Читать книгу Szorstkie wino - Jean Claude Carriere - Страница 8

Оглавление

Okoliczności

Około roku 1980 w Alzacji zaproszono mnie do zwiedzenia ekomuzeum. W tej instytucji nowego typu, którą nazywa się też ekowioską, zwiedza się z przewodnikiem dawne siedliska mieszkalne, poznaje związane z nimi sposoby życia, ogląda staranne rekonstrukcje starych domów zwiezionych tu i odtworzonych kamień po kamieniu oraz rozmieszczone w nich stare przedmioty, meble, a także drzewa i nawet kwiaty. Są to wioski sztuczne, zbudowane w miejscach dogodnych do zwiedzania, z parkingiem i barem. Sprzedaje się tu miejscowe specjalności i potrawy dawnej kuchni. Widzi się chłopów i chłopki w postaci manekinów zastygłych przy takim czy innym zajęciu. Jedynym oczywistym celem jest przyciągnięcie turystów.

Ku memu zaskoczeniu nagle zobaczyłem w tym muzeum swoje dzieciństwo. Miałem niespełna pięćdziesiąt lat, a oglądałem na własne oczy, tu i teraz, rzeczy, które znałem z pierwszych lat mojego życia. Nie wszystko było jednakowe, bo nie mam wśród przodków nikogo z Alzacji. Dostrzegałem wiele różnic w szczegółach, w wyglądzie mebli, ubrań, niektórych narzędzi, w budowie ścian. W zasadzie jednak czułem się prawie u siebie. Turyści zwiedzali moje dzieciństwo, a ja razem z nimi.

Uderzyło mnie to nagłe przyśpieszenie nie czasu, bo jego bieg jest niezmienny, lecz wyglądu rzeczy. Mija nieco więcej niż połowa życia, a nasze dzieciństwo już budzi ciekawość. Znalazło się w jakimś lamusie, na ogromnym zwałowisku przeszłości. Nad jego odtworzeniem ciężko pracują specjaliści. Robią to nawet zawodowo.

Powiedziałem sobie wtedy, że w żadnej epoce, może w żadnym kraju taka zmiana nie była tak odczuwalna, tak brutalna i zarazem – przez wszystkich tak spokojnie przyjęta.

Nie myślałem przy tej okazji o rozpadzie imperiów i zanikaniu kultur, zostawiam to innym, lecz zamyśliłem się trochę nad sobą i czasami, w których żyłem. Każda istota ludzka jest bytem przemijającym, ma początek i koniec. Trwa i przemija jednocześnie. Otrzymujemy nie tylko życie, ale też rodzinę, język, sposób zachowywania się, gesty, postawy, wierzenia. Po drodze niektóre z nich tracimy, uczymy się innych i to od bardzo dawna. Jeśli mamy dzieci, przekazujemy im z większym lub mniejszym powodzeniem całe nasze dziedzictwo lub jego część. Wszystko to jest normalne, wspólne nam wszystkim. Nawet tego nie zauważamy.

Ale mówiłem sobie: czy między początkiem naszego życia a jego końcem – który niszczy wszystko, czym jesteśmy – może dojść do jakiegoś prawdziwego zerwania, czy nawet do kilku? A jeśli tak, to za jaką cenę?

Od dwóch czy trzech stuleci, od kiedy zmieniła się nasza technika, a z nią nasze prawa, zastanawiamy się, czy zmiana warunków życia koniecznie pociąga za sobą zmianę samej naszej istoty, która miałaby się doskonalić, w miarę jak badamy i oswajamy świat. Postęp istnieje czy nie? Na to pytanie udzielano rozmaitych odpowiedzi, często ideologicznych. Te, które przyniósł koniec XX wieku, nie są ani najbardziej zachęcające, ani zbyt jasne.

Niespodzianie napotkane ekomuzeum dawało mi może sposobność, by spróbować na to pytanie odpowiedzieć, po wielu innych i z mojego osobistego punktu widzenia. Co zostało z dziecka, którego obyczaje zwiedzałem? Czy jestem tą samą osobą co ono? Czy przeciwnie: dzieli nas na zawsze potężne pęknięcie, którego dotąd nie zauważałem? Innymi słowy: czy jestem kim innym?

Oczywiście nie sposób być historykiem, obserwatorem, a tym bardziej etnologiem samego siebie. Ale zwiedzenie tego miejsca nasunęło mi prosty pomysł, by zebrać tu wszystkie obrazy, wszystkie jeszcze obecne chwile tamtego czasu. Po prostu po to, by dostrzec możliwe różnice, zmiany, jakie zaszły w życiu, nie wchodząc w to, czy na lepsze, czy na gorsze.

Bez tego nieoczekiwanego spotkania, do którego doszło pewnego razu w Alzacji, chyba nigdy bym o tym nie pomyślał, bo nie wyczuwałem w sobie żadnego wstrząsu, żadnego nieodwołalnego rozdarcia. Do tej pory wydarzenia, barwy, gesty moich młodych lat wydawały mi się zwyczajne i – można powiedzieć – naturalne. Nie miałem do opowiedzenia nic zdumiewającego, nic wyjątkowego, nic egzotycznego. Skoro jednak ta zwyczajność, ta codzienność dostąpiła honorów muzeum i przyciągała zwiedzających, powiedziałem sobie, że te chwile życia przeżytego, ale nieistniejącego, mogłyby zainteresować kogoś poza mną, tak jak żywoty obcych mi ludzi wkraczają niekiedy do mojego życia i zabierają mi je na czas lektury, filmu czy po prostu podróży.

Opisywanie swego życia, części życia i porównywanie go niekiedy z czasem dzisiejszym wymaga unikania sądów wartościujących, trzeba tu bezstronności, na którą się oczywiście nie zdobędę. Wymaga to też swoistej pokory, co nie jest paradoksem. Błędem, a przynajmniej niebezpieczeństwem, byłoby traktowanie swego życia – jakiekolwiek by było – jako czegoś wyjątkowego, jako godnego opowiedzenia właśnie dlatego, że do żadnego innego nie jest podobne.

Takie opowieści zawsze mnie rozczarowują. Pewnie trudno jest nam docenić i bez zastrzeżeń podziwiać nadzwyczajność u innych. Można powiedzieć, że jest przeciwnie, że opis jakiegoś życia zaciekawia tylko wtedy, kiedy jest to życie pospolite, w którym inni mogą się rozpoznać albo, jeśli mowa o innym pokoleniu, odkryć w nim uczucia, wrażenia swych rodziców i dziadków.

Zamiast wyodrębniać swoje życie jako zjawisko wyjątkowe (tak czy inaczej szybko wchłonięte przez zapomnienie), możemy widzieć siebie jako coś w rodzaju ogniwa w długim łańcuchu, jako pałeczkę przekazywaną z rąk do rąk i z oka do oka, dzięki czemu można przez chwilę spotkać się ponad narodzinami i śmiercią.

Podejmuję to wyzwanie. Przedstawiam tutaj swoje dzieciństwo właśnie dlatego, że było podobne do milionów innych. W ten sposób zajmuję po innych miejsce na fali, która wciąż niezmordowanie pojawia się na horyzoncie, wzbiera, opada i cofa się, ustępując miejsca tym, którzy już przychodzą i jeszcze przyjdą. Nie tylko nie odsuwam się od nich, ale próbuję się wtopić w tę żywą masę, do której chcąc nie chcąc należę i która zaczyna się przerzedzać, a wkrótce się rozpłynie.

Przy okazji zadaję sobie inne pytanie, związane z tym muzeum, do którego już mnie wstawiono. Zdaję sobie wprawdzie sprawę, co niezbyt trudne, że nasze czasy cechuje niepokojąca fascynacja muzeami, ale to pytanie nieuchronnie się nasuwa. Wielu z nas, mężczyzn i kobiet mojego pokolenia, przygotowywano starannie do pewnego typu życia, które następnie musieliśmy porzucić na korzyść (czy to jest właściwe słowo?) innego. Ze wszystkiego, czego nauczyłem się poza szkołą, bardzo niewiele przydało mi się później. I w różnych okresach życia, a jeszcze i teraz, musiałem możliwie najszybciej przyswajać sobie nową wiedzę, nowe techniki, a nawet nowe idee. Moje dzieciństwo przygotowało mnie do życia, jakiego nie zaznałem.

Możemy więc – może nawet powinniśmy – zadać sobie pytanie, czy wszystko to, czego dziś uczymy nasze dzieci i wnuki, nie będzie wkrótce uznane za zbędne i wyrzucone przez okno, tak jak zdarzyło się nam?

Może zmiana, którą przeżyliśmy i która zajęła zaledwie jedno stulecie, nie powtórzy się nigdy w sposób tak brutalny, może jest to grymas historii nagły, ale i wyjątkowy jak u węża zmiana skóry albo u dziecka wymiana zębów, która zdarza się tylko raz. Może świat, dokonawszy tej przemiany, będzie jutro tylko tym, co już znamy, informatyczną, niemal samodzielnie działającą supermachiną, którą kontrolować będziemy tylko wzrokiem i myślą, i która będzie ze swego pieniężnego tronu próbowała panować nad miliardami krnąbrnych niewolników.

Równie możliwe jest jednak to, że ta robotyka, ta automatyka, ta wirtualność finansowa i komunikacyjna, która nas teraz otacza, będzie – tak jak nasze życie – tylko przejściem ku czemu innemu, ku innemu stanowi świata, którego ziarna są już posiane, ale nie widzi ich nasz nazbyt rozproszony wzrok.

Urodziłem się w roku 1931 we wrześniu, w pełni winobrania, w małej wiosce na południu Francji. Ta książka obejmuje lata 1931-45, do dnia 1 kwietnia, kiedy zatłoczony pociąg przywiózł mnie do Paryża. Przy okazji opowiem kilka scen późniejszych, by spróbować nadać więcej ścisłości i barw czasom przedwojennym.

W roku 1941 znalazłem się w internacie kolegium zakonnego w Ardouane, w departamencie Hérault. Dwadzieścia kilometrów dzieliło kolegium od naszej wsi, dokąd często wracałem. Style życia w tak bliskiej odległości były jednakowe.

Będę mówił o życiu w kolegium, a także o wojnie, która nie dotknęła nas zbyt mocno, ale poprzedni okres, lata 1935-41, dziś interesuje mnie bardziej. Tych kilka lat stanowi główną materię książki. Sprzed roku 1935 wspomnień nie mam. Po roku 1941 często mylą mi się one ze wspomnieniami innych mieszkańców tego samego internatu.

Starałem się nie rozczulać, co zawsze grozi, kiedy mowa o dzieciństwie (często uważanym za coś, co nam odebrano, amputowano), ale mogłoby wzruszyć tylko mnie, bo moich rodziców już dawno ze mną nie ma. Z drugiej strony nie mógłbym na temat świata, który był moim, stworzyć chłodnego dzieła antropologa. Nie mam ani koniecznego wykształcenia, ani dystansu. Nikt nie może obserwować ani opisywać sam siebie, chyba że wybierze jakiś rodzaj kłamstwa, co może mieć pewien wdzięk, ale w tym wypadku wydaje mi się nie na miejscu.

Spróbowałem przedstawić na piśmie pewne sceny z dawnych czasów, tak jak je widzę dziś. Nic nie przeznaczało ich do tego, by znaleźć się kiedyś w książce, tym bardziej że książka przed wojną była w naszej wsi przedmiotem arcyrzadkim. Przede mną już wielu uprawiało to zajęcie, którego sztuczność łatwo dostrzec (a niektórzy się do niej nawet przyznają). Wiedząc, że nigdy nie przeżywa się niczego na nowo ani w myśli, ani na piśmie, ani w żaden inny znany sposób, dążyłem do prostoty, unikałem literackich ozdobników, które mogą utrudnić wzrokowi czytelników dotarcie wprost do faktów. Oczywiście nie jestem pewien, czy wypełniłem to założenie.

A oto trudność dodatkowa: jako autorowi utworów beletrystycznych, nawykłemu w kinie lub w teatrze dać mówić i działać postaciom zrodzonym z wyobraźni, jest mi zawsze trudno pisać w pierwszej osobie. Nie wiem dlaczego. Waham się wtedy, czuję się niezręcznie, nie jestem nigdy pewny swego, jak gdyby „rzeczywistość” narzucała mi reguły, których zazwyczaj nie muszę przestrzegać.

Zachowałem prawdziwe imiona miejsc i osób. Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał o to do mnie żalu, nawet jeśli tu czy tam osoby zainteresowane mogą znaleźć jakieś nieścisłości. Są one właściwe każdej pamięci, bo jej drogi są zawikłane i tajemnicze. Pamięć jest często tylko osobistym i mimowolnym wyborem, dokonanym przez nas samych bez naszej wiedzy. Oblega nas konkretnymi obrazami, które jednak nie odpowiadają nigdy ściśle tym, które zachowali inni, obecni jak my w tych samych miejscach i w tym samym czasie. Ale to jest nasza pamięć. Możemy ją czasem stracić, nie możemy jej zmienić.

Szorstkie wino

Подняться наверх