Читать книгу Zrodzony - Jeff VanderMeer - Страница 8

Co znalazłam i jak do tego doszło

Оглавление

Natrafiłam na Zrodzonego pewnego słonecznego spiżowego dnia, gdy olbrzymi niedźwiedź Mord włóczył się w pobliżu naszego domu. Dla mnie Zrodzony początkowo był tylko znaleziskiem. Nie wiedziałam, co będzie dla nas znaczył.

Tamtego dnia nie wyglądał imponująco: ciemnofioletowy, mniej więcej wielkości mojej pięści, przyczepiony do futra Morda niczym przymknięty zabłąkany ukwiał. Znalazłam go tylko dlatego, że co około pół minuty jego fioletowe ciało rozjarzało się szmaragdowym światłem, jak latarnia morska.

Kiedy się zbliżyłam, zalała mnie wzbierająca fala słonej woni i przez chwilę nie otaczało mnie zrujnowane miasto, nie musiałam szukać pożywienia ani wody, a wokoło nie grasowały gangi ani zbiegłe zmienione stworzenia o nieznanym pochodzeniu i zamiarach. Zmasakrowane, spalone ciała nie zwisały ze strzaskanych latarni.

Zamiast tego, przez jedną niebezpieczną chwilę, miałam wrażenie, że ta rzecz, którą znalazłam, pochodzi z basenów pływowych mojej młodości, z czasów, zanim przybyłam do miasta. Poczułam słoną woń sprasowanych suszonych kwiatów, podmuchy wiatru i chłodną wodę obmywającą mi stopy. Długie polowanie na muszelki, szorstki głos ojca, melodyjna, wznosząca intonacja matki. Miodowe ciepło piasku, w którym zanurzałam stopy, spoglądając ku horyzontowi i białym żaglom statków, opowiadających historie o gościach spoza naszej wyspy. Jeśli kiedykolwiek mieszkałam na wyspie. Jeśli to kiedykolwiek było prawdą.

Słońce miało kolor spróchniałego zęba, jak jedno ze ślepi Morda.

* * *

Żeby znaleźć Zrodzonego, przez cały ranek tropiłam Morda, od chwili gdy się zbudził w cieniu budynku Firmy, daleko na południu. Faktyczny władca naszego miasta uniósł się w powietrze i zbliżył do mojej kryjówki, by zaspokoić pragnienie. Rozwarł potężną paszczę i potarł pyskiem o koryto skażonej rzeki na północy. Nikt poza Mordem nie mógł napić się z tej rzeki i przeżyć; Firma tak go ukształtowała. Potem ponownie wzbił się ku błękitowi, morderca lekki jak pyłek dmuchawca. Gdy znajdował zwierzynę, daleko na wschodzie, pod gniewnymi bezdeszczowymi chmurami, nurkował z wysokości i pozbawiał oddechu wrzeszczące kawałki mięsa. Zmieniał je w czerwoną mgiełkę, kłębiącą się falę niewyobrażalnie cuchnącego oddechu. Czasami kichał od ich krwi.

Nikt, nawet Wick, nie wiedział, dlaczego Firma nie przewidziała, że pewnego dnia Mord zmieni się z psa podwórzowego w ich zgubę, i dlaczego nie próbowała go zniszczyć, póki wciąż miała taką możliwość. Teraz było za późno, ponieważ Mord nie tylko stał się olbrzymem, ale, za sprawą jakiegoś cudu inżynierii, którego dokonała Firma, nauczył się lewitować, latać.

Kiedy dotarłam do miejsca spoczynku Morda, on już niespokojnie spał, targany przypominającymi trzęsienie ziemi czknięciami, a jego udo wznosiło się wysoko nade mną. Nawet gdy leżał na boku, jego sylwetka sięgała trzeciego piętra. Oszołomiony po zaspokojeniu żądzy krwi bezmyślnie zwalił się na ziemię, burząc jeden z budynków tak, że zmiażdżone cegły rozsypały się wokoło, tworząc leże uśpionego potwora.

Mord miał pazury i kły, które mogły błyskawicznie patroszyć i unicestwiać. Jego ślepia, czasami otwarte nawet podczas snu, były jak pokryte zaschniętą warstwą much latarnie morskie, szpiedzy umysłu, który, jak uważali niektórzy, działał w kosmicznej skali. Ale dla mnie, ludzkiej pchły stojącej przy jego boku, Mord przede wszystkim był źródłem dobrych łupów. Z sobie tylko znanych powodów niszczył i odtwarzał nasze zrujnowane miasto, a zarazem bezmyślnie je obdarowywał.

Kiedy rozwścieczony Mord wyruszał ze swojego leża, które wyżłobił w zranionym boku budynku Firmy, w jego nitkowatym futrze, skąpanym w brudzie, cuchnącym padliną i chemikaliami, zaplątywały się najróżniejsze skarby. Darowywał nam pakunki bezimiennego mięsa z nadwyżek żywieniowych Firmy, a czasami w jego futrze znajdowałam truchła nierozpoznawalnych zwierząt o jasnych wyłupiastych ślepiach i czaszkach rozsadzonych przez wewnętrzne ciśnienie. Przy odrobinie szczęścia niektóre z tych skarbów opadały z niego jak deszcz, gdy człapał po okolicy albo sunął wysoko w górze, a wtedy nie musieliśmy się na niego wspinać. W najlepsze, a zarazem najgorsze dni znajdowaliśmy żuki, które można włożyć do ucha, podobne do tych, jakie budował mój partner Wick. Zazwyczaj, jak to w życiu, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, więc tylko podążaliśmy za Mordem z pokornie pochylonymi głowami, licząc na to, że czymś nas obdaruje.

Wick zawsze mnie ostrzegał, że niektóre z tych przedmiotów mogły tam zostać umieszczone rozmyślnie. Mogły stanowić pułapkę. Odwrócenie uwagi. Ale ja znałam się na pułapkach. Sama je zastawiałam. Dlatego, gdy każdego ranka ruszałam w drogę, zgodnie z oczekiwaniami ignorowałam ostrzeżenia Wicka. Z myślą o własnym przetrwaniu podejmowałam ryzyko, po czym przynosiłam mu wszystkie znaleziska, aby mógł je przejrzeć, jak wyrocznia wróżąca z wnętrzności. Czasami odnosiłam wrażenie, że Mord ofiarowuje nam te przedmioty z chorego poczucia odpowiedzialności za nas, jego zabawki, nad którymi może się znęcać; czasami uważałam, że sama Firma kazała mu to robić.

Przyglądając się jego bokowi, rozmyślałam o tym, że wielu poszukiwaczy błędnie oceniło głębokość snu Morda i zostało uniesionych, a potem, nie mogąc się utrzymać, spadło i zginęło... podczas gdy nieświadomy Mord sunął jak głaz nad swoim myśliwskim rezerwatem, miastem, które jeszcze nie zasłużyło na to, by odzyskać swoje miano. Z tych powodów zawsze ograniczałam się tylko do badawczych wypraw wzdłuż boku Morda. Seethera. Theebera. Morda. Miał wiele imion, które często brzmiały cudownie w uszach osób wypowiadających je na głos.

Czy zatem Mord naprawdę sypiał, czy był to podstęp, który zrodził się w wirującym toksycznym śmietniku jego umysłu? Tym razem to nie było takie proste. Ośmielona chrapaniem Morda, które potężnie wstrząsało jego grzbietem, przemieściłam się dalej wzdłuż jego biodra, podczas gdy inni poszukiwacze w dole wykorzystywali mnie w roli swojego szpiega. I tam, w gęstwinie brunatnego, szorstkiego futra przypominającego wodorosty, natrafiłam na Zrodzonego.

Leżał i cicho mruczał do siebie, przymknięty otwór na jego szczycie miarowo się rozchylał, cielesne spirale na zmianę kurczyły się i rozszerzały. Wtedy jeszcze nie stał się „nim”.

Im bliżej podchodziłam, tym bardziej Zrodzony wyłaniał się z futra Morda, podobny do mieszanki ukwiału z kałamarnicą, niczym smukły wazon pokryty falującymi kolorami, od fioletu, przez granat po morską zieleń. Cztery pionowe wypukłości wspinały się wzdłuż jego ciepłej, pulsującej skóry. W dotyku był gładki jak obmywany wodą kamień, chociaż nieco gumowaty. Pachniał jak sitowie w leniwe letnie popołudnie na plaży, a pod wonią morskiej soli krył się zapach passiflory. Dużo później zrozumiałam, że ktoś inny mógłby czuć w jego obecności inną woń, a nawet postrzegać inną formę.

Nie wyglądał jak pożywienie i nie był pamięciożukiem, ale nie sprawiał wrażenia bezużytecznego, więc go zabrałam. Nie sądzę, bym mogła się powstrzymać.

Wokół mnie ciało Morda unosiło się i opadało w rytmie oddechów, więc ugięłam kolana, by utrzymać równowagę. Niedźwiedź chrapał i drgał przez sen, odgrywając jakąś psychotyczną senną pieśń. Jego fascynujące ślepia – ogromne i żółto-czarne, pobrużdżone jak meteory albo strzaskana kopuła obserwatorium na zachodzie – były mocno zaciśnięte, a potężny łeb wyciągał się na wschód, nie przejmując się żadnym zagrożeniem.

Zrodzony tymczasem był bezbronny.

Inni poszukiwacze, których w wielu przypadkach wiązały niechętne rozejmy, zaczęli wspinać się po boku Morda, rozochoceni, podejmując ryzyko zanurzenia się w lesie jego brudnego, świętego futra. Ukryłam swoje znalezisko pod obszerną koszulą, a nie w torbie, by nie mogli łatwo go dostrzec lub ukraść, gdy będą mnie wyprzedzać.

Zrodzony pulsował przy mojej piersi jak drugie serce.

„Zrodzony”.

Imiona i nazwy już niewiele znaczyły, dlatego przestaliśmy o nie wypytywać, aby się nawzajem nie zadręczać. Mapa dawnego horyzontu nawiedzała nas niczym groteskowa baśń, a gdy o niej opowiadaliśmy, zamiast słów pojawiały się dźwięki, jakie zwykle następują po katastrofie. Anonimowość pośród ruin Ziemi, właśnie tego poszukiwałam. Oraz pary dobrych butów na chłody. A także starej puszki z zupą na wpół zakopanej pod gruzami. Te rzeczy przynosiły nam szczęście; jaką siłę w porównaniu z nimi mogą mieć imiona?

A jednak nazwałam go „Zrodzonym”.

Zrodzony

Подняться наверх