Читать книгу Przekleństwa niewinności - Jeffrey Eugenides - Страница 4
Wstęp
ОглавлениеNadal mam ten sam egzemplarz Przekleństw niewinności, który czytałam po raz pierwszy jako licealistka. Na jego kartkach odcisnęły się ślady nastoletniej Emmy: woda pomarszczyła strony, bo przeglądałam je w kąpieli, poplamił je sok z mandarynek, które zjadałam wtedy tonami. Czytałam tę powieść już wiele, wiele razy, ale wciąż pamiętam moment, gdy natknęłam się na nią po raz pierwszy. Zdawało mi się wtedy, że to mój własny, sekretny świat wyciąga do mnie rękę, a wszystkie nieokreślone tęsknoty i obsesje lat nastoletnich w jakiś sposób wracają do mnie w postaci książki. Nawet pięć dziewcząt o nazwisku Lisbon było jakby odbiciem mnie i moich czterech młodszych sióstr – wiedziałam doskonale, jak specyficzny jest dom wypełniony samymi dziewczętami, znałam to gorączkowe zamienianie się ubraniami, te wszystkie rytuały i ablucje, okres dorastania przypominający jakąś przewlekłą chorobę, na którą cierpiała każda z nas. Świat Przekleństw niewinności był mroczny i prozaiczny, tak jak świat nastolatek, wypełniony pragnieniem, by skatalogować każdy znak i każdy symbol, wyciągnąć z nich znaczenie; nawet najdrobniejsze zdarzenia stawały się w naszych oczach zapowiedzią czegoś niezwykłego. Takie życie bywało wykańczające: wierzyłyśmy, że każda z naszych emocji ma ogromną wagę, i śledziłyśmy najmniejszą zmianę nastroju. Nie było to łatwe życie, a jednak i tak czasem za nim tęsknię.
„Tego ranka, gdy już ostatnia z kolei córka Lisbonów podjęła próbę samobójczą – tym razem była to Mary oraz tabletki nasenne, podobnie jak to miało miejsce z Therese – dwaj sanitariusze przybyli do domu, doskonale wiedząc, gdzie znajduje się szuflada z nożami, a gdzie kuchenka gazowa, a także gdzie jest belka w piwnicy, na której można powiesić sznur”. Już pierwsze zdanie powieści daje czytelnikowi jasno do zrozumienia, że wszystkie dziewczynki państwa Lisbon – ich „córki” – umrą. Sanitariusze z łatwością poruszają się wokół miejsca wypadku, bo to, co powinno szokować – samobójstwo młodej dziewczyny – stało się dla rodziny Lisbonów rutyną. Nawet narrator jest spokojny, miarkuje swoją wypowiedź, podając informację o sposobie, w jaki Mary odebrała sobie życie, jakby mimochodem. Nie ma zbrodni, której zagadkę trzeba byłoby rozwiązać, nie ma mordercy, którego tożsamość trzeba by odkryć. Wiemy doskonale, co się wydarzyło, kto zginął i w jaki sposób. Podając nam tę informację jak na tacy, z zachowaniem chłodnego dystansu, Eugenides skupia naszą uwagę na czymś zupełnie innym – przeprowadza powieściowe dochodzenie o zupełnie innej skali. Lecz nawet gdy niewiadome staje się wiadome, każdy szczegół zostaje wyjaśniony, a każdy świadek przesłuchany, i tak nie ma pewności, że zrozumiało się własne życie.
Narratorem Przekleństw niewinności staje się grecki chór bezimiennych mężczyzn wspominających okres swojego dorastania i samobójstwa pięciu dziewcząt gdzieś na przedmieściach stanu Michigan. Ich opowieść jest równocześnie elegijna i cięta jak brzytwa; nurkują w tę i z powrotem w odmęty własnego życia, przywołując dawne chwile i odgrywając rolę zbiorowej świadomości całego osiedla. Ci mężczyźni nigdy do końca nie wyrośli z własnych wspomnień – choć mają już „rzednące włosy i okrągłe brzuszki”, wciąż pozostają chłopcami krążącymi wokół nierozwiązanej tajemnicy tego, co popchnęło dziewczęta do odebrania sobie życia. Z wysiłkiem godnym policyjnych śledczych zebrali wyczerpujący zbiór pamiątek z tamtych czasów („dowody rzeczowe numer 1 do numeru 97”), przeprowadzili przesłuchania nawet najdrobniejszych postaci osiedla, próbowali wyobrazić sobie, że siedzą w głowach pięciu sióstr Lisbon i, przede wszystkim, próbowali ożywić zastałą przeszłość. Akcja powieści cofa się i tak otrzymujemy rekonstrukcję osiemnastu miesięcy dzielących samobójstwa pierwszej i ostatniej z córek, a narratorzy tej historii, mężczyźni w średnim wieku, obsesyjnie próbują wniknąć w sekret, którego być może nigdy nie rozwikłają, bo żadnej z poszlak nie sposób brać za pewnik.
Córki Lisbonów są dziwne, niemal widmowe; początkowo jawią się jako bezkształtna, jednolita masa pięciu blond głów, „plama oślepiającego światła, jak kongregacja aniołów”. Następnie, w trakcie uważnego studium prowadzonego przez chłopców, każda z dziewcząt staje się coraz bardziej konkretną istotą: rozmarzona Cecilia sporządzająca listy gatunków zagrożonych wyginięciem i ubrana w suknię ślubną z obciętym rąbkiem, Therese, wiecznie zajęta swoją radiostacją, Bonnie, całująca „z oczami szeroko otwartymi z przerażenia”, Mary, tańcząca z chusteczką higieniczną w dłoni, i – najbardziej arogancka i frapująca z dziewcząt – Lux, której znakiem rozpoznawczym są bluzki bez pleców i „dziwny, gardłowy śmiech”. Inny pisarz być może nakreśliłby dziewczęta tylko powierzchownie, czyniąc z nich ledwie maniakalną fantazję, Eugenides jednak pokazuje nam migawki tego, kim były naprawdę, dając im godność istnienia nie tylko w wyobrażeniach chłopców. Każda z nich ma osobowość, której nawet najbardziej uważny obserwator nie byłby w stanie dostrzec. Nawet gdy siostry nabierają kształtów, stają się przedmiotem badań i obsesji, nigdy nie ujawniają się w pełni – ani czytelnikowi, ani chłopcom, którzy zresztą rozumieją, że ich zainteresowanie zmarłymi koleżankami nigdy nie przybliży ich do prawdy. Jeśli już, dziewczęta stają się tym bardziej tajemnicze, silniejsze, nieuchwytne: „[dziewczyny] wiedziały o nas wszystko, chociaż my nie byliśmy w stanie ich pojąć. Wiedzieliśmy, w końcu, że te dziewczyny tak naprawdę były kobietami w przebraniu, że rozumiały miłość, a nawet śmierć, i że naszym jedynym zadaniem było robienie zamieszania, które zdawało się je fascynować”.
Eugenides buduje świat tak ciasny i nastrojowy, że jego książka działa niemal jak pogoda: ma własny, odrębny system logiczny, a może raczej zamknięty obwód nastoletniego mózgu, dostrojonego, by odbierać wszelkie znaki i sygnały; jest niczym uzależniająca klaustrofobia. Nawet gdy Eugenides dywaguje nad powojennym snem o przedmieściu, „upadającym imperium” miasteczka w Michigan, w jego słowach znajdziemy poczucie ponadczasowości, wrażenie, że opisywany świat jest równocześnie bliski i w pewnym sensie nieziemski, krążący między nastoletnią nudą codzienności i niemalże mitycznym królestwem. Gdy Cecilia podcina sobie żyły na nadgarstkach, sanitariusze z noszami zostają porównani do „niewolników składających ofiarę na ołtarzu”, a Cecilia – do „zamroczonej dziewicy opierającej się na łokciu, z nieobecnym uśmiechem na pobladłych wargach”. Pisarstwo Eugenidesa jest niemal bezszwowe; łatwo jest podążać za jego rytmem, zapaść się w książkę tak, jak zapada się w sen. Jedną z największych przyjemności z lektury powieści Eugenidesa są szczegóły: pokoje, ulice i osiedla autor odtwarza wręcz co do piksela. Każdy opis, każdy przedmiot zdają się dokładnie takie jak w rzeczywistości. Elementy świata przedstawionego, fizycznie wręcz namacalne, powstają jak wiersz: bluzki bez ramiączek Lux, karty do tarota Cecilii, lampa Apollo 11, pomarańczowa aspiryna dla dzieci… Nawet lista zakupów państwa Lisbon, wyżebrana od dostawcy ze sklepu spożywczego, przyjmuje romantyczną, gnomiczną jakość. Dlaczego te szczegóły – zaprawiony alkoholem sok ananasowy, różowy marmur, zabrudzony płócienny but – tak nas oczarowują? Postaci o mniejszym znaczeniu Eugenides traktuje z równą troskliwością i drobiazgowością, a nawet poświęca im sporo uwagi, często osiągając efekt komiczny: Trip Fontaine (personalia idealne) na przykład, sumiennie pracujący nad opalenizną, trzyma w słoikach kolekcję „Wielkich jointów świata”, a dziewictwo stracił na wakacjach w Acapulco z kobietą rozdającą karty w kasynach Las Vegas. Z kolei Dominic Palazzolo „był pierwszym chłopakiem w sąsiedztwie, który nosił okulary słoneczne” i wyglądał „właśnie tak, jak wyobrażaliśmy sobie Europejczyka – słabowity, schorowany, chimeryczny”. Eugenides przedstawia warstwę czasu i miejsca tak, jak zachowujemy ją w pamięci – tak jak zapach, konkretne ustawienie przedmiotów, sposób, w jaki cień przeplata się ze światłem z perspektywy tylnego siedzenia w samochodzie, mogą nagle obudzić w nas przeszłość, która czuwała tuż pod powierzchnią.
To skrupulatne skupienie na detalach zdaje się dla narratorów próbą uzasadnienia słuszności swoich racji, wysiłkiem mającym na celu obronę ich wiarygodności jako tych, którzy opowiedzą historię sióstr Lisbon. Bezwzględność, z jaką brną przez przeszłość, sprawia, że są w stanie uprzedzić potencjalny zarzut stronniczości i niestosowności swojej narracji, tak jakby ilość przekazywanych informacji sama była w stanie obronić sens sprawy. Choć detali wciąż przybywa, a z każdego kąta osiedla i z każdego zaułka pamięci chłopcy wyciągają coraz więcej i więcej, ogólny obraz sytuacji pozostaje niejasny. „Ustawiając lunetę Carla Tagela pod odpowiednim kątem przez okno domku, udało się nam zobaczyć dziobatą twarz księżyca przepływającego powoli po niebie, a potem błękitną Wenus, ale gdy skierowaliśmy lunetę na okno pokoju Lux, zbliżenie było tak mocne, że nic nie mogliśmy zobaczyć”. Nawet planety, oddalone o miliony kilometrów, są dla chłopców bardziej uchwytne niż dziewczęta mieszkające po drugiej stronie ulicy. Gdy komunikują się z siostrami bezpośrednio – na zmianę puszczając im przez telefon piosenki w trakcie urywanych, tajemniczych rozmów – chłopcy notują tytuły utworów w kolejności ich odtwarzania, podając sobie „klejącą się słuchawkę”, jakby „przyciskali uszy do piersi dziewczyn”.
Dopiero później dociera do nich, że wiadomość, którą przysłały im wówczas dziewczęta, wcale nie musiała wymagać rozszyfrowania, a teorie spiskowe chłopców i uporczywe próby złamania rzekomego kodu jedynie przysłaniały im rzeczywistość. Być może siostrom chodziło wyłącznie o to, by nawiązać z nimi kontakt. „Byliśmy tak skoncentrowani na naszych obserwacjach, że nie zauważyliśmy tylko jednego – prostego, odwzajemnionego spojrzenia”. Prawda stała się zakładnikiem szczegółów, które udaremniały wszelkie próby znaczącej rozmowy. Chłopcy stają się więc nagle współwinnymi losu dziewcząt: ich własne wyobrażenia na temat sióstr uniemożliwiły im rzeczywiste poznanie bohaterek. „Doszliśmy do wniosku, że dziewczęta przez cały czas próbowały nawiązać z nami kontakt, uzyskać naszą pomoc, ale my byliśmy zbytnio zaślepieni naszą namiętnością, aby to zauważyć”. To, co chłopcy nazywają miłością, bliższe jest raczej wyobcowaniu.
Nie tylko chłopcy źle oceniają otaczający ich świat. Ich rodzice – pozbawieni już moralnego autorytetu zapewnianego niegdyś przez wojnę – muszą dowieść swojej wartości już nie w okopach, lecz na mizernych polach bitwy własnych podmiejskich domostw, gdzie uogólniony strach zastępuje skonkretyzowanego wroga. Źródło potencjalnego zagrożenia zmienia się od globalnego – groźba nuklearnej anihilacji, zanieczyszczenia środowiska, toksycznych odpadów – do lokalnego – martwe muchy zalegające na maskach samochodów, drzewa skażone chorobą. Niebezpieczeństwo, czy może raczej śmierć, jest czymś zewnętrznym, znanym, a zatem czymś, czemu można zapobiec: chłopcy idą na szczepienia, trzymają pod językami lekarstwo przeciw polio, ostrzegają Cecilię, by nie dotykała ustami wodotrysku z wodą pitną. Nawet gdy Lux nie przychodzi do domu o ustalonej porze, państwo Lisbon zakładają, że zawinił jakiś czynnik zewnętrzny, a z pewnością nie sama dziewczynka. Wierzą, że każde zagrożenie może zostać zniwelowane poprzez zamknięcie wszystkich córek w areszcie domowym. Ich moralność nakazuje im myśleć, że dom jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie, chroniącym mieszkańców przed wszelkimi zagrożeniami z zewnątrz, lokalnymi i globalnymi. Wkrótce jednak, niczym w horrorze, rodzice z przerażeniem zdają sobie sprawę, że to właśnie dom przyzywa dziewczynki. Cały balast podmiejskiego światka, przystrzyżone trawniki, mili sąsiedzi i przestronne, praktyczne samochody nie są w stanie powstrzymać niebezpieczeństwa o źródle psychologicznym, tajemnicy gotującej się w nastoletnich ciałach, królestwie leżącym poza zasięgiem nawet najsurowszych rodziców.
Przekleństwa niewinności są elegią nie tylko o martwych dziewczętach, lecz także o nastoletnich chłopcach. Ich relacja z siostrami Lisbon to przede wszystkim fantazja, choć intensywność ich uczuć była jak najbardziej prawdziwa, może nawet prawdziwsza niż cokolwiek, co przydarzyło im się później. Po śmierci ostatniej z dziewcząt czar jakby pryska: nadciąga świat dorosłych i jego zwyczajne, codzienne rozczarowania. Czas ich zdradził, wszystkich bez wyjątku, gdy tak trwali, „[…] powoli pogrążając się w melancholii pozostałej części naszego życia”; nawet Trip Fontaine, niegdyś posiadacz „najbardziej lśniącej ojcowsko-synowskiej opalenizny w miasteczku”, staje się udręczonym alkoholikiem osadzonym w ośrodku dla uzależnionych gdzieś na pustyni i plotącym pod nosem całkowite bzdury. Być może, żyjąc w przeszłości i katalogując każdą jej pamiątkę, chłopcy mogą podtrzymać intensywność tamtych czasów, skupić się na czymś poza żalem, starzeniem się i poczuciem utraty. Nie są jednak w stanie zatrzymać czasu. Mówią o dziewczynach – które zmarły, gdy ich dorastanie dopiero rozkwitało – z zazdrością, jak o gościach, którzy wyszli z imprezy w jej punkcie kulminacyjnym. Martwe dziewczęta nie muszą znosić niesprawiedliwości starzenia się, nie widzą, jak przemija ich młodość, a wspomnienia gasną. Dom Lisbonów kupuje pewna para, która przemienia go w „lśniącą, pustą przestrzeń, oazę spokoju przeznaczoną dla medytacji, japońskimi przepierzeniami zakrywając smętne wspomnienie sióstr Lisbon”. Nawet dawni idole chłopców upadają: „Paul Baldino zaczął wyglądać jak każdy inny grubas z podkrążonymi oczami, i pewnego dnia poślizgnął się, a może ktoś go popchnął, pod szkolnym prysznicem, i widzieliśmy, jak leży na kafelkach, trzymając się za obolałą stopę”. Cenne wystawy przedmiotów zbieranych przez chłopców kurzą się i rozkładają: „stare kosmetyki Mary, wysychające i zmieniające się w beżowy pył, […] trampki Cecilii, żółknące tak, że nie pomoże im już pasta do zębów i płyn do naczyń”. Jak mówią chłopcy, „grobowiec nie jest hermetycznie szczelny i nasze świętości powoli znikają”.
Przeszłość nigdy nas nie opuszcza, zdaje się mówić Eugenides, lecz tylko podwaja się i ujawnia, zawsze nam umykając. Ta powieść jest elegią o tym, jak życie przepływa przez nas i nas zmienia. Jesteśmy przedmiotem jego tajemniczych działań, ale nigdy nie otrzymujemy satysfakcjonującej narracji. Każde usiłowanie narzucenia mu jakiejś logiki nie wytrzymuje próby: nie istnieje wspomnienie, które nie rozmywałoby się ani trochę, nie jawiło się nagle jako coś zupełnie innego, co dzieje się choćby u pani Lisbon, gdy kobieta bierze promyk słońca w oknie za twarz dawno zmarłej dziewczynki. Wrażliwość przynosi ból, tak samo jak bycie świadkiem fenomenu świata bez wiedzy o sensie jego istnienia. Gdy myślę o zdaniach, które zakreśliłam sobie w moim egzemplarzu Przekleństw niewinności jako nastolatka, nie potrafię określić, co popchnęło mnie do reakcji akurat na te słowa, na fragmenty, które dziś nie mają dla mnie wielkiego znaczenia. Dziwnie jest być równocześnie nastolatką gorączkowo podkreślającą całe ustępy tekstu i dorosłą, która wiele lat później może tylko spojrzeć na te nieczytelne zapiski i rozmyślać nad wspaniałością życia, nad poczuciem alienacji, jaka dotyka nas w procesie dorastania. Tak jak chłopcy możemy się starać rozwiązać własną tajemnicę okresu dojrzewania, skonstruować most nad przepaścią dzielącą nas od wszystkich ludzi, którymi kiedyś byliśmy. Nie znajdziemy w tym procesie jednak, rzecz jasna, żadnych odpowiedzi. Bo ich nie ma. Być może najbliżej przeszłości, jak możemy się znaleźć, leżą obrazy, które w nas pozostają – umierający wiąz na pewnej ulicy w pewnym miasteczku pewnego lata. „To było 13 czerwca”, przypominają sobie narratorzy Eugenidesa, jakby powtarzali zaklęcie, „czternaście stopni pod słonecznym niebem”.
Ci chłopcy – dziś już mężczyźni – kończą książkę zebrani w domku na drzewie, zaginionym królestwie ich młodości: „nie miało znaczenia, ile miały lat i że były dziewczynami, ważne było tylko to, że je kochaliśmy i że nie słyszały naszego wołania, nadal nas nie słyszą, siedzących tu, na górze, w domku na drzewie, z naszymi rzednącymi włosami i okrągłymi brzuszkami, gdy wywołujemy je z tych pomieszczeń, do których udały się, aby już na zawsze być same, samotne w samobójstwie, które jest głębsze niż śmierć i gdzie nigdy nie uda się nam znaleźć brakujących elementów tej układanki”. Mogą równie dobrze wywoływać samych siebie; nikt nigdy im nie odpowie.
Emma Cline
(przełożyła: Katarzyna Wiśniewska)