Читать книгу Zrodzony - Jeff VanderMeer - Страница 9

Do kogo przyniosłam Zrodzonego

Оглавление

Nie ma co owijać w bawełnę: Wick, mój partner i zarazem kochanek, handlował narkotykami, a narkotyk, który sprzedawał, był straszny, piękny, smutny i słodki jak samo życie. Żuki, które Wick przerabiał albo budował z materiałów skradzionych z Firmy, po wsadzeniu do ucha nie tylko przekazywały wiedzę, ale także mogły usuwać lub dodawać wspomnienia. Ludzie, którzy nie potrafili stawić czoła teraźniejszości, wpychali je sobie do uszu, aby doświadczyć szczęśliwszych wspomnień należących do kogoś innego, pochodzących z dawnych czasów i miejsc, które już nie istniały.

Narkotyk był pierwszą rzeczą, jaką Wick mi zaproponował, gdy go poznałam, i pierwszą rzeczą, której odmówiłam, wyczuwając pułapkę udającą drogę ucieczki. Po włożeniu żuka do ucha, przy wtórze eksplozji mięty albo limonki powstawały cudowne wizje miejsc, które nie istniały, a przynajmniej miałam taką nadzieję. Byłoby to zbyt okrutne, wierzyć, że azyl może być prawdziwy. Taka myśl mogła ogłupić i uczynić lekkomyślnym.

Tylko oszołomiony wyraz twarzy Wicka w odpowiedzi na moje obrzydzenie sprawił, że zostałam, aby z nim porozmawiać. Żałuję, że dopiero dużo później poznałam źródło jego zakłopotania.

Postawiłam ukwiał na rozchwianym stole pomiędzy naszymi krzesłami. Siedzieliśmy na jednym z gnijących balkonów sterczących z urwistej skalnej ściany, która zainspirowała mnie do nazwania naszego schronienia Balkonowymi Klifami. Pierwotna nazwa tego miejsca, zapisana na zardzewiałej plakietce w na wpół zawalonym podziemnym holu, była nieczytelna.

Za nami rozciągał się labirynt, w którym mieszkaliśmy, a przed nami, daleko w dole, zasłonięta ochronną matą, którą Wick uplótł, aby chronić nas przed niechcianymi spojrzeniami, wiła się trująca rzeka, która otaczała większą część miasta. Mieszanka ciężkich metali, oleju i odpadków, która wydzielała toksyczne opary, przypominając nam, że zapewne umrzemy na raka albo coś gorszego. Za rzeką ciągnęło się pustkowie porośnięte karłowatą roślinnością. Nie było tam niczego dobrego ani zdrowego, a jednak od czasu do czasu wciąż nadchodzili stamtąd ludzie.

Ja także stamtąd się wyłoniłam.

– Co to jest? – spytałam Wicka, który dokładnie przyglądał się mojemu znalezisku.

Obiekt pulsował, niegroźny i funkcjonalny jak lampa. Ale jedną ze zbrodni, jakie Firma wyrządziła miastu, były testy biotechnologiczne prowadzone na ulicach, które zmieniły miasto w olbrzymie laboratorium, obecnie w połowie zniszczone, podobnie jak sama Firma.

Wick uśmiechnął się chudym uśmiechem chudego człowieka, bardziej przypominającym bolesny grymas. Z jedną ręką na stole i skrzyżowanymi nogami, ubrany w luźne lniane spodnie, które znalazł przed tygodniem, i białą zapinaną koszulę, którą nosił od tak dawna, że zaczęła żółknąć, wyglądał niemal na odprężonego. Ale wiedziałam, że to tylko poza, którą przybierał, tak dla potrzeb miasta, jak i ze względu na mnie. Rozcięcia na spodniach. Dziury w koszuli. Detale, o których starasz się zapomnieć, a które opowiadają prawdziwszą historię.

– Czym to nie jest? Oto pierwsze pytanie – odezwał się.

– A więc czym nie jest?

Wzruszył ramionami, nie chcąc się zdeklarować. Gdy rozmawialiśmy o znaleziskach, czasami wyrastał między nami mur ostrożności, którego nie lubiłam.

– Mam wrócić innym razem? Kiedy będziesz w bardziej rozmownym nastroju? – spytałam.

Z czasem straciłam do niego cierpliwość, co nie było miłe z mojej strony, ponieważ obecnie bardziej jej potrzebował. Kończyły się surowce, których używał do budowy swoich urządzeń, a także miał inne potrzeby. Rywale Wicka – zwłaszcza Magiczka, która przejęła kontrolę nad zachodnimi rubieżami miasta – zajmowali jego myśli i terytorium, wysuwając wobec niego żądania. Jego przystojna twarz zwieńczona cienkimi blond włosami, wystający podbródek i wysokie kości policzkowe niszczały jak świeca trawiona przez ogień.

– Umie latać? – spytał w końcu.

– Nie – odrzekłam z uśmiechem. – Nie ma skrzydeł.

Chociaż oboje wiedzieliśmy, że to o niczym nie świadczy.

– Gryzie?

– Mnie nie ugryzło – odpowiedziałam. – A co, sama powinnam to ugryźć?

– Może to zjemy?

Oczywiście nie mówił poważnie. Wick zawsze był przesadnie ostrożny, nawet wtedy, gdy postępował lekkomyślnie. Ale w końcu nieco się otworzył; nigdy bym się tego nie spodziewała. Może właśnie o to chodziło.

– Lepiej nie – odparłam.

– Moglibyśmy sobie tym porzucać.

– Pouczyć latania?

– Skoro nie zamierzamy tego zjeść.

– Już nie przypomina piłki.

To była prawda. Przez pewien czas stworzenie, które nazwałam Zrodzonym, pozostawało zwinięte, ale teraz z dziwnie ujmującym wdziękiem znów przybrało kształt wazonu. Leżało na stole, pulsując i migocząc w uspokajający sposób. Migotanie sprawiało, że wyglądało na większe, a może właśnie zaczęło rosnąć.

Piwno-zielone oczy Wicka osadzone w skurczonej twarzy rozszerzyły się i stały bardziej empatyczne, gdy zastanawiał się, co mu przyniosłam. Widziały wszystko, może poza tym, jak ja go postrzegałam.

– Wiem, czym nie jest – powiedział, znów poważniejąc. – Nie jest dziełem Morda. Wątpię, by Mord wiedział, że nosił to na sobie. Ale to nie oznacza, że musi pochodzić z Firmy.

Mord potrafił być przebiegły, a jego relacja z Firmą wciąż ulegała zmianie. Czasami zastanawialiśmy się, czy w pozostałościach budynku Firmy nie toczy się wojna domowa pomiędzy zwolennikami Morda a tymi, którzy żałowali, że go stworzono.

– Gdzie Mord mógł to znaleźć, jeśli nie w Firmie?

Drżenie ust Wicka sprawiało, że jego czyste rysy przykuwały uwagę i nabierały intensywności.

– Docierają do mnie szepty. O przemierzających miasto istotach, które nie są poddane Mordowi, Firmie ani Magiczce. Widuję te istoty na obrzeżach, nocą na pustyni i zastanawiam się...

Lisy i inne małe ssaki podążały za mną tego ranka. Czy właśnie o nich mówił Wick? Ich liczebność pozostawała zagadką – czy to Firma je produkowała, czy może pustynia wkraczała do miasta?

Nie powiedziałam mu o zwierzętach, chciałam usłyszeć jego własne świadectwo.

– Istoty? – zachęciłam.

Zignorował moje pytanie i zmienił temat.

– Cóż, nietrudno dowiedzieć się więcej. – Przesunął dłonią nad Zrodzonym. Karmazynowe robaki żyjące w jego nadgarstku na chwilę wysunęły się, by zbadać obiekt, po czym wróciły pod skórę.

– Zaskakujące. Pochodzi z Firmy. A przynajmniej został stworzony wewnątrz niej. – Wick pracował w Firmie w czasach jej świetności, dekadę temu, zanim został „odrzucony i wyrzucony”, jak to określał w nielicznych chwilach słabości.

– Ale nie przez nią?

– Cechuje go oszczędność konstrukcji, jaką zazwyczaj osiągają tylko firmowe komitety.

Kiedy Wick nie chciał przejść do sedna, zaczynałam się denerwować. Świat był już wystarczająco niepewny, a u Wicka oprócz bezpieczeństwa szukałam jedynie wiedzy.

– Sądzisz, że to jakaś pomyłka? – spytałam. – Ponadplanowy twór? Coś, co wyrzucono na śmietnik?

Wick pokręcił głową, ale jego zmarszczone czoło nie dodało mi otuchy. Był samowystarczalny i zamknięty w sobie. Podobnie jak ja. A przynajmniej oboje tak uważaliśmy. Ale teraz czułam, że ukrywa przede mną jakieś istotne informacje.

– Więc co?

– To może być niemal wszystko. Urządzenie sygnalizacyjne. Wołanie o pomoc. Może bomba. – Czyżby Wick naprawdę nie wiedział?

– Więc może jednak powinniśmy to zjeść?

Roześmiał się, burząc konstrukcję zmarszczek na swojej twarzy. Jego śmiech mnie nie zaniepokoił. Przynajmniej wtedy.

– Nie radzę. Znacznie gorzej zjeść bombę niż urządzenie sygnalizacyjne. – Nachylił się, a ja z taką lubością zapatrzyłam się na jego twarz, że musiał to zauważyć. – Ale powinniśmy poznać jego przeznaczenie. Jeśli mi to dasz, dokonam rozbioru na części i przepuszczę przez swoje żuki. W ten sposób więcej odkryję. Znajdę dla tego jakieś zastosowanie.

Na swój sposób byliśmy sobie równi. Jak partnerzy. Czasami nazywałam go swoim szefem, ponieważ poszukiwałam dla niego, ale nie musiałam mu dawać ukwiału. Nasz układ mnie do tego nie zobowiązywał. Owszem, mógł go zabrać, kiedy będę spała... ale nasza relacja stale musiała być poddawana próbie. Co nas łączyło? Symbioza czy pasożytnictwo?

Popatrzyłam na istotę leżącą na stole i wezbrała we mnie zachłanność. To uczucie pojawiło się niespodziewanie, ale było szczere – i nie wynikało tylko z faktu, że zaryzykowałam zbliżenie się do Morda, by odnaleźć Zrodzonego.

– Chyba na jakiś czas to zatrzymam – odrzekłam.

Wick posłał mi przeciągłe spojrzenie i wzruszył ramionami.

– Jak wolisz – odparł nieco zbyt swobodnie. Istota była nietypowa, ale już widzieliśmy podobne stworzenia. Może Wick uważał, że nie mogą z tego wyniknąć żadne kłopoty.

Potem wyjął złotego żuka z kieszeni, włożył go sobie do ucha i jego oczy przestały mnie dostrzegać. Zawsze tak robił po tym, gdy coś w nieprzyjemny sposób przypominało mu o Firmie, wzbudzając w nim wściekłą nienawiść do siebie i melancholię. Tłumaczyłam mu, że gdyby wyznał, co tam się wydarzyło, mógłby odnaleźć spokój, ale zawsze mnie ignorował. Twierdził, że mnie chroni. Nie wierzyłam mu. Nie do końca.

Może próbował zapomnieć o szczegółach jakiejś osobistej porażki, której nie potrafił sobie wybaczyć, o czymś, co sam na siebie sprowadził, albo jakichś działaniach, które podjął pod koniec. Jednakże praca, którą wybrał – albo do której został zmuszony – po odejściu, każdej godziny każdego dnia przypominała mu o Firmie. Trudno było odgadnąć prawdę, ponieważ nie znałam się na biotechnologii. Podejrzewałam, że jego odpowiedzi mogłyby być tak fachowe, że nie zrozumiałabym szczegółów.

Gdybym skuteczniej przyciągnęła jego uwagę, gdyby pokłócił się ze mną o Zrodzonego, przyszłość mogłaby wyglądać inaczej. Gdyby próbował mi odebrać moje znalezisko. Ale tego nie zrobił. Nie był w stanie.

Zrodzony

Подняться наверх