Читать книгу Zrodzony - Jeff VanderMeer - Страница 10

Gdzie mieszkałam i dlaczego

Оглавление

Kiedy znalazłam Zrodzonego, byłam pod wieloma względami uwikłana w relację z Wickiem. Łączyła nas wspólna kryjówka: Balkonowe Klify, które wznosiły się na północno-wschodnich obrzeżach miasta, ponad skażoną rzeką. Na zachodzie, gdzie miasto opadało ku poziomowi morza, rozciągało się terytorium Magiczki. Na południu, pośród ruin przeplatanych oazami, znajdowały się pozostałości Firmy, chronione przez Morda. Duża część tego wszystkiego leżała na rozległym dnie wyschniętego morza przechodzącego w stepową równinę ciągnącą się poza miastem.

Wick znalazł Balkonowe Klify i przez jakiś czas samodzielnie je zajmował. Ale dopiero gdy mnie zaprosił, mógł w pełni zawładnąć tym miejscem. On wniósł swój kurczący się zapas biologicznych i chemicznych środków, a ja talent do tworzenia pułapek, zarówno fizycznych, jak i psychologicznych. Wykorzystując projekty Wicka, umocniłam i udrożniłam najbardziej stabilne korytarze, natomiast na końcach pozostałych umieściłam ukryte doły bądź powierzchnie usiane tłuczonym szkłem albo czymś jeszcze gorszym. Użyłam przerażających rekwizytów: okładek książek z trupimi czaszkami, zakrwawionej kołyski, która miała nigdy nie pęknąć, kilkudziesięciu par butów (niekiedy ze zmumifikowanymi stopami w środku). Z jednego z sufitów zwisały kruche szczątki przypominającego psa zwierzęcia, które zabłądziło w labiryncie korytarzy, a na przeciwległej ścianie widniało graffiti, które mogło przyprawić intruza o koszmary. Jeśli umiał czytać. Ten pokaz grozy był sprzężony z feromonami i halucynogenami Wicka, aktywowanymi za pomocą ukrytej linki. Zdarzały się ataki i dzicy lokatorzy próbowali szczęścia, ale zawsze udawało nam się obronić.

Jeden za szlaków prowadził do pokojów Wicka, inny do dawnego holu, z którego można było dotrzeć do ukrytej pokrywy umożliwiającej wyjście na powierzchnię. Kolejny pokrętny szlak wiódł najpierw do basenu, w którym Wick trzymał kipiące biosubstancje, niczym szalony naukowiec, a następnie do urwiska z balkonami, którym nasza kryjówka zawdzięczała swoją nazwę.

W myślach pośpiesznie przeniosłam się z miejsca pracy Wicka, niedaleko środka kopca, do południowego zbocza, z którego rozciągał się widok na budynek Firmy wznoszący się po przeciwnej stronie potężnych ruin południowo-zachodniego skrzydła miasta, co dodatkowo wzmacniało efekt oszołomienia i wpisywało się w mój plan stworzenia labiryntu dla nieproszonych gości. Jednakże po wyjściu trasa znów zwężała się do trzech korytarzy, z których tylko jeden prowadził do bezpiecznego miejsca. Były tam drzwi, od zewnątrz porośnięte mchem i pnączami, tak że wyglądały na część zbocza. W ich pobliżu roztaczał się nieznośny smród padliny, jednego z najbardziej błyskotliwych rozpraszających feromonów Wicka. Nawet ja z trudem korzystałam z tego wyjścia.

Wewnątrz labiryntu, w który przekształciliśmy Balkonowe Klify, połączyły nas sojusze, bardziej intymne niż te dotyczące sypialni. Korytarze? Tunele? Nawet te różnice zatarły się na skutek prac wykopaliskowych i sprowadzenia przez Wicka specjalnych gatunków pająków i owadów. Zaznaczałam swoje pułapki na mapie, podczas gdy Wick, wyszkolony w Firmie, używał do tego celu płastugi, którą trzymał w płytkim naczyniu z wodą, i na jej grzbiet nanosił delikatny zarys stale zmieniającego się planu wnętrz.

W pewnym momencie, gdy nasze systemy obronne zaczęły się ze sobą splatać, to samo uczyniły nasze ciała, wywołując niespodziewaną synergię. To, co narodziło się ze skrajnej samotności i pragnienia, z czasem wykroczyło poza zwykłą wygodę i zmieniło się w przyjaźń, a następnie zbliżyło do bezkształtnej granicy uczucia, które nie mogło być miłością – a przynajmniej ja nie zamierzałam tak go nazywać.

W chwilach słabości gładziłam dłonią jego żylastą pierś i żartowałam z bladej, niemal przejrzystej skóry, która wyraźnie odznaczała się na tle moich ciemnobrązowych ud, a wtedy przez jakiś czas czułam się szczęśliwa w ukrytym centrum naszych Balkonowych Klifów. Odpowiadało mi, że tam możemy być kochankami, by później wrócić do ról zwykłych sojuszników.

Jednakże zdawałam sobie sprawę, że podczas tych wspólnych nocy Wick traci siebie, aż do ostatniej cząstki, i staje się bezbronny. Czułam to bardzo wyraźnie, nawet jeśli się myliłam. I jeśli nawet z tego powodu coś przed nim ukrywałam, nadal pozostawałam otwarta na Balkonowe Klify, przenikane jakby promieniami lasera. Te linie promieniowały z nas obojga, z naszych ciał i mózgów, przeszywając pomieszczenia, które pozostawały bezpieczne dzięki naszym talentom. Czujniki, rozciągnięte linki, wrażliwe na dotyk i drgania, zupełnie jakbyśmy tkwili w samym środku czegoś ważnego. Nawet tutaj, leżąc pode mną, Wick nie mógł się uwolnić od tej więzi.

Czuliśmy także dreszcz tajemniczości, ponieważ dla własnego bezpieczeństwa nie mogliśmy pokazywać się razem na zewnątrz – wychodziliśmy różnymi drogami i o różnych porach – a to podekscytowanie częściowo przenosiło się na nasz związek. Ktoś, kto ukradkowo przemykałby wysoko nad nami, uznałby, że pod nim, pod zagajnikiem wątłych sosen, mieści się tylko rozległa sterta śmieci, stare wysypisko pokryte warstwami powyginanych dźwigarów, ludzkich szczątków, porzuconych lodówek, wysadzonych w powietrze samochodów – zgniecionych do postaci papki, elastycznej i niemal eleganckiej w dotyku.

Ale pod tym całym ciężarem kryliśmy się my, solidny dach Balkonowych Klifów oraz przekrój kopca służący nam jako dom – linie łączące kobietę zwaną Rachel z mężczyzną zwanym Wickiem. To wszystko miało tajemny kształt, który w nas żył, jak mapa powoli obracająca się w naszych umysłach, osobista kosmologia.

Właśnie tam i wtedy przyniosłam swój ukwiał, który nazwałam Zrodzonym – do tego kokonu, bezpiecznej przystani, rozległej pułapki, której utrzymanie wymagało czasu i cennych surowców, podczas gdy gdzie indziej tykający zegar odmierzał czas, który pozostawiliśmy. Oboje wiedzieliśmy, że niezależnie od tego, jak wiele biotechnologicznych istot Wick wytworzy albo kupi, części żuków i inne niezbędne składniki, które dawno temu zabrał z Firmy, w końcu się wyczerpią. Bez niezwykłych ulepszeń Wicka moje pułapki nie zdołają powstrzymać poszukiwaczy.

Każdy dzień przybliżał nas do chwili, w której będziemy musieli na nowo zdefiniować nasz związek z Balkonowymi Klifami i ze sobą nawzajem. A na skrzyżowaniu wszystkich szlaków tkwiło moje mieszkanie, w którym leżeliśmy wyprężeni, pieprzyliśmy się, rżnęliśmy, kochaliśmy, jednakowo oddaleni od wszelkich zagrażających nam granic i wrogów, którzy mogliby próbować do nas wtargnąć. Tam mogliśmy być chciwi i samolubni, tam w pełni widzieliśmy się nawzajem. A przynajmniej tak nam się wydawało, ponieważ cokolwiek nas łączyło, było wrogo nastawione do zewnętrznego świata.

* * *

Pierwszej nocy po tym, gdy przyniosłam Zrodzonego do naszego domu, leżeliśmy w moim mieszkaniu i słuchaliśmy odległych, głuchych odgłosów ulewy tłukącej o omszałą powierzchnię daleko w górze. Oboje wiedzieliśmy, że to nie jest prawdziwy deszcz – w tym mieście prawdziwe opady były ulotne i krótkie – dlatego nie wyszliśmy na zewnątrz. Nawet prawdziwy deszcz często bywał trujący.

Niewiele mówiliśmy. Nie uprawialiśmy seksu. Tylko leżeliśmy w wygodnej pozycji, a Zrodzony stał na krześle, jak najdalej od nas, w kącie sypialni. Wick miał silne dłonie o niemal całkowicie gładkich opuszkach – po latach obcowania z materiałami, które trafiały do jego zbiorników ze sztucznym życiem – a ja lubiłam trzymać go za ręce.

Zaszliśmy tak daleko, że mogliśmy być razem, a zarazem milczeć. Ale nawet tamtej pierwszej nocy obecność Zrodzonego coś zmieniła, a ja nie wiedziałam, czy nasze milczenie nie jest chociaż częściowo tym spowodowane.

Rano wyjrzeliśmy przez jedne z ukrytych drzwi i zobaczyliśmy, że na spękanej ziemi wiją się w agonii tysiące malutkich czerwonych salamander. Były kunsztownie zbudowane, z precyzyjnymi kończynami i obsydianowymi oczami. Wyglądały jak miraż. Mozaika żywych znaków zapytania, które bez powodu spadły z pociemniałego nieba. A na zachodzie już słyszeliśmy wściekłość Morda i czuliśmy drżenie towarzyszące jego przejściu. Wścieka się na ten nielogiczny deszcz czy na kogoś lub coś innego?

Kiedyś na niebie pojawiały się komety, a ludzie omyłkowo uznawali je za niebiańskie istoty. Teraz mamy Morda i salamandry. Co zwiastują? Jaki los czeka miasto? Po kilku minutach leżenia na słońcu ciała salamander rozpłynęły się i wsiąkły w ziemię, tak że pozostał po nich tylko czerwonawy błyszczący ślad, niczym plama oleju, usiany malutkimi tropami ciekawskich zwierząt.

Wick nie sprawiał wrażenia przejętego salamandrami, chociaż musiał uzupełnić składniki w swoim basenie.

– Skażone – oznajmił, ale już wcześniej wyczytałam to z jego twarzy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zrodzony

Подняться наверх