Читать книгу Przekleństwa niewinności - Jeffrey Eugenides - Страница 5

Rozdział pierwszy

Оглавление

Tego ranka, gdy już ostatnia z kolei córka Lisbonów podjęła próbę samobójczą – tym razem była to Mary oraz tabletki nasenne, podobnie jak to miało miejsce z Therese – dwaj sanitariusze przybyli do domu, doskonale wiedząc, gdzie znajduje się szuflada z nożami, a gdzie kuchenka gazowa, a także gdzie jest belka w piwnicy, na której można powiesić sznur. Wysiedli z karetki pogotowia, naszym zdaniem jak zawsze poruszając się zdecydowanie zbyt wolno, i usłyszeliśmy, jak ten gruby bąknął pod nosem:

– Chłopaki, to nie jest telewizja, my właśnie tak szybko chodzimy.

Niósł ciężki respirator i defibrylator przez niepomiernie rozrośnięte krzaki i przez zapuszczony trawnik, równiutko przycięty i uporządkowany trzynaście miesięcy wcześniej, gdy zaczęły się kłopoty.

Pierwsza była najmłodsza z sióstr, zaledwie trzynastoletnia Cecilia, która jak stoik podcięła sobie żyły podczas kąpieli i gdy ją znaleźli, unoszącą się w różowym basenie, z żółtymi oczami osoby opętanej i drobnym ciałem wydzielającym ciężką woń dojrzałej kobiety, sanitariusze byli tak przerażeni jej spokojem, że oniemieli w bezruchu. Ale wtedy z przeraźliwym krzykiem do środka wpadła pani Lisbon, co natychmiast przywróciło pomieszczeniu realność: krew na macie łazienkowej, brzytwa pana Lisbona zatopiona w muszli klozetowej, tworząca w wodzie marmurkowy wzór. Pielęgniarze wyjęli Cecilię z ciepłej wody, która tylko przyspieszała krwawienie, i założyli na jej ramię opaskę uciskową. Mokre włosy spływały jej na plecy, a kończyny już zaczęły sinieć. Nic nie powiedziała, ale gdy rozwarli jej dłonie, znaleźli laminowany obrazek Maryi Dziewicy, który przyciskała do swej pączkującej piersi.

To było w czerwcu, w porze jętek, kiedy to każdego roku nasze miasteczko jest pokryte mrowiem tych efemerycznych owadów. Wznoszą się całą chmarą z glonów zanieczyszczonego jeziora i zaczerniają okna, pokrywają samochody i uliczne latarnie, zalepiają miejskie przystanie i dekorują girlandami olinowanie łodzi, zawsze tak samo wszechobecne w swojej brunatnej latającej pianie. Pani Scheer, mieszkająca na tej samej ulicy, powiedziała nam, że widziała Cecilię na dzień przed próbą samobójstwa. Dziewczynka stała przy krawężniku, w staromodnej sukni ślubnej z obciętym rąbkiem, jaką zawsze nosiła, i patrzyła na pokrytego muszkami forda thunderbirda.

– Przydałaby ci się miotła, moja droga – doradziła jej pani Scheer.

Ale Cecilia utkwiła w niej swój wzrok medium spirytystycznego.

– One są martwe – odpowiedziała. – Żyją tylko dwadzieścia cztery godziny. Wykluwają się, rozmnażają i zaraz po tym zdychają. Nawet nie zdążą nic zjeść.

Mówiąc to, włożyła rękę do spienionej warstwy robaków i napisała w niej swoje inicjały: C.L.

Staraliśmy się ułożyć fotografie chronologicznie, choć utrudniał nam to upływ tak wielu lat. Niektóre z nich są zamazane, ale i tak wiele na nich można zobaczyć. Dowód rzeczowy numer 1 przedstawia dom Lisbonów na krótko przez samobójczą próbą Cecilii. Zdjęcie zostało zrobione przez agentkę handlu nieruchomościami, panią Carminę D’Angelo, której pan Lisbon zlecił sprzedaż domu, od dawna już za małego dla jego dużej rodziny. Jak widać na fotografii, z dachu jeszcze nie zaczęły odpadać łupkowe dachówki, weranda nadal jest widoczna ponad krzakami, a okna jeszcze nie trzymają się na taśmie maskującej. Wygodny dom na przedmieściach. W prawym oknie na piętrze widać niewyraźną plamkę, którą pani Lisbon zidentyfikowała jako swoją córkę, Mary.

– Modelowała włosy, bo uważała, że są oklapłe – powiedziała po latach, przypominając sobie, jak jej córka wyglądała przez krótki czas swojego pobytu na ziemi. Na zdjęciu uchwycony jest moment, gdy Mary suszy sobie włosy suszarką. Jej głowa sprawia wrażenie płonącej, ale to tylko złudzenie optyczne. To było 13 czerwca, czternaście stopni pod słonecznym niebem.


Gdy sanitariuszom udało się ograniczyć krwawienie do cienkiej strużki, położyli Cecilię na nosze i wynieśli z domu do stojącej na podjeździe karetki. Dziewczyna wyglądała jak drobna Kleopatra w królewskiej lektyce. Najpierw zobaczyliśmy wychodzącego tyczkowatego sanitariusza z wąsami Wyatta Earpa – gdy już lepiej go poznaliśmy przez te rodzinne tragedie, zaczęliśmy mówić na niego „Szeryf” – a potem pojawił się ten gruby, trzymając nosze z tyłu i z gracją krocząc po trawniku, ze wzrokiem wlepionym w swoje policyjne buty, jakby uważał, żeby nie wdepnąć w psie gówno, chociaż później, gdy lepiej zaznajomiliśmy się z maszynerią, wiedzieliśmy już, że sprawdzał wskaźnik ciśnienia krwi. Pocąc się, szli niezgrabnie w kierunku trzęsącej się i migającej światłami karetki. Gruby potknął się o samotną bramkę krokietową. Kopnął ją z zemsty; bramka wyskoczyła z ziemi, wzbijając fontannę kurzu, i z brzękiem upadła na podjazd. Tymczasem pani Lisbon wybiegła na werandę, ciągnąc za sobą flanelową koszulę nocną Cecilii, i wydała z siebie wycie tak długie, że czas nagle zatrzymał się w miejscu. Pod zrzucającymi listowie drzewami i ponad rozpaloną, nadmiernie nasłonecznioną trawą te cztery postaci zatrzymały się, tworząc żywy obraz: dwóch niewolników składających ofiarę na ołtarzu (podnosząc nosze, aby je wstawić do karetki), kapłanka wywijająca pochodnią (machająca flanelową koszulą nocną) i zamroczona dziewica opierająca się na łokciu, z nieobecnym uśmiechem na pobladłych wargach.

Pani Lisbon pojechała z tyłu karetki, natomiast pan Lisbon ruszył za nimi swoim kombi, jadąc z dozwoloną prędkością. Dwie z córek Lisbonów były w tym czasie poza domem, Therese w Pittsburghu na sympozjum naukowym, a Bonnie na obozie muzycznym, gdzie starała się nauczyć gry na flecie, po zrezygnowaniu z pianina (miała zbyt drobne dłonie), skrzypiec (bolał ją podbródek), gitary (krwawiły jej opuszki palców) i trąbki (puchła jej górna warga). Mary i Lux, słysząc syrenę, przybiegły do domu z lekcji kształcenia głosu, jaką odbywały u pana Jessupa po drugiej stronie ulicy. Gdy przepchały się do zatłoczonej łazienki, doznały tego samego szoku co ich rodzice, widząc obryzgane krwią przedramiona Cecilii i jej pogańską nagość. Przed domem stanęły, trzymając się w objęciach, na kępie trawy, jaką pominął Butch, krzepki chłopak, który w soboty kosił trawnik. Po drugiej stronie ulicy brygada mężczyzn z wydziału ochrony zieleni zajmowała się naszymi obumierającymi wiązami. Syrena karetki zawyła na odjezdnym, a botanik i jego ekipa odłożyli swoje pompy ze środkami owadobójczymi, aby za nią spojrzeć. Gdy znikła, powrócili do spryskiwania drzew. Okazały wiąz, również widoczny na dowodzie rzeczowym numer 1, uległ potem grzybom roznoszonym przez ogłodka wiązowca i został ścięty.

Karetka zawiozła Cecilię do szpitala Bon Secours na rogu Kercheval i Maumee. Na oddziale pomocy doraźnej Cecilia z niesamowitą obojętnością obserwowała próby odratowania jej. Żółte oczy ani razu nie zamrugały, nie wzdrygnęła się, gdy wbijano jej igłę w ramię. Doktor Armonson zszył rany na nadgarstkach dziewczyny. Pięć minut po transfuzji stwierdził, że jej życiu nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Wziął ją pod brodę i powiedział:

– Co ty tu robisz, kochanie? Nawet nie jesteś na tyle dorosła, aby wiedzieć, jak złe bywa życie.

To właśnie wtedy Cecilia wypowiedziała to, co miało być jedyną formą jej listu samobójczego, i to bezużytecznego, ponieważ miała żyć:

– Najwyraźniej, panie doktorze – powiedziała – nigdy pan nie był trzynastolatką.


Córki Lisbonów miały lat trzynaście (Cecilia), czternaście (Lux), piętnaście (Bonnie), szesnaście (Mary) i siedemnaście (Therese). Były niskie, miały kształtne tyłeczki opięte w dżinsy i pucołowate policzki przypominające podobne krągłości z tyłu. Gdy tylko udawało się nam je ujrzeć, ich twarze sprawiały na nas wrażenie nieprzyzwoicie obnażonych, jakbyśmy zawsze oglądali tylko zawoalowane kobiety. Nikt nie był w stanie pojąć, jak to możliwe, że pan i pani Lisbon mogli stworzyć takie piękne dzieci. Pan Lisbon uczył matematyki w liceum. Był chudy i wyglądał jak chłopiec oszołomiony swoimi własnymi siwymi włosami. Miał piskliwy głos, a gdy Joe Larson powiedział nam, jak pan Lisbon płakał, kiedy do szpitala odwożono później Lux, po jej własnej próbie samobójczej, z łatwością wyobraziliśmy sobie dźwięk jego dziewczęcego łkania.

Gdy widywaliśmy panią Lisbon, zawsze na próżno doszukiwaliśmy się w niej oznak urody, jaką kiedyś musiała posiadać. Jednak jej pulchne ramiona, włosy jak ze stalowej wełny obcięte brutalnie krótko i okulary bibliotekarki skutecznie nam to udaremniały. Widziało się ją rzadko, z reguły rankiem, kiedy to kompletnie ubrana, chociaż słońce jeszcze nie wstało, wychodziła, aby odebrać pokryte rosą kartony z mlekiem, lub w niedzielę, gdy cała rodzina jechała swoim długim kombi do katolickiego kościoła św. Pawła nad jeziorem. W te poranki pani Lisbon przyjmowała pozę królewskiej lodowatości. Ściskając w dłoniach swoją odświętną torebkę, sprawdzała po kolei wszystkie dziewczynki, czy nie mają śladu makijażu, i dopiero po tym zezwalała im wsiąść do samochodu, a nierzadko zdarzało się jej odesłać Lux do domu, aby zmieniła bluzkę na mniej wydekoltowaną. Nikt z nas nie chodził do kościoła, więc mieliśmy dużo czasu na obserwowanie całej rodziny – dwoje rodziców wypłukanych z barw, jak negatywy fotograficzne, a za nimi ich pięć lśniących córek, ubranych w suknie domowej roboty, całe w koronkach i krezach, wypchane ich owocującymi ciałami.

Tylko jednemu chłopakowi pozwolono wejść do tego domu. Peter Sissen pomógł panu Lisbonowi zainstalować w klasie ruchomy model Układu Słonecznego i w rewanżu pan Lisbon zaprosił go na kolację. Opowiadał nam, że dziewczyny bez przerwy kopały go pod stołem, ze wszystkich stron, więc nie mógł powiedzieć, która to. Patrzyły na niego swoimi błękitnymi, rozgorączkowanymi oczami i uśmiechały się, ukazując stłoczone zęby, będące jedyną cechą córek Lisbonów, w której mogliśmy dopatrzyć się jakiejś wady. Tylko Bonnie nie rzucała Peterowi Sissenowi tajemniczych uśmiechów i nie kopała go pod stołem. Odmówiła modlitwę i jadła w ciszy, zagubiona w pobożności piętnastolatki. Po jedzeniu Peter Sissen zapytał, czy może skorzystać z toalety, a ponieważ w łazience na dole były Therese i Mary, chichoczące i szepczące, musiał skorzystać ze znajdującej się na piętrze łazienki dziewcząt. Wrócił do nas z opowieściami o sypialniach wypełnionych pogniecionymi majtkami, o pluszowych zwierzętach na śmierć zgniecionych w uściskach przez namiętność dziewcząt, o krzyżu na ścianie spowitym w biustonosz, o przejrzystych jak mgiełka izbach pod baldachimami łóżek i o unoszących się w powietrzu wyziewach tak dużej liczby dziewczyn stających się kobietami w tej samej ciasnej przestrzeni. W łazience, odkręciwszy wodę, aby zagłuszyć dźwięki swoich poszukiwań, Peter Sissen odkrył należący do Mary Lisbon tajny schowek z kosmetykami związanymi w skarpetce pod umywalką: czerwone szminki i druga skóra różu i podkładu, a także wosk do depilacji, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że miała wąsy, których nigdy wcześniej nie zauważyliśmy. Zresztą wtedy nie mieliśmy pojęcia, czyje to kosmetyki znalazł Peter Sissen; dowiedzieliśmy się tego dopiero dwa tygodnie później, gdy zobaczyliśmy na przystani Mary Lisbon z karmazynowymi ustami, jakie odpowiadały opisanemu przez niego odcieniowi.

Sporządził cały inwentarz dezodorantów, perfum i wacików do ścierania martwej skóry, a my byliśmy zaskoczeni, gdy okazało się, że nigdzie nie było irygatorów, ponieważ sądziliśmy, że dziewczyny co wieczór przepłukiwały się, tak jak myły zęby. Ale już chwilę później zapomnieliśmy o naszym rozczarowaniu, kiedy Sissen opowiedział nam o odkryciu, które przeszło nasze najśmielsze wyobrażenia. W koszu na śmieci leżał tampon, poplamiony, jeszcze świeży po kontakcie z wnętrzem jednej z sióstr Lisbon. Sissen powiedział, że chciał nam go przynieść i że wcale nie był ohydny, ale po prostu piękny, trzeba było to widzieć, coś w rodzaju nowoczesnego malarstwa czy coś takiego, a potem dodał, że naliczył dwanaście paczek tamponów w szafce. W tym właśnie momencie zapukała Lux i zapytała, czy przypadkiem tam nie umarł, więc skoczył do drzwi, aby je otworzyć. Jej włosy, przy obiedzie spięte klamerką, teraz opadały na ramiona. Nie próbowała wejść do łazienki, tylko patrzyła mu w oczy. Następnie, śmiejąc się jak hiena, przepchnęła się obok niego, mówiąc:

– Skończyłeś okupować łazienkę? Potrzebuję czegoś.

Podeszła do szafki, zatrzymała się i założyła ręce za siebie.

– To sprawa osobista. Pozwolisz? – powiedziała, a Peter Sissen, rumieniąc się, pomknął w dół schodów, podziękował państwu Lisbon i wybiegł z domu, aby przekazać nam, że właśnie w tej chwili, gdy muszki brudziły niebo i zapalały się latarnie uliczne, Lux Lisbon krwawiła między nogami.


Kiedy Paul Baldino usłyszał opowieść Petera Sissena, poprzysiągł, że dostanie się do domu Lisbonów i zobaczy rzeczy bardziej niewyobrażalne, niż widział Sissen.

– Podpatrzę, jak te dziewczyny biorą prysznic – zarzekał się.

Już wtedy, w wieku czternastu lat, Paul Baldino ze swoim gangsterskim brzuchem oraz twarzą zabójcy do wynajęcia wyglądał jak jego ojciec, Sammy „Rekin” Baldino, i jak wszyscy mężczyźni, którzy odwiedzali wielki dom Baldinów, wchodząc po głównych schodach, strzeżonych przez dwa kamienne lwy. Poruszał się ociężałym, dumnym krokiem miejskich drapieżców pachnących wodą kolońską i z wymanikiurowanymi paznokciami. Baliśmy się zarówno jego samego, jak i jego potężnych, zwalistych kuzynów, Rica Manollo i Vince’a Fusillego, i to nie tylko dlatego, że ich dom co jakiś czas pojawiał się w gazetach, czy też ze względu na kuloodporne czarne limuzyny, które sunęły po zakręconym podjeździe otoczonym sprowadzonymi z Włoch drzewami laurowymi, ale z powodu jego ciemno podkrążonych oczu i gigantycznych bioder, a także jaskrawo wypolerowanych czarnych butów, które nosił nawet podczas gry w baseball. W przeszłości potrafił zakradać się również do innych zakazanych miejsc i chociaż nie zawsze przynoszone przez niego informacje były wiarygodne, jego wypady nadal robiły na nas wrażenie. W szóstej klasie, gdy dziewczyny poszły do auli oglądać specjalnie dla nich przygotowany film, to właśnie Paul Baldino wkradł się do sali i ukrył w starej kabinie do głosowania, aby opowiedzieć nam treść tego filmu. Czekaliśmy na niego na boisku i bezmyślnie kopaliśmy żwir, a gdy w końcu pojawił się, żując wykałaczkę i bawiąc się złotym pierścieniem na palcu, z zapartym tchem oczekiwaliśmy, co nam powie.

– Widziałem ten film – powiedział. – Już wszystko wiem. Posłuchajcie. Kiedy dziewczyny mają mniej więcej dwanaście lat – nachylił się w naszą stronę – krwawią im cycki.

Pomimo tego, że od szóstej klasy nasza wiedza na te tematy wyraźnie się rozszerzyła, Paul Baldino nadal wzbudzał w nas lęk i szacunek. Jego biodra nosorożca jeszcze się powiększyły, a ciemne kręgi pod oczami zrobiły się jeszcze ciemniejsze i nabrały barwy popiołu z cygar zmieszanego z błotem, przez co wyglądał na człowieka, któremu nieobca była śmierć. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły pojawiać się plotki o podziemnym korytarzu, który miał służyć Sammy’emu Baldino do ucieczki. Kilka lat wcześniej, za kolczastym ogrodzeniem domu Baldina, strzeżonym przez dwa identyczne białe owczarki niemieckie, pojawiła się grupa robotników. Zawiesili na rusztowaniu brezent, aby ukryć, co robią, i po trzech dniach, gdy zerwali brezent, to tam, pośrodku trawnika, stał sztuczny pień drzewa. Zbudowano go z cementu i następnie namalowano na nim korę drzewa, tak wiernie, że widać było nawet dziurę po sęku, a u góry dwa splątane konary wznosiły się w niebo z żarliwością kikutów po amputacji. W samym środku drzewa, w wyciętym piłą łańcuchową trójkącie, znajdował się metalowy ruszt.

Kiedy Paul Baldino powiedział nam, że to grill, uwierzyliśmy mu. Ale mijał czas, a my zauważyliśmy, że nikt nigdy go nie używał. W gazetach napisano, że montaż grilla kosztował pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale nigdy na nim nie usmażono ani jednego hamburgera czy hot doga. Wkrótce rozeszły się pogłoski, że pień drzewa był wejściem do podziemnego korytarza prowadzącego do kryjówki nad rzeką, gdzie Sammy Rekin trzymał łódź motorową, a robotnicy powiesili brezent jedynie po to, aby ukryć wykop. Później, kilka miesięcy po pojawieniu się plotek, Paul Baldino zaczął przechodzić przez kanały burzowe i wyłaniać się w piwnicach różnych osób. Wyszedł w domu Chase’a Buella ubrudzony szarym kurzem, śmierdzącym jak znajome gówno; przecisnął się do piwnicy Danny’ego Zinna, tym razem z latarką, kijem baseballowym i torbą zawierającą dwa martwe szczury; aż w końcu trafił na drugą stronę bojlera Toma Faheema, w który zadzwonił trzy razy.

Tłumaczył nam, że zgubił się podczas badania kanału burzowego pod swoim domem, ale zaczęliśmy podejrzewać, że bawił się w podziemnym korytarzu swego ojca. Kiedy przechwalał się, że zobaczy siostry Lisbon pod prysznicem, podejrzewaliśmy, że ma zamiar wejść do domu Lisbonów w taki sam sposób, w jaki wchodził do innych. Nigdy nie dowiedzieliśmy się dokładnie, co się wydarzyło, chociaż policja przesłuchiwała Paula Baldino przez ponad godzinę. Powiedział im tyle samo co nam. Wyznał, że wczołgał się do kanału pod własną piwnicą i zaczął się przesuwać, metr po metrze. Opisywał zdumiewające rozmiary kanałów, kubki po kawie i niedopałki papierosów zostawione przez robotników, a także wykonane węglem drzewnym rysunki nagich kobiet, przypominające te w jaskiniach. Opowiadał, jak to na chybił trafił wybierał korytarze i jak przechodząc pod domami różnych ludzi, mógł wyczuć, co się u nich gotowało. W końcu wyszedł przez kratkę na kanale burzowym w piwnicy Lisbonów. Otrzepał się z kurzu i ruszył w poszukiwaniu kogoś na parterze, ale w domu nikogo nie było. Zawołał raz i jeszcze raz, chodząc od pokoju do pokoju. Wszedł po schodach na piętro. Przechodząc przez korytarz, usłyszał szum płynącej wody. Podszedł do drzwi łazienki. Twierdził, że zapukał. A potem Paul Baldino opowiedział nam, jak to wszedł do łazienki i znalazł tam Cecilię, nagą, z krwawiącymi nadgarstkami, i jak po otrząśnięciu się z szoku pobiegł na dół, aby zadzwonić po policję, ponieważ tego właśnie uczył go jego ojciec.


Oczywiście to sanitariusze jako pierwsi znaleźli laminowany obrazek i w tym krytycznym momencie ten gruby włożył go do kieszeni. Dopiero w szpitalu pomyślał, żeby oddać go państwu Lisbon. Cecilii nie groziło już żadne niebezpieczeństwo, a jej rodzice siedzieli w poczekalni, odczuwając ulgę, ale równocześnie zupełnie zagubieni. Pan Lisbon podziękował sanitariuszom za ocalenie życia córce. Potem odwrócił obrazek na drugą stronę i zobaczył napis:

Maryja Dziewica pojawia się w naszym mieście, niosąc posłanie pokoju dla upadającego świata. Podobnie jak w Lourdes czy Fatimie, Najświętsza Panienka objawia się ludziom takim jak ty. Więcej informacji pod telefonem 555-MARY.

Pan Lisbon przeczytał te słowa trzykrotnie. Następnie odezwał się przygnębionym głosem:

– Ochrzciliśmy ją, przyjęła bierzmowanie, a teraz wierzy w te bzdury.

Było to jedyne jego bluźnierstwo przez ten cały trudny okres. Pani Lisbon zareagowała inaczej, mnąc obrazek w dłoni (jednak ocalał; dysponujemy kserokopią).

Nasza lokalna gazeta nie zamieściła artykułu o tej próbie samobójstwa, ponieważ redaktor naczelny, pan Baubee, uważał, że tak przygnębiająca informacja nie powinna się znaleźć między relacją z pokazu kwiatów Ligi Kobiet na pierwszej stronie a zamieszczonymi na ostatniej stronie zdjęciami uśmiechniętych panien młodych. Jedyny artykuł, godny miana wiadomości, jaki pojawił się w wydaniu z tego dnia, dotyczył strajku pracowników cmentarza (rosnące stosy ciał, brak perspektyw na porozumienie), ale dano go na czwartej stronie, pod wynikami rozgrywek dziecięcej ligi baseballu.

Po powrocie do domu państwo Lisbon zamknęli się z dziewczętami w domu i nawet słowem nie skomentowali tego, co się wydarzyło. Dopiero gdy pani Scheer zaczęła naciskać na panią Lisbon, ta wspomniała o „wypadku Cecilii”, zachowując się tak, jakby córka zraniła się przy upadku. Jednak na podstawie obiektywnej i dokładnej relacji Paula Baldino, który już nieraz widział krew, wiedzieliśmy, że to Cecilia sama wyrządziła sobie krzywdę.

Panią Buck zdziwiło, że brzytwa wylądowała w sedesie.

– Jak ktoś sobie podcina żyły w wannie – mówiła – czy po prostu nie odkłada brzytwy na bok?

To z kolei doprowadziło do pytania, czy Cecilia podcięła sobie żyły, gdy już była w kąpieli, czy też stojąc na macie łazienkowej, na której widać było plamy krwi.

Paul Baldino nie miał żadnych wątpliwości:

– Zrobiła to na kiblu – powiedział. – Dopiero potem weszła do wanny. Obryzgała wszystko, mówię wam.

Cecilię trzymano na obserwacji przez tydzień. Z raportów szpitalnych wynika, że tętnica w prawej ręce była całkowicie przecięta, ponieważ dziewczyna była leworęczna, natomiast rozcięcie w lewej ręce nie było aż tak głębokie i dolna część tętnicy pozostała nienaruszona. Na każdy nadgarstek założono jej dwadzieścia cztery szwy.

Wróciła ubrana w swoją suknię ślubną. Pani Patz, której siostra była pielęgniarką w szpitalu Bon Secours, powiedziała, że Cecilia nie chciała ubrać szpitalnej koszuli i żądała, aby przyniesiono jej suknię ślubną, a doktor Hornicker, szpitalny psychiatra, uważał, że lepiej jej się nie sprzeciwiać. Gdy wracała do domu, na dworze szalała burza z piorunami. Siedzieliśmy w domu Joego Larsona, dokładnie po drugiej stronie ulicy, kiedy uderzył pierwszy piorun. Matka Joego wołała z dołu, aby pozamykać wszystkie okna, więc pobiegliśmy zawrzeć te na naszym piętrze. Na zewnątrz powietrze znieruchomiało, jakby nagle wypełnione głęboką próżnią. Poryw wiatru zakręcił papierową torbą, podnosząc ją i miotając między dolne konary drzew. Następnie próżnia pękła i lunął deszcz, niebo zrobiło się czarne i zobaczyliśmy, jak kombi Lisbonów stara się przemknąć w ciemnościach.

Zawołaliśmy mamę Joego, żeby przyszła zobaczyć. Po kilku sekundach usłyszeliśmy szybki tupot jej stóp na schodach pokrytych wykładziną i dołączyła do nas, stojących przy oknie. To był wtorek i pachniała pastą do czyszczenia mebli. Wspólnie patrzyliśmy, jak pani Lisbon jedną nogą otwiera drzwi samochodu, gramoli się z niego, torebką ochraniając głowę przed deszczem. Kuląc się i marszcząc brwi, otworzyła tylne drzwi. Deszcz padał. Włosy pani Lisbon opadły na jej twarz. W końcu zobaczyliśmy niewyraźnie rysującą się w strugach deszczu małą głowę Cecilii, wynurzającej się nieporadnie, dziwnym ruchem, jakby coś pchała, bo podwójny temblak krępował jej ramiona. Dobrą chwilę zbierała siły, aby stanąć na nogach. Gdy w końcu wydostała się z samochodu, podniosła oba temblaki, jak płócienne skrzydła, a pani Lisbon chwyciła ją za lewy łokieć i poprowadziła do domu. W tym czasie deszcz lał już jak z cebra i nic nie widzieliśmy po drugiej stronie ulicy.

W następnych dniach widywaliśmy Cecilię bardzo często. Przesiadywała na schodach przed domem, zbierała czerwone jagody z krzaków i zajadała je albo plamiła sobie dłonie sokiem. Zawsze miała na sobie suknię ślubną, a jej gołe stopy były brudne. Popołudniami, gdy słońce oświetlało ogródek przed domem, obserwowała mrówki rojące się w pęknięciach w chodniku albo leżała na plecach w trawie porastającej użyźnioną glebę, gapiąc się w chmury. Zawsze towarzyszyła jej jedna z sióstr. Therese wynosiła na schody przed domem książki naukowe i zajmowała się przeglądaniem fotografii kosmosu, podnosząc wzrok, gdy tylko Cecilia oddalała się na skraj ogródka. Lux rozkładała ręczniki kąpielowe i opalała się, podczas gdy Cecilia patykiem rysowała arabskie wzory na swojej nodze. Czasami Cecilia zaczepiała swoją strażniczkę, obejmując ją za szyję i szepcząc jej coś do ucha.

Wszyscy mieli jakieś własne teorie, dlaczego próbowała odebrać sobie życie. Pani Buell uważała, że winni byli rodzice.

– Ta dziewczyna nie chciała umierać – powiedziała nam. – Chciała się tylko wyrwać z tego domu.

Pani Scheer dodała:

– Miała dość tego całego wystroju.

W dniu powrotu Cecilii ze szpitala te dwie panie przyniosły świeżo upieczoną babkę, chcąc wyrazić swoje współczucie, ale pani Lisbon absolutnie nie chciała dopuścić do siebie myśli o jakimkolwiek nieszczęściu. Gdy dotarliśmy do pani Buell, była już bardzo stara, ogromnie gruba i nadal nie dzieliła sypialni ze swoim mężem, członkiem ruchu Christian Science. Leżała w łóżku oparta na poduszkach, wciąż nosiła w dzień swoje perłowe okulary słoneczne w kształcie kocich oczu i nieodmiennie grzechotała kostkami lodu w wysokiej szklance, która jak utrzymywała, zawierała tylko wodę; ale wokół niej rozpościerała się teraz nowa woń popołudniowego lenistwa, gnuśny zapach telenoweli.

– Gdy tylko Lily i ja zaniosłyśmy tę babkę, ta kobieta kazała dziewczynkom iść na górę. Powiedziałyśmy: „Jeszcze jest ciepła, zjedzmy po kawałku”. Ale ona zabrała ciasto i schowała je do lodówki. Wprost na naszych oczach.

Pani Scheer miała jednak inne wspomnienia.

– Z przykrością to mówię, ale Joan już od lat jest stale pod gazem. Prawda jest taka, że pani Lisbon bardzo uprzejmie nam podziękowała. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy ta dziewczynka faktycznie nie upadła i nie zraniła się. Pani Lisbon zaprosiła nas na oszkloną werandę i zjadłyśmy po kawałku ciasta. W pewnym momencie Joan zniknęła. Może poszła do domu znowu przepłukać sobie gardło. Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Pana Buella znaleźliśmy po przeciwnej stronie przedpokoju, w sypialni ozdobionej w stylu sportowym. Na półce stała fotografia jego pierwszej żony, którą kochał od czasu, gdy się z nią rozwiódł, a kiedy się podniósł zza biurka, aby nas powitać, zobaczyliśmy, że nadal był przygarbiony po uszkodzeniu barku, którego wiara nigdy do końca nie wyleczyła.

– To było jak ze wszystkim w tej smutnej społeczności – powiedział nam. – Nie mieli żadnych związków z Bogiem.

Gdy przypomnieliśmy mu o laminowanym obrazku Maryi Dziewicy, powiedział:

– Ona powinna mieć obrazek Jezusa.

Przez zmarszczki i niesforne siwe brwi przezierała przystojna twarz mężczyzny, który tak wiele lat temu uczył nas, jak podawać piłkę. W czasie drugiej wojny światowej pan Buell był pilotem. Zestrzelony nad Birmą, poprowadził swoich ludzi w stumilową wędrówkę przez dżunglę; w końcu trafili do swoich. Po tym wydarzeniu nigdy już nie przyjmował żadnych lekarstw, nawet aspiryny. Pewnej zimy wybił bark, jeżdżąc na nartach, ale dał się tylko przekonać do zrobienia prześwietlenia, nie zgodził się na żadne zabiegi. Od tego czasu krzywił się, gdy próbowaliśmy go zablokować podczas gry w piłkę, grabił liście jedną ręką i już nie tak śmiało przerzucał naleśniki w niedzielne poranki. Jednak pod innymi względami nie ustawał w swoich staraniach i zawsze delikatnie nas upominał, gdy wzywaliśmy imienia Boga naszego nadaremno.


Stojąc w jego sypialni, zobaczyliśmy, że ramię przeobraziło mu się w zgrabny garb.

– Aż smutno pomyśleć o tych dziewczynkach – powiedział. – Cóż za marnotrawstwo życia.

Zgodnie z najpopularniejszą w tym czasie teorią winny był Dominic Palazzolo. Dominic był synem imigrantów, mieszkającym ze swoimi krewnymi do czasu, gdy jego rodzice urządzą się w Nowym Meksyku. Był pierwszym chłopakiem w sąsiedztwie, który nosił okulary słoneczne, a w ciągu tygodnia od przyjazdu zakochał się. Obiektem jego pożądania nie była jednak Cecilia, ale Diana Porter, dziewczyna o kasztanowych włosach i ładnej, aczkolwiek nieco końskiej twarzy, mieszkająca w porośniętym bluszczem domku nad jeziorem. Niestety, nie zauważała, jak Dominic gapi się przez ogrodzenie, gdy ona zapamiętale gra w tenisa na ziemnym korcie czy też jak leży na leżaku przy basenie oblana potem niczym nektarem. Gdy spotykaliśmy się na naszym rogu, w grupie kumpli, Dominic Palazzolo nie włączał się do rozmów na temat baseballu czy dowożenia autobusem do szkoły, ponieważ znał tylko kilka angielskich słów, ale od czasu do czasu odchylał głowę do tyłu, tak że w jego okularach słonecznych odbijało się niebo, i wzdychał:

– Kocham ją.

Mówił to z takim wyrazem twarzy, jakby sam był zaskoczony głębokością tego twierdzenia – jakby krztusząc się, wykaszlał perłę.

Na początku czerwca, gdy Diana Porter wyjechała na wakacje do Szwajcarii, Dominic był niepocieszony.

– W dupie mam Najświętszą Pannę – powiedział przybity. – W dupie mam Boga.

I aby okazać swoją rozpacz i znaczenie swojej miłości, wspiął się na dach domu swoich krewnych i skoczył.

Patrzyliśmy na niego. Obserwowaliśmy, jak z ogródka przed swoim domem patrzy na niego Cecilia Lisbon. Dominic Palazzolo, w swoich obcisłych spodniach, swoich kowbojkach, z włosami zaczesanymi wysoko nad czołem, wszedł do domu, widzieliśmy, jak mija panoramiczne okna na parterze; potem pojawił się w oknie na piętrze, z jedwabną chustką zawiązaną na szyi. Wspiął się na gzyms i wczołgał na płaski dach. Stojąc tam, na górze, wyglądał właśnie tak, jak wyobrażaliśmy sobie Europejczyka – słabowity, schorowany, chimeryczny. Stanął na palcach przy krawędzi dachu, jak skoczek stojący na trampolinie, i szepcząc do siebie: „kocham ją”, przeleciał obok okien i wylądował w zadbanych krzakach na podwórzu.

Nic sobie nie zrobił. Wstał po upadku, złożywszy dowód swej miłości, a kilka domów dalej, jak utrzymywali niektórzy, miłość rozgorzała w Cecilii Lisbon. Amy Schraff, która znała Cecilię ze szkoły, powiedziała, że przez ostatni tydzień przed rozdaniem świadectw Cecilia potrafiła mówić tylko o Dominicu. Zamiast uczyć się do egzaminów, spędzała godziny nauki własnej na sprawdzaniu w encyklopedii hasła WŁOCHY. Zaczęła mówić „Ciao” i wymykać się do katolickiego kościoła św. Pawła nad jeziorem, aby skropić sobie czoło wodą święconą. W stołówce Cecilia zawsze wybierała spaghetti z klopsikami, nawet w gorące dni, gdy było tam gęsto od oparów instytucjonalnego jedzenia, jakby jedząc to samo co Dominic Palazzolo, mogła się do niego zbliżyć. Gdy jej zauroczenie sięgnęło zenitu, kupiła krzyż, który później Peter Sissen widział udekorowany biustonoszem.

Zwolennicy tej teorii zawsze wskazywali na jeden podstawowy fakt – na tydzień przed samobójczą próbą Cecilii rodzina Dominica Palazzolo wezwała go do Nowego Meksyku. Znowu zaczął bluźnić Bogu, mówiąc, że ma Go głęboko w dupie, ponieważ Nowy Meksyk był jeszcze dalej od Szwajcarii, gdzie w tej właśnie chwili Diana Porter przechadzała się pod drzewami, oddalając się coraz bardziej od świata, jaki on miał odziedziczyć jako właściciel firmy czyszczącej dywany. Zdaniem Amy Schraff Cecilia otworzyła sobie żyły w wannie, ponieważ tak postępowali starożytni Rzymianie, gdy życie stawało się nie do zniesienia, i ponieważ sądziła, że gdy Dominic dowie się o tym, gdzieś tam daleko, między kaktusami, zda sobie sprawę z tego, że to ona go kochała.

Raport psychiatry zajmuje większą część akt szpitalnych. Po rozmowie z Cecilią doktor Hornicker postawił diagnozę, według której jej samobójstwo było aktem agresji spowodowanej hamowaniem popędów dojrzewającego libido. Podczas testów psychologicznych trzy zdecydowanie różne plamy atramentu skojarzyły się jej z bananem. Ponadto zobaczyła „więzienne kraty”, „bagno”, „fryzurę afro” i „ziemię po wybuchu bomby atomowej”. Gdy ją zapytał, dlaczego chciała się zabić, odpowiedziała jedynie: – To był błąd – a gdy doktor Hornicker naciskał, zamknęła się w sobie. „Pomimo tak poważnych ran – napisał – nie uważam, aby pacjentka naprawdę chciała sobie odebrać życie. Jej czyn miał być wołaniem o pomoc”. Spotkał się z państwem Lisbon i poradził im, aby nieco złagodzili swoje surowe zasady. Uważał, że Cecilia skorzysta na „szerszym kontakcie z rówieśnikami, poza terenem szkoły i niezwiązana szkolnymi przepisami, gdzie mogłaby spotykać się z chłopcami w jej wieku. Trzynastoletnia Cecilia powinna móc nosić taki makijaż, jaki podoba się jej rówieśniczkom, aby mogła tworzyć z nimi silne więzi. Naśladowanie popularnych zwyczajów stanowi niezbędny etap w procesie indywidualizacji”.

Od tego czasu dom Lisbonów zaczął się zmieniać. Prawie codziennie, nawet wtedy gdy nie pilnowała Cecilii, Lux opalała się na swoim ręczniku ubrana w kostium kąpielowy, na widok którego facet ostrzący noże dał jej piętnastominutowy pokaz za darmo. Drzwi frontowe zawsze były otwarte, ponieważ dziewczęta ciągle wbiegały lub wybiegały z domu. Pewnego razu, ćwicząc łapanie piłki przed domem Jeffa Maldruma, zobaczyliśmy dziewczęta tańczące rock and rolla w salonie. Widać było, że naprawdę starają się nauczyć odpowiednich ruchów, i zdumieliśmy się bardzo, bo okazało się, że dziewczyny potrafią tańczyć ze sobą dla zabawy. Jeff Maldrum zaczął stukać w szybę i cmokać do nich, więc w końcu opuściły rolety. Zanim znikły, zdążyliśmy zobaczyć, że z tyłu, obok szafki z książkami, stoi Mary Lisbon, ubrana w niebieskie dżinsowe dzwony z wyszytym na siedzeniu sercem.

Były również inne cudowne zmiany. Butch, który kosił trawę u Lisbonów, mógł obecnie wejść do domu po szklankę wody, nie musiał już pić z kranu na zewnątrz. Spocony, z obnażonym torsem i wytatuowany, wchodził wprost do kuchni, w której mieszkały i oddychały siostry Lisbon, ale nigdy nie pytaliśmy go o to, co widział, ponieważ odstraszały nas jego mięśnie i jego ubóstwo.

Sądziliśmy, że państwo Lisbon zgodnie wprowadzali nowe zasady oparte na wyrozumiałości, ale gdy po latach rozmawialiśmy z panem Lisbonem, powiedział nam, że jego żona nigdy nie zgadzała się z psychiatrą.

– Po prostu na chwilę uległa – stwierdził.

Wtedy już rozwiedziony, mieszkał samotnie w kawalerce, której podłoga pokryta była wiórami z jego drewnianych rzeźb. Na półkach tłoczyły się wystrugane ptaki i żaby. Zgodnie z tym, co nam powiedział, pan Lisbon od dawna żywił wątpliwości co do słuszności surowego traktowania córek przez swoją żonę, czując w głębi serca, że dziewczęta, którym nie wolno tańczyć, mogą tylko przyciągnąć męża o niezdrowej cerze i z zapadniętą klatką piersiową. Ponadto zaczynał go irytować zapach tych wszystkich dziewcząt stłoczonych w niewielkiej przestrzeni. Czasami czuł się, jakby mieszkał w ptaszarni w zoo. Gdziekolwiek się obrócił, natrafiał na spinki i szczotki z włosami, a ponieważ po domu kręciło się tak wiele niewiast, nie zwracały uwagi na to, że on jest mężczyzną, i bez zażenowania rozmawiały przy nim o swoich miesiączkach. Cecilia właśnie miała ją po raz pierwszy, tego samego dnia co siostry, wszystkie zsynchronizowane w swoich księżycowych cyklach. Te pięć dni każdego miesiąca to był najgorszy okres dla pana Lisbona, który musiał podawać aspirynę, jakby karmił kaczki, i utulać ataki płaczu, jakie wybuchały po tym, gdy w telewizji zginął pies. Powiedział ponadto, że dziewczęta w czasie swoich comiesięcznych „trudnych dni” wykazywały zdumiewającą kobiecość. Były bardziej rozmarzone, schodziły po schodach jak aktorki i ciągle powtarzały, filuternie puszczając oko:

– Ciotka przyjechała z wizytą.

Czasami w nocy wysyłały go po tampony, nie po jedną paczkę, ale po cztery lub pięć, a młodzi ekspedienci z cienkimi wąsikami tylko się uśmiechali znacząco. Kochał swoje córki, były dla niego bezcenne, ale tęsknił za obecnością kilku chłopców.

Dlatego też, dwa tygodnie po powrocie Cecilii do domu, pan Lisbon nakłonił żonę, aby pozwoliła dziewczynom zorganizować przyjęcie – pierwsze i ostatnie w ich krótkim życiu. Wszyscy otrzymaliśmy zaproszenia, ręcznie wykonane na kolorowym papierze, z naszymi imionami wypisanymi kolorowym flamastrem na balonikach. Byliśmy tak zdumieni oficjalnym zaproszeniem do domu, który odwiedzaliśmy tylko w naszych łazienkowych marzeniach, że uwierzyliśmy w to dopiero wtedy, gdy pokazaliśmy sobie nawzajem te zaproszenia. Byliśmy podekscytowani tym, że siostry Lisbon znały nasze imiona, że ich delikatne struny głosowe wypowiadały tworzące jej sylaby i że te imiona cokolwiek znaczyły w ich życiu. Musiały starać się, żeby nie popełniać błędów w pisowni, i musiały sprawdzać nasze adresy w książce telefonicznej albo na metalowych tabliczkach przybitych do drzew.

W miarę jak zbliżał się wieczór przyjęcia, coraz baczniej obserwowaliśmy ich dom w poszukiwaniu oznak dekorowania lub innych przygotowań, ale niczego takiego nie zobaczyliśmy. Żółte cegły nadal przywodziły na myśl prowadzony przez Kościół sierociniec, a na trawniku panowała kompletna cisza. Zasłony nie poruszały się, nie pojawił się również samochód dowożący ogromne kanapki z podłużnych bułek czy paczki chipsów.

W końcu nadszedł oczekiwany wieczór. W niebieskich marynarkach, w spodniach khaki i przypinanych krawatach szliśmy chodnikiem przed domem Lisbonów, jak to już wielokrotnie czyniliśmy, ale tym razem skręciliśmy w dróżkę prowadzącą do domu, weszliśmy po głównych schodach, między donicami z czerwonym geranium, i zadzwoniliśmy do drzwi. Peter Sissen zachowywał się jak przywódca, a nawet wyglądał na nieco znużonego, powtarzając w kółko:

– Poczekajcie, zobaczycie.

Drzwi się otworzyły. W półmroku nad naszymi głowami zmaterializowała się twarz pani Lisbon. Poprosiła, abyśmy weszli, ruszyliśmy więc do środka, zderzając się ze sobą w drzwiach, i gdy tylko stanęliśmy na dywaniku w holu, zobaczyliśmy, że opis domu, jaki przedstawił Peter Sissen, zupełnie nie odpowiadał rzeczywistości. Zamiast podniecającej atmosfery damskiego chaosu zastaliśmy uporządkowany i nijaki dom, słabo pachnący czerstwą prażoną kukurydzą. Nad przejściem umieszczony był oprawiony w ramkę haft z napisem „Pokój temu domowi”, a po prawej stronie, na półce nad kaloryferem, stało pięć par bucików dziecięcych powleczonych brązem, na wieki zachowujących mało ciekawy etap dzieciństwa córek Lisbonów. Jadalnia była wypełniona prostymi meblami w stylu kolonialnym. Na jednej ze ścian widniał obraz pierwszych angielskich kolonistów skubiących indyka. Przez otwarte drzwi do salonu widać było pomarańczową wykładzinę i brązową sofę z winylowym obiciem. Obok wygodnego fotela pana Lisbona stał mały stoliczek, na którym leżał częściowo ukończony model żaglowca, bez takielunku i z piersiastą syreną na pomalowanym dziobie.

Poprowadzono nas w dół, do bawialni. Schody miały metalowe listwy i były dosyć strome, a w miarę jak po nich schodziliśmy, światło na dole stawało się coraz jaśniejsze, jakbyśmy zbliżali się do roztopionego jądra ziemi. Gdy dotarliśmy na ostatni stopień, światło było już oślepiające. Nad głowami buczały świetlówki, a wszędzie wokół paliły się lampki stołowe. Zielono-czerwona szachownica linoleum płonęła pod naszymi zapinanymi na klamerki butami. Ze stojącej na stoliku do kart wazy z ponczem wybuchała lawa. Ściany wyłożone boazerią lśniły i przez kilka pierwszych sekund siostry Lisbon stanowiły jedynie plamę oślepiającego światła, jak kongregacja aniołów. Jednak zaraz potem nasze oczy przyzwyczaiły się do tego blasku i ujrzały coś, z istnienia czego wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy – siostry Lisbon były zupełnie różnymi ludźmi. Zamiast pięciu replik o takich samych blond włosach i pucołowatych policzkach zobaczyliśmy pięć różnych istot obdarzonych własnymi osobowościami, które zaczynały już nadawać ich twarzom różne rysy i wyrazy. Od razu zauważyliśmy, że Bonnie, która teraz przedstawiła się jako Bonaventure, miała ziemistą cerę i ostry nos zakonnicy. Oczy zachodziły jej łzami i była jakieś trzydzieści centymetrów wyższa od pozostałych sióstr, a to głównie z powodu jej długiej szyi, która pewnego dnia miała zawisnąć na końcu sznura. Therese Lisbon miała pełniejszą twarz, policzki i oczy krowy, a gdy zbliżyła się, aby się z nami przywitać, szła, jakby miała dwie lewe nogi. Włosy Mary Lisbon były ciemniejsze; miała głębokie zakola na skroniach i meszek nad górną wargą, co mogło świadczyć o tym, że matka znalazła jej wosk do depilacji. Jedynie Lux Lisbon odpowiadała naszemu wyobrażeniu o siostrach Lisbon. Promieniała zdrowiem i figlarnością. Miała na sobie ciasno opiętą sukienkę, a gdy podeszła, aby podać nam rękę, niewidocznie poruszała jednym palcem, łaskocząc nasze dłonie i równocześnie wydając z siebie dziwny, gardłowy śmiech. Cecilia miała na sobie swoją nieodłączną suknię ślubną z obciętym rąbkiem. Sukienka pochodziła ze starych, dobrych lat dwudziestych. Gorset, którego jej młode ciało nie było w stanie wypełnić, był ozdobiony cekinami, a ktoś, być może sama Cecilia, a może właściciel sklepu z używaną odzieżą, odciął dolną część sukni i obecnie postrzępione brzegi zwisały nad podrapanymi kolanami Cecilii. Siedziała na stołku barowym i wpatrywała się w szklankę ponczu, a ta jej suknia zwisała z niej jak bezkształtny worek. Pomalowała wargi czerwoną kredką, co nadawało jej wygląd obłąkanej ladacznicy, ale zachowywała się, jakby była zupełnie sama.

Wiedzieliśmy, że powinniśmy trzymać się od niej z daleka. Zdjęto już jej bandaże, ale na rękach miała cały zestaw bransoletek, aby ukryć widoczne blizny. Żadna inna dziewczyna nie założyła bransoletki i domyśliliśmy się, że dały Cecilii wszystkie, jakie miały. Bransoletki były przyklejone taśmą klejącą do skóry dziewczyny, aby się nie zsuwały. Na sukni ślubnej widniały plamy po szpitalnym jedzeniu, po duszonych marchewkach i burakach. Podano nam poncz i ustawiliśmy się po jednej stronie pokoju, a siostry Lisbon po drugiej.

Nigdy jeszcze nie byliśmy na przyjęciu w towarzystwie rodziców. Znaliśmy imprezy organizowane przez naszych starszych braci, gdy naszych rodziców nie było w mieście, nieobce nam były ciemne pokoje wibrujące od kłębiących się ciał, odgłosy wymiotowania do dźwięków muzyki, widok beczułek piwa chłodzących się w wannie, wybryki w przedpokojach i niszczenie rzeźb w salonie. Tu wszystko było inne. Pani Lisbon nalewała chochlą kolejne szklanki ponczu, my patrzyliśmy na Therese i Mary grające w domino, a po drugiej stronie pokoju pan Lisbon otworzył swoją skrzynkę z narzędziami. Pokazał nam klucze zapadkowe i zaczął nimi kręcić w dłoni, tak że terkotały, a potem cały zestaw dłutek – długie i ostre, które nazywał szczeliniakiem, potem drugie, pokryte szpachlówką, które nazywał skrobakiem, a także jedno z rozdwojonym końcem, które jak powiedział, nazywało się żłobak. Mówił o tych narzędziach ściszonym głosem i wcale na nas nie patrzył, tylko na same narzędzia, przejeżdżając po nich palcem albo też sprawdzając, czy są ostre, delikatną poduszeczką kciuka. Na jego czole pogłębiała się pojedyncza pionowa bruzda, a pośrodku suchej twarzy wilgotniały wargi.

Przez cały ten czas Cecilia nie ruszyła się ze swojego stołka.

Ucieszyliśmy się, gdy pojawił się Joe Debilek. Przyprowadziła go jego matka, trzymając pod rękę, ubranego w workowate bermudy i niebieską czapkę baseballową i jak zawsze szczerzącego zęby w uśmiechu charakterystycznym dla wszystkich mongoloidów. Do nadgarstka miał przywiązane czerwoną wstążką zaproszenie, co oznaczało, że siostry Lisbon przeliterowały jego imię, podobnie jak i nasze, i mruczał coś pod nosem swoimi luźnymi wargami nad ogromną szczęką, patrząc na nas malutkimi oczami Japończyka, pod którymi widać było gładkie policzki ogolone przez jego braci. Nikt nie znał dokładnego wieku Joego Debilka, ale od kiedy tylko pamiętaliśmy, zawsze miał baczki. Jego bracia golili go na werandzie, krzycząc na niego, aby siedział spokojnie, i powtarzając, że jeśli poderżną mu gardło, to nie będzie ich wina, a Joe w tym czasie bielał na twarzy i nieruchomiał jak jaszczurka. Wiedzieliśmy również, że debile nie żyją zbyt długo i szybciej się starzeją niż inni ludzie, a to tłumaczyło siwe włosy wystające spod baseballowej czapki Joego. Jako dzieci spodziewaliśmy się, że Joe Debilek umrze, zanim dorośniemy, ale teraz my byliśmy już nastolatkami, a Joe nadal był dzieckiem.

Po jego przybyciu mogliśmy pokazać siostrom Lisbon wszystko, co o nim wiedzieliśmy, jak ruszał uszami, gdy podrapało się go w podbródek, jak mógł tylko powiedzieć „reszka”, gdy podrzucaliśmy monetę, ponieważ „orzeł” był zbyt skomplikowanym słowem i nawet gdy prosiliśmy go: – Joe, spróbuj powiedzieć orzeł – on zawsze mówił – Reszka! – myśląc, że za każdym razem wygrywa, a my nie wyprowadzaliśmy go z błędu. Nakłoniliśmy go, żeby zaśpiewał piosenkę, którą zawsze śpiewał, piosenkę, której nauczył go pan Eugene. Śpiewał: – Małpki ogonków nie mają w Sambo Wango, małpki ogonków nie mają w Sambo Wango, małpki ogonków nie mają, wieloryby im je odgryzają – a my klaskaliśmy, siostry klaskały, Lux klaskała i oparła się o Joego Debilka, który był zbyt tępy, aby to docenić.

Impreza dopiero zaczynała się rozkręcać, gdy Cecilia zsunęła się ze swojego stołka i podeszła do matki. Bawiąc się bransoletkami na lewej ręce, zapytała, czy może wyjść. To była jedyna chwila, gdy słyszeliśmy jej głos, i byliśmy zdumieni jego dojrzałym brzmieniem. Cecilia mówiła jak osoba stara i bardzo zmęczona. Poruszała bransoletkami, aż w końcu pani Lisbon powiedziała:

– Jeśli tego chcesz, Cecilio. Ale zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby zorganizować ci to przyjęcie.

Cecilia wciąż szarpała bransoletki, aż taśma się oderwała. W tym momencie znieruchomiała. Pani Lisbon powiedziała:

– W porządku. W takim razie idź na górę. Będziemy się bawić bez ciebie.

Natychmiast po uzyskaniu zgody nastolatka ruszyła w kierunku schodów. Szła z opuszczoną głową, poruszając się w swoim osobistym zapamiętaniu, ze słonecznikowymi oczami utkwionymi w ciężar swego życia, jakiego my mieliśmy nigdy nie zrozumieć. Wspięła się po schodach do kuchni, zamknęła za sobą drzwi i podążała dalej przez korytarz na górze. Słyszeliśmy jej kroki dokładnie nad naszymi głowami. W połowie schodów prowadzących na piętro kroki umilkły, ale już trzydzieści sekund później usłyszeliśmy wilgotny dźwięk, z jakim jej ciało upadło na płot biegnący wzdłuż domu. Najpierw dobiegł nas szum wiatru, szelest, który jak zgodziliśmy się później, musiała wywołać jej suknia ślubna wypełniająca się powietrzem. To trwało bardzo krótko. Ludzkie ciało spada bardzo szybko. Jedno było ważne – fakt, że człowiek nagle nabiera całkowicie fizycznych właściwości, spadając z szybkością głazu. Nie miało znaczenia, czy podczas lotu w jej umyśle wciąż jeszcze były jakieś przebłyski świadomości albo czy żałowała swojego czynu, czy też czy miała czas, aby skoncentrować się na zbliżających się do niej ostrzach prętów. Jej umysł już nie istniał w żaden znaczący sposób. Szum wiatru wzmógł się na moment, a zaraz potem wstrząsnęło nami ciężkie, głuche uderzenie, niczym dźwięk pękającego arbuza; i przez tę chwilę wszyscy znieruchomieli, skupieni, jakby wsłuchując się w orkiestrę, z przechylonymi głowami, nadstawiając ucha, jeszcze nie wierząc. W tym momencie pani Lisbon, jakby nikogo przy niej nie było, powiedziała:

– O Boże.

Pan Lisbon pobiegł na górę. Pani Lisbon wbiegła na schody i zatrzymała się, chwytając się poręczy. Widzieliśmy jej sylwetkę na schodach, grube nogi, wielkie pochylone plecy, ogromną głowę znieruchomiałą w przerażeniu, wypełnione światłem okulary wystające w przestrzeń. Zajmowała większą część schodów i nie bardzo wiedzieliśmy, jak ją obejść, ruszyliśmy dopiero, gdy zrobiły to dziewczyny. Wtedy i my przecisnęliśmy się obok niej. Doszliśmy do kuchni. Przez okno widzieliśmy pana Lisbona stojącego w krzakach. Kiedy wyszliśmy przez główne drzwi, zobaczyliśmy, że trzyma Cecilię, jedną rękę włożywszy pod jej szyję, a drugą pod kolana. Próbował podnieść ją z ostrza, które przebiło jej lewą pierś, przeszło przez jej niepojęte serce, rozdzieliło dwa kręgi, nie niszcząc żadnego, i wyszło przez plecy, rozdzierając suknię i ponownie wychodząc na powietrze. Ostrze przeszło tak szybko, że nie było na nim śladu krwi. Było idealnie czyste, a Cecilia po prostu wyglądała, jakby balansowała na tyczce, jak gimnastyczka. Trzepocząca sukienka tylko wzmagała ten cyrkowy efekt. Pan Lisbon nadal starał się ją podnieść, delikatnie, ale nawet w naszej ignorancji wiedzieliśmy, że to było beznadziejne i że pomimo otwartych oczu Cecilii i jej wciąż jeszcze zaciskających się i otwierających ust, jak u ryby złapanej na wędkę, to już tylko nerwy dawały o sobie znać, bo w końcu udało się jej, za drugim razem, wyrwać z tego świata.

Przekleństwa niewinności

Подняться наверх