzewa iglaste. Nie są to drzewa, które szczególnie lubię. Jest w nich coś niestosownego i wykluczającego: w ich cieniu niemal nic nie rośnie.

Niżej, tam gdzie gnejsy ustępują miejsca łupkom mikowym, pojawiają się kasztanowce, które od tego miejsca stają się królami drzew i pokrywają prawie całą górę aż po pobliże pierwszych domów wsi.

Jeszcze niżej zaczynają się tereny aluwialne, rośnie tam winorośl i drzewa owocowe, a w okolicach nawodnionych lub dających się podlewać wodą studzienną – uprawy warzywne. Te działki mają kształty bardzo nieregularne ze względu na obfitość źródełek spływających ze skalistego masywu, który od zarania dziejów jest naszą wieżą ciśnień, naszym nawadniaczem, naszym żywicielem.

Gmina znajduje się dokładnie na linii granicznej oddzielającej tereny skaliste na północy i osadowe na południu. Pierwsze dostarczają wody drugim. Oddzielone są wyraźnie, niemal brutalnie. Na górze buki, na dole drzewa oliwne. Między jednymi a drugimi – kasztanowce. W niektórych miejscach na zboczu można stać jedną nogą w jednym klimacie, drugą w drugim. Tu kończy się Masyw Centralny. Zaczyna się Śródziemnomorze.


Sama wieś jest rozrzucona wzdłuż biegu głównych źródeł. Stojąc plecami na południe i patrząc na Caroux, mamy po lewej, nad źródłem Albine, wieżę zwaną Kwadratową, pozostałość średniowiecznej budowli. O jakieś trzysta metrów dalej, za przysiółkiem Théron, wznoszą się przy kościele domy Colombières-le-Haut. To tu, z dala od głównej drogi, pod kasztanowcami mieszka moja rodzina.

Bardziej na wschód, u źródła innego strumienia, który nazywa się Arles, i koło drogi, mieści się przysiółek Martinet, gdzie skupiły się merostwo, szkoła i kilka sklepów. Inne sklepy, między innymi spożywczy, a także kawiarnia, kowal, piekarnia i poczta ciągną się wzdłuż drogi, schodząc ku zachodowi.

Poniżej drogi, kierując się ku rzece, mijamy przysiółki Claps i L’Aire-Vieille. Dalej na wschód, w kierunku Le Poujol, leży Roussas, liczące tylko trzy czy cztery domy.

Jeszcze niżej, koło wiaduktu wznosi się samotnie dworzec, co jest określeniem z pewnością zbyt szumnym. Nazywamy go czasem stacją lub przystankiem. Jest jednak zawiadowca, a w latach 30. zatrzymywały się tu wszystkie pociągi.

Miejsce, w którym w XIX wieku wzniesiono dworzec, jest rezultatem kompromisu. Z dwóch ważnych osobistości tej wsi jedna chciała go umieścić poniżej zamku, druga – koło swej siedziby i swoich gruntów, w L’Aire-Vieille. Wojowały ze sobą długo, aż wreszcie towarzystwo kolei żelaznych zagroziło, że Colombières będzie się tylko przyglądać przejeżdżającym pociągom, bo dworca tu nie będzie. Wreszcie zawarto układ: dworzec jest teraz daleko od wszystkiego.

Całkiem na wschodzie, na drodze do Poujol i Bédarieux, znajduje się biała kaplica Świętej Kolumby, oficjalnej patronki wsi. Raz lub dwa razy do roku idziemy tam z procesją. Nikt za dobrze nie wie, kim była ta święta. Mimo to czcimy ją.

Nad Martinetem znajduje się przysiółek Seilhols, całkiem wystrzelony (tak to określamy) na stromizny ciągnące się nad strumieniem Arles i pochodzący z czasów, kiedy mieszkańcy obawiali się najazdów lub powodzi. Mieszkają w nim tylko dwie rodziny. Jeszcze wyżej leży przysiółek La Borie, ukryty, liczący tylko jeden dom, a na skarpie wznoszącej się nad drogą na Poujol i Bédarieux następny, Madalet.

Po lewej, idąc ku Saint-Martin drogą na Olargues i Saint-Pons (która prowadzi dalej na zachód do Mazanet i Castres), w miejscu zwanym La Barrière znajduje się ostatni przysiółek. Zaraz przy nim, tuż pod Wieżą Kwadratową, wznosi się nowszy zamek, którego najstarsze części pochodzą z XVI wieku, jest on siedzibą pana Martin, mera wsi.

Na zboczach gór po trosze wszędzie ślady pradawnych zajęć łączą nas z prehistorią neolityczną: dolmeny z małymi czarnymi gruzełkami i „zapisane kamienie”, czyli płaskie głazy, na których kilka tysięcy lat przed naszą erą coś wyryli pasterze.

Na każdym kroku upewniamy się, że nie my pierwsi tutaj żyjemy. Nasi przodkowie od dawna chodzili po tej ziemi, oddychali tym powietrzem, pili tę wodę.

W przysiółku Martinet, koło strumienia Arles, przy okazji prac nad poszerzeniem drogi odkryto w latach 50. resztki gallo-rzymskiego fanum, małej świątyńki wotywnej oraz około dwudziestu posążków. Inne szczątki świadczą o obecności już na początku naszej ery stałego osadnictwa – co może wiązało się z wykorzystywaniem wód termalnych – a także kilku rozsianych w różnych miejscach gospodarstw i rzymskiego duktu idącego dnem doliny, z odgałęzieniem prowadzącym przez góry w kierunku Aveyron. Na niektórych płytach koła wozów pozostawiły odciski dawnego ruchu. Nie wiadomo, jak zaludniona była wówczas ta okolica. Na naturalnym bastionie, w miejscu zwanym Saoucani, pozostały ślady kryjówki, inna, późniejsza, znajdowała się w Kwadratowej Wieży, na zamkniętym i umocnionym dziedzińcu. Zdaniem Guy Bechtela w razie zagrożenia mogło się tam pomieścić około stu osób.

Jako dzieci zabawialiśmy się czasem, bezwiednie odtwarzając niegdysiejsze gesty, rozpalaniem ogniska w jednym z tych schronów, odgrywaliśmy panikę ludzi zaskoczonych najazdem, głośnymi krzykami sygnalizowaliśmy zbliżanie się koni Arabów albo słoni Hannibala.

Wspomniałem o Guy Bechtelu, bo ten mój stary przyjaciel, którego poznałem w klasie przygotowawczej do École Normale i z którym wciąż pracuję, przyjechał po raz pierwszy, na moje zaproszenie, do Colombières na początku lat 50. Okolica spodobała mu się, kupił samotną farmę w La Borie, we wschodniej części wsi, na zboczu góry i od tego czasu stale przyjeżdża tu kilka razy do roku z żoną i dziećmi.

Bardzo szybko zainteresował się historią tej wioski, zgromadził dokumenty i pod kierunkiem Emmanuela Le Roy Ladurie obronił pracę doktorską pod tytułem „Langwedocka wieś w XVIII wieku, Colombières-la-Gaillarde”. Później uzupełnił tę pracę o studium na temat tej wsi w XIX wieku, o rozmowy z miejscowymi starcami i o imponującą masę dokumentów: trzydzieści cztery tomy złożone w Archiwach Departamentalnych Hérault. Odnotowuje co roku znaczące wydarzenia. Z całą pewnością zna historię wsi znacznie lepiej ode mnie. Chociaż interesują nas różne okresy i inaczej traktujemy temat, jego prace były mi bardzo pomocne. Zacytowałem go już raz i będę cytował jeszcze. Dzięki za wszystko.

Oprócz dwóch linii wzniesień, jednej, na północy, ostro zarysowanej, drugiej, na południu, łagodnej, dolinę przecinają trzy inne ciągłe linie.

Na samym dole – przyklejona do Czarnych Gór rzeka Orb, bardzo nieregularna, to spokojna i płaska, opływająca landy – na tym odcinku można po niej płynąć barką – to znów poprzecinana prądami zwanymi rajols, tu woda płynie wartko między skałami.

Nad rzeką biegnie linia kolei, tak prosta, jak to tylko możliwe. Jest to kolej jednotorowa, łączy Saint-Pons z Montpellier. W latach 30. starcy wspominali jeszcze z przejęciem roboty, jakich wymagało zbudowanie tej linii około 1860 roku. Co kilometr przynajmniej jeden tunel lub wiadukt. Praca tytaniczna, w której uczestniczyła męska ludność w zamian za dość skąpą płacę. Mężczyźni wstawali o trzeciej w nocy i szli pracować „na drogę” do dziewiątej lub dziesiątej rano. Po czym wracali zająć się swoimi polami. To wspomnienia epopei lub prawie epopei... „Człowiek mało nie zasypiał przy motyce”, mówili starzy.

Pociąg przejeżdżał dwa razy dziennie, z rana w jedną stronę, wieczorem w drugą. Zatrzymywał się na wszystkich stacjach, nie omieszkawszy najpierw zagwizdać, żeby się zapowiedzieć. Był to oczywiście pociąg parowy, do lat 50. zazwyczaj zapełniony, który potem znikł, padł ofiarą samochodu i autobusu. Zawiadowca, który odgrywał swoją rolę dwa razy dziennie, a także sprzedawał bilety, przyjmował przesyłki konduktorskie i bagaże, był kimś! Nosił tytuł zawiadowcy, czyli kogoś w rodzaju wodza. W oczach dzieci był w pewnym sensie częścią tajemnicy maszyny parowej. Budził niejasne poczucie lęku.

W końcu wszyscy pamiętali, że maszyna parowa była pierwszym przejawem naszej autonomicznej energii, pierwszym urządzeniem, które ku zdumieniu wszystkich posuwało się po drodze żelaznej o własnej sile, dymiąc jak smok.

Ars metallica. Alchemia stworzyła lokomotywy, które plują ogniem, ale zatrzymują się grzecznie na dworcach. Jedni ludzie wysiadają, drudzy wsiadają, do ostatniego wagonu ładuje się paczki. I jazda dalej. Cud posłusznego metalu. Technika to dyscyplina świata.

Przez długi czas w Colombières zawiadowcą stacji była zawiadowczyni, pani Pradès, kobieta stanowcza, krzykliwa, pyskata, energicznie stemplująca znaczki na przesyłkach. Latem pracowała w szortach, z regulaminową czapką na głowie i z czerwonym proporczykiem w ręku. Autorytet.

Podczas sławetnej budowy drogi żelaznej, w XIX wieku, wywłaszczono niektóre grunta. Po ukończeniu prac towarzystwo kolejowe odsprzedało trochę skrawków ziemi. Mój ojciec kupił jedną z tych nadwyżek i odziedziczyłem ją w spadku. W kadastrze nazywa się to „Resztówką”. Była tu kiedyś mała winnica – trzydzieści, może trzydzieści pięć szczepów, dziś porzucona podobnie jak droga żelazna, ciągnąca się o jakieś dwa lub trzy metry nad nią.

Trzecią linią, nad torem kolejowym (ale miejscami obie się krzyżowały) była droga. Starsza od toru, najpierw brukowana, potem asfaltowa, przylegała ściśle do wszystkich nierówności terenu, trzymając się jak najbliżej zabudowań zależnie od zmian wysokości, nie szczędząc zakrętów. Było dość dobrze widziane mieć dom na skraju drogi, bo w ten sposób można było obserwować ruch: przejeżdżające wozy, ciężarówki, nieliczne samochody osobowe. Droga-widowisko, przy której rozsiadły się sklepy, kawiarnie, placyki do gry w bule i starcy na krzesłach.

Te trzy linie służyły nam za układ odniesienia. Wygodnie było zawsze określić się w stosunku do nich: „ogród niżej szosy”, „kasztanowce przy drodze”. Wskazywały poziom wód, miały miejsca płaskie i takie, na które wdrapywało się z trudem, inne, gdzie można było odpocząć, nawet ołtarzyki, przy których zatrzymywały się procesje. Były wiernymi towarzyszkami doliny, czyniły ją wygodną, swojską.

Wszystkie trzy linie załamały się: najpierw kolej, stopniowo porzucana w latach 60. Dziś szyny są pordzewiałe, miejscami nawet wyrwane, między próchniejącymi podkładami rośnie trawa. Mosty będą wkrótce niebezpieczne, tunele wydrążone w skale – niepotrzebne: ogromny plac budowy służył przez niespełna sto lat.

Nad rzekę, która była dawniej radością wsi (wrócę do tego), już się nie chodzi. Spotkały ją wszystkie możliwe klęski: piaskarnia, zapora, najróżniejsze zanieczyszczenia. Od czterdziestu lat nie łowi się już w niej ryb, nie nadają się do jedzenia. Koryto przesunęło się, woda jest mętna, ciężka, brzegi leżą odłogiem, jakby nafaszerowane odpadkami. Miejsce porzucone, niemal przeklęte, którego ludzie już nie oglądają. Z naszej winy rzeka jakby przestała istnieć.

Wreszcie droga, ofiara postępu, robót publicznych, kredytów, które trzeba za wszelką cenę wykorzystać: to dlatego rozcięto dolinę niczym potężnymi ciosami szabli, na ślepo, niszcząc pola, drzewa, mury, w imię jedynej ambicji – aby przejeżdżające samochody zyskały jedną lub dwie minuty, nie więcej. Samochody wpadają na te nowe linie proste na pełnym gazie i z wielkim hałasem (w dolnych przysiółkach nie można już spać przy otwartym oknie) i nagle muszą hamować, przejechać przez część wsi, przez jeszcze nie naprostowane zakręty.

Niektóre regiony wszędzie po trosze – tak jest również na równinie Dolnej Langwedocji – zdają się więc skazane na to, by stać się w przyszłości tylko strefami przelotowymi. Istnieją tylko po to, by przez nie przejechać, dostać się jak najszybciej z jednego punktu do drugiego, bez żadnego względu na ludność, która żyje tu od zawsze.

Może kiedyś przez dolinę przejdzie autostrada, ruch nieprzerwany, gwałt totalny, kres.

Trudno opisać krainę, która jest nam najbliższa. Nie sposób, albo prawie – oddzielić dawne obrazy od tego, co jest obecnie. Tylko góra, panująca nad ciągłymi wstrząsami wywoływanymi przez ludzi, wydaje się nietknięta. Wystarczy podnieść wzrok i jakby nie zmieniło się nic. Tak przynajmniej nam się wydaje. „Dlaczego ociosane kamienie zużywają się prędzej niż górskie skały?”, pytał raz pewien murarz.

Miejscowa poetka, Marie Gaches, porównała przysiółki Colombières do rozproszonych owiec, które strzeże bardzo potężny pasterz, Caroux.

Ale jak zebrać stado razem? Z niektórych miejsc nie można zobaczyć całej wsi. Zawsze brakuje jednej czy dwóch grup domów, tak jak w ogrodach zen w Kioto, gdzie oko z żadnego punktu nie może ogarnąć wszystkich kamieni.

Brak jedności rzuca się w oczy. Wygląda to tak, jakby mieszkańcy zamiast się skupić, iść ręka w rękę jak w tylu innych wsiach – jak w sąsiedztwie, w Poujol czy Saint-Martin – chcieli przed sobą uciekać, a przynajmniej trzymać się od siebie z daleka. Stąd lokalne reputacje: ci z Roussas nie są szczerzy, nie można im ufać. Ci z Colombières-le-Haut to pyszałki. Ci z Seilhols – dzikusy. I tak dalej. Te etykietki przechodzą z pokolenia na pokolenie, chociaż ich pochodzenia nie znamy.


Colombières nie poddaje się opisowi ani fotografii. Żadna pocztówka nie daje o nim pojęcia, nawet odległego. Mogłoby się zdawać, że przysiółki i domy rozsypały się po terenie gminy na chybił trafił. Z La Barrière do La Borie idzie się około godziny. W dzieciństwie tylko bardzo rzadko zachodziłem do domów moich kolegów mieszkających w Roussas czy Seilhols. Każda wioska zamykała się w sobie.

Ziemi jest tu niewiele, ale dobrej, czasem doskonałej, jest dobrze nawodniona. Wino z Saint-Martin i Tarassac uchodzi za najlepsze dzięki lepiej wystawionym na słońce zboczom, za niezrównane uważa się natomiast owoce z Colombières, zwłaszcza czereśnie i brzoskwinie. Czereśnie wielkie „jak śliwki”, czarne i strzelające pod zębami, brzoskwinie „jak melony” i pełne soku. A także jesienne gruszki, ciężko zwisające wzdłuż murów, czasem aż do ziemi. I jeszcze wrześniowe złote renklody, popękane, bo kiedy są dojrzałe, atakują je osy i trzeba je zbierać, kiedy już mają spaść, tak soczyste, że można się zachłysnąć.

Kraina jest zielona, falista, poprzecinana strumieniami, chłodna zimą z powodu północnych wiatrów ze świstem schodzących z gór, gorąca, nawet bardzo gorąca latem, ale pełna rześkiego cienia, drzew z bogatym listowiem, mchu, traw, w których mieszkają pasikoniki. Woda jest tu wszędzie, chociaż to Południe, co można poznać po cyprysach na cmentarzu, drzewkach oliwnych, cykadach, reklamach Pernodu i akcencie, nawet jeśli w niektórych rodzinach wymawia się przedniojęzykowe „r” tak jak wyżej, w ciemnych górach, gdzie mieszkają Gawasze.

Tu muszę przerwać. Nie wygłaszam poglądów ogólnych, nie przedstawiam planów całościowych, to rzecz dorosłych. Byłem dzieckiem, widziałem tylko szczegóły. Nie potrafiłem usytuować naszej wsi w stosunku do reszty świata.

Jedno słowo o gawaszach (a właściwie gabaczach, bo tak się to wymawia)[*]. Mieszkają na północy, w zimnych i niezbyt cywilizowanych regionach środkowych gór. Mówią własnym narzeczem i nadają się tylko do pasania krów. W niektórych okresach roku schodzą na południe jako pracownicy dniówkowi. Dla nas to okazja, by się przyjrzeć, jacy są nieokrzesani i ciemni. Gabacz jest wzorcem barbarzyńcy. Jest tym, kim nie należy być. Dwa czy trzy razy, kiedy coś zbroiłem, grożono mi, że zostanę wysłany w góry do pasania krów z gabaczami. Łzy. Prawdziwa rozpacz.

Długo byłem przekonany, że gavaches to gars à vaches [chłopaki od krów]. Znacznie później, kiedy pracowałem w Hiszpanii, odkryłem, że dla Hiszpanów wszyscy Francuzi to gabachos. I dowiedziałem się o pochodzeniu tego słowa. Gabasze byli ludem osiadłym w Masywie Centralnym, który w Średniowieczu, kiedy Hiszpania była jeszcze zielona (zanim pozbawiono ją lasów, by budować galeony, które spustoszyły Nowy Świat), przechodzili przez granicę, by pracować przy żniwach.

Pracownicy dniówkowi, sezonowi. Francuzi przez wiele wieków byli cudzoziemskimi parobkami w Hiszpanii. Zdaje się, że to słowo istnieje też po włosku.

Zawsze jesteśmy czyimś „gabaczem”. Należało się tego spodziewać.

[*] les gavaches; les gabatchs.

Szorstkie wino

Подняться наверх