Читать книгу Przekleństwa niewinności - Jeffrey Eugenides - Страница 6
Rozdział drugi
ОглавлениеJuż za pierwszym razem nie rozumieliśmy, dlaczego Cecilia targnęła się na swoje życie, a jeszcze mniej wiedzieliśmy, gdy zrobiła to po raz drugi. W jej pamiętniku, zbadanym przez policję w ramach rutynowych działań dochodzeniowych, nie znaleziono potwierdzenia podejrzeń o nieodwzajemnionej miłości. Nazwisko Dominica Palazzolo tylko raz pojawiło się w tym malutkim dzienniczku z papieru ryżowego, iluminowanym kolorowymi flamastrami, aby wyglądał jak brewiarz czy średniowieczna biblia. Strony pokryte były miniaturowymi rysunkami. Prymitywne aniołki nurkowały z górnych marginesów lub ocierały swe skrzydła o niezliczone akapity. Złotowłose panny roniły błękitne jak morze łzy na grzbiet książeczki. Wokół (wyciętego i wklejonego) artykułu z gazety, opisującego listę nowych gatunków zagrożonych wyginięciem, wieloryby w kolorze winogron wypuszczały fontanny krwi. Sześcioro piskląt krzyczało z rozbitych skorupek przy wpisie zrobionym na Wielkanoc. Cecilia zapełniła strony mnóstwem kolorów i zakrętasów, drabin z gier planszowych i pasiastych koniczynek, a wpis o Dominicu brzmiał następująco: „Dzisiaj Palazzolo skoczył z dachu dla tej bogatej suki, Porter. Jak można być tak głupim?”.
Znowu zobaczyliśmy tych samych sanitariuszy, chociaż rozpoznaliśmy ich dopiero po chwili. Powodowani częściowo strachem, a częściowo uprzejmością, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i usiedliśmy na masce oldsmobile’a pana Larsona. Gdy opuszczaliśmy dom, nikt z nas nie odezwał się słowem, jedynie Valentine Stamarowski zawołał przez trawnik:
– Dziękujemy za przyjęcie.
Pan Lisbon przez cały ten czas tonął po pas w krzakach, a jego plecy poruszały się gwałtownie, jakby starał się podnieść i zdjąć Cecilię z płotu, albo jakby łkał. Pani Lisbon poleciła dziewczętom stojącym na werandzie odwrócić się w stronę domu. System zraszający, nastawiony na włączenie się o 20.15, obudził się do życia dokładnie w momencie, gdy zza rogu wyłoniła się karetka pogotowia, jadąca z prędkością około dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, bez migających świateł czy włączonej syreny, jakby pielęgniarze od razu wiedzieli, że sytuacja jest beznadziejna. Jako pierwszy wysiadł ten chudy z wąsami, a za nim gruby. Natychmiast wyjęli nosze, zamiast najpierw sprawdzić stan ofiary, co – jak się później dowiedzieliśmy od profesjonalnych medyków – stanowiło błąd naruszenia procedury. Nie wiedzieliśmy, kto zadzwonił po karetkę ani skąd sanitariusze wiedzieli, że tego dnia pełnią jedynie funkcję przedsiębiorców pogrzebowych. Tom Faheem powiedział, że to Therese weszła do domu i zadzwoniła po pogotowie, ale reszta z nas pamiętała, że wszystkie cztery córki Lisbonów stały nieruchomo na werandzie przez cały czas, aż do przyjazdu ambulansu. Nikt więcej na naszej ulicy nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. Identyczne trawniki na całej ulicy były opustoszałe. Ktoś gdzieś piekł coś na grillu. Za domem Joego Garsona słychać było, jak dwóch najwspanialszych badmintonistów świata wali tam i z powrotem w lotkę.
Sanitariusze odsunęli pana Lisbona na bok, aby móc zbadać Cecilię. Puls był niewyczuwalny, ale i tak zabrali się do jej ratowania. Gruby odcinał pręt ogrodzenia piłą do metalu, podczas gdy drugi stał w pogotowiu, aby ją złapać, ponieważ stwierdzili, że ściągać dziewczynę z zadzioru pręta byłoby bardziej niebezpieczne, niż zostawić go wbity w jej ciało. Kiedy pręt się złamał, chudy zachwiał się pod gwałtownie uwolnionym ciężarem Cecilii. Jednak zaraz odzyskał równowagę, odwrócił się i wsunął ciało na nosze. Gdy ją wynosili, odcięty kawałek pręta podnosił prześcieradło jak maszt namiotu.
Dochodziła już dziewiąta. Po pozbyciu się naszych odświętnych ubrań zebraliśmy się na dachu domu Chase’a Buella, aby obserwować, co się teraz wydarzy. Ponad wznoszącymi się w powietrze piramidami drzew naszym oczom ukazało się wyraźne rozgraniczenie w miejscu, gdzie kończyły się drzewa i zaczynało miasto. Słońce zachodziło w oparach odległych fabryk, a w przyległych slumsach pojedyncze szyby świeciły surowym blaskiem spowitego w smog słonecznego światła. Z brodami opartymi na rękach siedzieliśmy w kucki na wysmołowanych dachówkach, wsłuchując się w docierające z dołu dźwięki, jakich zazwyczaj nie słyszeliśmy, i starając się je rozróżnić, ledwo słyszalną, prawie niezrozumiałą, jakby odtwarzaną od tyłu taśmę z nagraniem życia miasta, płacz i okrzyki, szczekanie psa na łańcuchu, klaksony samochodów, głosy dziewcząt wytrwale wykrzykujące liczby w jakiejś nieznanej nam grze – niesione wiatrem dźwięki zubożałego miasta, którego nigdy nie odwiedzaliśmy, pomieszane i wytłumione, zupełnie bez sensu. A potem – ciemność. Reflektory samochodów poruszające się w oddali. A tu, w pobliżu, rozbłyskujące jedno po drugim żółte światła w domach, ukazujące rodziny przed telewizorami. Jeden po drugim, wszyscy poszliśmy do domów.
W naszym miasteczku jeszcze nigdy nie było pogrzebu, przynajmniej nie zdarzyło się to w ciągu naszego życia. Większość zgonów miała miejsce w trakcie drugiej wojny światowej, gdy nas jeszcze nie było na świecie, a nasi ojcowie byli nieprawdopodobnie chudymi młodzieńcami, jakich znaliśmy z czarno-białych fotografii – ojcowie na lądowiskach w dżungli, ojcowie z pryszczami i tatuażami, ojcowie ze zdjęciami gołych panienek, ojcowie piszący listy miłosne do dziewczyn, które miały stać się naszymi matkami, ojcowie znajdujący natchnienie do poetyckiej zadumy w suchym prowiancie, samotności i w częstych w malarycznym powietrzu zaburzeniach pracy gruczołów – natchnienie, jakie zupełnie ustąpiło, gdy tylko wrócili do domu. Teraz nasi ojcowie byli mężczyznami w średnim wieku, mieli sterczące brzuchy i łydki wyłysiałe od wieloletniego noszenia kalesonów, ale nadal jeszcze daleko im było do śmierci. Ich rodzice, którzy mówili w obcych językach i mieszkali na zaadaptowanych poddaszach jak sowy, mieli do dyspozycji najlepszą opiekę medyczną i odgrażali się, że będą żyć do następnego stulecia. Nikomu nie umarł dziadek, nie umarła też żadna babcia ani rodzice, tylko kilka psów: beagle Toma Burke’a, Muffin, który udławił się gumą balonową Joe Bazooki, a później, tego lata, istota, której wiek w przeliczeniu na psie lata wciąż jeszcze był wiekiem szczeniaka – Cecilia Lisbon.
W dniu śmierci Cecilii strajk pracowników cmentarnych trwał już szósty tydzień. Nikt specjalnie nie przejmował się tym strajkiem ani też postulatami pracowników cmentarza, ponieważ większość z nas nigdy nie była na cmentarzu. Od czasu do czasu słyszeliśmy dochodzące z getta odgłosy wystrzałów, ale nasi ojcowie uparcie twierdzili, że to tylko strzelały gaźniki samochodów. Dlatego też gdy gazety podały, że grzebanie ciał w miasteczku zostało całkowicie wstrzymane, nie sądziliśmy, że może mieć to na nas jakiś wpływ. Podobnie państwo Lisbon, sami niewiele po czterdziestce, wychowujący stadko małych jeszcze córek, niewiele myśleli o tym strajku do momentu, gdy te córki zaczęły odbierać sobie życie.
Nadal odbywały się ceremonie pogrzebowe, ale ciała nie były składane do grobów. Trumny przewożono obok niewykopanych grobów, księża wygłaszali mowy pogrzebowe, roniono łzy, po czym ciała odwożono z powrotem do kostnicy i zamrażano w oczekiwaniu na rozwiązanie problemu. Wyraźnie wzrosła popularność kremacji. Jednak pani Lisbon sprzeciwiła się takiemu pomysłowi, obawiając się, że jest to zwyczaj pogański, i nawet wskazała na fragment z Biblii, w którym wyraźnie napisano, że zmarli powstaną cieleśnie z grobów na powtórne przyjście Mesjasza, a prochów wprowadzać nie wolno.
W naszej podmiejskiej dzielnicy istniał tylko jeden cmentarz, senny teren, przez lata będący w posiadaniu różnych wyznań, od Kościoła luterańskiego przez Kościół episkopalny aż do katolickiego. Leżeli na nim trzej traperzy, francuskojęzyczni Kanadyjczycy, ród piekarzy o nazwisku Kropp oraz J.B. Milbank, który wynalazł regionalny napój bezalkoholowy przypominający piwo korzenne. Przechylone nagrobki, uliczka z czerwonego żwiru w kształcie podkowy i wiele drzew odżywiających się dobrze wykarmionymi zwłokami: taki był obraz nekropolii, która zapełniła się już dawno temu, w czasach ostatnich zgonów. W związku z tym pan Alton, przedsiębiorca pogrzebowy, musiał zabrać pana Lisbona na wycieczkę w poszukiwaniu ewentualnych innych miejsc.
Dobrze pamiętał tę wycieczkę. Trudno było zapomnieć te dni strajku na cmentarzu, ale pan Alton wyznał ponadto:
– To był pierwszy przypadek samobójstwa w mojej karierze. Dodatkowo to było małe dziecko. Nie można było używać typowych słów pocieszenia. Szczerze mówiąc, musiałem uzbroić się w cierpliwość.
Odwiedzili cichy cmentarz w dzielnicy palestyńskiej na West Side, ale panu Lisbonowi nie podobał się obcy dźwięk muezzina wzywającego ludzi do modlitwy, a poza tym słyszał, że tutejsi mieszkańcy wciąż jeszcze dokonywali rytualnej rzezi kozłów, i to w wannach.
– Nie tutaj – powiedział. – Nie tutaj.
Następnie pojechali na mały katolicki cmentarz, który wyglądał idealnie, aż do momentu gdy doszli na jego tyły i pan Lisbon zobaczył trzy kilometry wyrównanej ziemi, która przypomniała mu zdjęcia z Hiroszimy.
– To była dzielnica Polaków – powiedział nam pan Alton. – General Motors najęło jakieś dwadzieścia pięć tysięcy Polaczków, żeby zbudować tę ogromną fabrykę samochodów. Wyburzyli dwadzieścia cztery kwartały i skończyły się im pieniądze. Cały ten teren to były tylko gruz i chwasty. Prawda, że sprawiało to ponure wrażenie, ale tylko gdy się patrzyło za tylne ogrodzenie.
W końcu dotarli na publiczny cmentarz bezwyznaniowy, znajdujący się między dwiema autostradami, i właśnie tu odprawiono nad Cecilią Lisbon wszystkie ostatnie obrzędy pogrzebowe Kościoła katolickiego, z wyjątkiem samego pochówku. Oficjalnie śmierć Cecilii Lisbon została zapisana w kościelnym rejestrze jako „wypadek”, podobnie zresztą zrobiono rok później, po śmierci pozostałych sióstr. Gdy zapytaliśmy o to ojca Moody’ego, odpowiedział:
– Nie chcieliśmy spierać się o szczegóły. A skąd wiadomo, że się nie poślizgnęła?
Kiedy przypomnieliśmy tabletki nasenne, stryczek i pozostałe rzeczy, powiedział:
– Samobójstwo jest grzechem śmiertelnym, a to oznacza, że ważne są tu intencje. Nie możemy wiedzieć, co te dziewczyny czuły w głębi serc. Co tak naprawdę chciały zrobić.
Prawie wszyscy rodzice postanowili nie zabierać swoich dzieci na pogrzeb, pozostawiając nas w domu, abyśmy nie skalali się tą tragedią. Wszyscy opowiadali, że tak płaskiego cmentarza w życiu nie widzieli. Nie było żadnych nagrobków czy pomników, tylko zapadnięte w ziemię granitowe płyty i zniszczone przez deszcz plastikowe flagi amerykańskie albo druciane girlandy ze zwiędłymi kwiatami na grobach weteranów wojennych. Z powodu pikiety karawan miał trudności z przejechaniem przez bramę, ale gdy strajkujący dowiedzieli się, ile zmarła miała lat, rozstąpili się, a nawet opuścili swoje gniewne transparenty. Na cmentarzu wyraźnie widać było zaniedbanie spowodowane strajkiem. Wokół niektórych grobów walały się stosy śmieci. Koparka stała jak skamieniała, a jej szczęki zaciskały się na kawałku darni, jakby wezwanie do strajku nadeszło w połowie pochówku. Rodziny zmarłych starały się zastąpić pracowników nekropolii i podejmowały wzruszające próby uporządkowania miejsc ostatniego spoczynku ukochanych osób. Przez nadmierne użycie nawozu wypalono trawę na jednym z grobów, który zmienił kolor na jaskrawożółty. Z kolei przez zbytnie podlewanie zamieniono inny w bagno. Ponieważ wodę trzeba było przynosić ręcznie (system zraszania został celowo uszkodzony), od grobu do grobu biegł szlak głębokich odcisków stóp, jakby zmarli spacerowali po nocy.
Trawa nie była koszona już od prawie siedmiu tygodni i żałobnicy stali w niej po kostki, gdy wynoszono trumnę. W związku z niską śmiertelnością nastolatków zakłady pogrzebowe prawie nie robiły trumien na ten średni rozmiar. Produkowały niewielką liczbę trumien dziecięcych, tylko trochę większych niż pojemniki na chleb. Następnym rozmiarem był tak zwany pełny wymiar, dużo większy, niż było to potrzebne Cecilii. Gdy otworzono trumnę w domu pogrzebowym, wszyscy zobaczyli tylko atłasową poduszkę i pomarszczone obicie wieka. Pani Turner powiedziała:
– Przez moment myślałam, że trumna jest pusta.
Ale już po chwili z tła wyłoniła się postać Cecilii, jak figura pojawiająca się na rysunku przedstawiającym złudzenie optyczne, tworząc jedynie niewyraźny obraz, ponieważ ważyła tylko trzydzieści dziewięć kilogramów, a jej blada skóra i włosy wtapiały się w biały atłas. Nie była ubrana w suknię ślubną, którą pani Lisbon wyrzuciła, ale w beżową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem, którą podarowała jej na gwiazdkę babcia, a której Cecilia nie chciała nosić za życia. Odsłonięta przez wieko część trumny ukazywała nie tylko jej twarz i ramiona, ale również dłonie z obgryzionymi paznokciami, szorstkie łokcie, bliźniacze kanty bioder, a nawet kolana.
Obok katafalku przeszła tylko rodzina. Najpierw dziewczęta, wszystkie otępiałe i z tak beznamiętnym wyrazem twarzy, że później wszyscy mówili, że już po ich twarzach powinni się byli domyślić.
– To było tak, jakby do niej mrugały – powiedziała pani Carruthers. – Powinny były ryczeć, a co one robiły? Podchodziły do trumny, zerkały do środka i odchodziły. Jak mogliśmy tego nie zauważyć?
Curt Van Osdol, jedyne dziecko obecne w domu pogrzebowym, powiedział, że gdybyśmy tam byli i mogli to zobaczyć, odważyłby się ją pomacać, na oczach księdza i wszystkich zgromadzonych. Po przejściu dziewcząt pani Lisbon, wsparta na ramieniu męża, zrobiła dziesięć zbolałych kroków i pokiwała swoją słabą głową nad twarzą Cecilii, upudrowaną po raz pierwszy i ostatni.
– Spójrz na jej paznokcie – zdawało się panu Burtonowi, że słyszał głos pani Lisbon. – Czy nie mogli czegoś zrobić z jej paznokciami?
Na co pan Lisbon odpowiedział:
– Odrosną. Paznokcie rosną nieustannie. Kochanie, ona już nie może ich obgryzać.
Podobnie nieustannie, z tą samą nienaturalną uporczywością, rosła nasza wiedza o Cecilii po jej śmierci. Chociaż dziewczyna rzadko się odzywała i nie miała prawdziwych przyjaciół, każdy miał o niej własne, żywe wspomnienie. Niektórzy z nas przez pięć minut trzymali malutką Cecilię na rękach, gdy pani Lisbon biegła do domu po torebkę. Inni bawili się z nią w piaskownicy, bijąc się o łopatkę, albo obnażali się przed nią, schowani za morwą oplatającą parkan z siatki drucianej kończynami swojego zdeformowanego ciała. Staliśmy z nią w kolejce do szczepienia przeciw ospie wietrznej, wspólnie z nią trzymaliśmy pod językiem kostki cukru z kroplami na chorobę Heinego-Medina, uczyliśmy ją skakać przez skakankę, zapalać sztuczne ognie, wielokrotnie zakazywaliśmy jej zdzierać strupy i ostrzegaliśmy ją przed dotykaniem ustami wodotrysku z wodą pitną w parku Three Mile. Kilku z nas zakochało się w niej, ale nikt się z tym nie zdradzał, wiedząc, że Cecilia była trochę dziwna.
Opis sypialni Cecilii – w końcu uzyskany od Lucy Brock – potwierdził tę ocenę jej charakteru. Oprócz wiszącej pod sufitem ruchomej konstelacji znaków zodiaku Lucy znalazła tam całą kolekcję obdarzonych tajemną mocą ametystów, a także talię kart do tarota pod poduszką, jeszcze pachnącą jej kadzidłem i włosami. Lucy na naszą prośbę sprawdziła, czy pościel była wyprana, ale okazało się, że nie. Pokój pozostał w stanie nienaruszonym, jak dowód rzeczowy. Nadal otwarte było okno, z którego skoczyła nastolatka. W górnej szufladzie biurka Lucy znalazła siedem par majtek, wszystkie ufarbowane na czarno, a w szafie dwie pary nieskazitelnie czystych butów nad kostkę. Te wszystkie rzeczy wcale nas nie zaskoczyły. Od dawna wiedzieliśmy o czarnej bieliźnie Cecilii, ponieważ zawsze gdy stawała na pedałach na rowerze, aby przyspieszyć, zaglądaliśmy jej pod sukienkę. Często widzieliśmy ją również na tylnych schodach, czyszczącą swoje wysokie buty szczoteczką do zębów i kubkiem płynu do naczyń Ivory Liquid.
Pamiętnik Cecilii zaczyna się półtora roku przed jej samobójstwem. Wiele osób miało wrażenie, że iluminowane strony stanowiły hieroglificzny zapis skrywanej rozpaczy, chociaż rysunki w większości wyglądały radośnie. Pamiętnik był wyposażony w kłódeczkę, ale David Barker, który otrzymał go od Skipa Ortegi, pomocnika hydraulika, powiedział nam, że Skip znalazł pamiętnik obok toalety przy głównej sypialni, a kłódka była już wyważona, jakby państwo Lisbon sami go czytali. Nasz mądrala, Tim Winer, nalegał, aby zbadać pamiętnik. Zanieśliśmy więc ten dziennik do gabinetu, jaki stworzyli Timowi jego rodzice, z zieloną lampą na biurku, globusem z mapą konturową i encyklopediami o złoconych grzbietach.
– Chwiejność emocjonalna – powiedział, analizując charakter pisma. – Spójrzcie na kropki nad tymi i. Są wszędzie.
A potem, nachylając się do przodu i ukazując niebieskie żyłki wyraźnie rysujące się pod skórą cherlaka, dodał:
– W zasadzie mamy tu do czynienia z typową marzycielką. Z kimś, kto nie ma kontaktu z rzeczywistością. Skacząc z okna, prawdopodobnie sądziła, że pofrunie.
Obecnie, po latach, znamy już na pamięć fragmenty pamiętnika. Zanieśliśmy go na poddasze Chase’a Buella i tam, na głos, czytaliśmy fragmenty. Przekazywaliśmy sobie zapiski z rąk do rąk, gładziliśmy palcami strony i niecierpliwie szukaliśmy w nich naszych imion. Jednak w miarę zapoznawania się z treścią wspomnień dowiadywaliśmy się, że chociaż Cecilia przez cały ten czas patrzyła się na nas wszystkich, nie myślała o żadnym z nas. Nie myślała również o sobie. Pamiętnik stanowi niezwykły dokument dorastania z tego względu, że nieczęsto znaleźć można w nim opis wyłaniania się nieukształtowanego ego. Trudno tu szukać typowego poczucia zagubienia, lamentowania, stanów miłosnych uniesień i marzeń. Cecilia pisze natomiast o sobie i o swoich siostrach, jakby to była jedna istota. Często trudno wywnioskować z tekstu, którą siostrę opisuje, a wiele dziwnych zdań wywołuje w umyśle czytelnika obraz mitycznego stworzenia o dziesięciu nogach i pięciu głowach, leżącego w łóżku i jedzącego niezdrowe jedzenie albo z trudem znoszącego odwiedziny czułych ciotek. Z pamiętnika więcej mogliśmy dowiedzieć się o samym życiu dziewcząt, niż dlaczego odebrały sobie życie. Nużyło nas czytanie, co jadły („Poniedziałek, 13 lutego. Dzisiaj jadłyśmy mrożoną pizzę…”), czy też co ubierały albo jakie były ich ulubione kolory. Wszystkie nie znosiły kremu z kukurydzy. Mary wyszczerbiła sobie ząb na drabince na placu zabaw i miała założoną koronę. (– A nie mówiłem – powiedział Kevin Head przy czytaniu tego fragmentu). I tak poznaliśmy ich życie, posiedliśmy zbiorowe wspomnienia czasów, jakich nigdy nie doświadczyliśmy, skrycie podglądaliśmy Lux przechylającą się przez burtę, aby pogłaskać pierwszego wieloryba w życiu, i mówiącą:
– Nie sądziłam, że będą tak śmierdzieć.
Na co Therese odpowiedziała:
– To gniją wodorosty na ich fiszbinach.
Zapoznaliśmy się z rozgwieżdżonym niebem, które dziewczyny oglądały przed laty, obozując pod namiotem, i z ogarniającą je nudą podczas letniego włóczenia się tam i z powrotem z ogródka za domem do ogródka przed domem, a nawet z pewnym trudnym do określenia zapachem, jaki dochodził z toalet w deszczowe noce, a który dziewczęta nazywały „wonią ścieków”. Dowiedzieliśmy, co czują dziewczyny, gdy widzą chłopaka bez koszulki, dlaczego Lux fioletowym flamastrem napisała imię Kevin nie tylko na okładce swojego dużego zeszytu, ale również na stanikach i majtkach, zrozumieliśmy też jej wściekłość, gdy pewnego dnia wróciła do domu i okazało się, że pani Lisbon namoczyła jej rzeczy w wybielaczu, wywabiając wszystkie „Keviny”. Poczuliśmy ostry zimowy wiatr wdzierający się pod ich spódnice, a także jak bardzo bolały nogi od ciągłego trzymania kolan razem na lekcjach oraz jak nudne i ogromnie irytujące było skakanie przez skakankę, podczas gdy chłopcy grali w baseball. Nigdy nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego dziewczynom tak zależało, aby dorosnąć, ani dlaczego czuły się w obowiązku chwalić się nawzajem, ale czasami, po tym jak jeden z nas przeczytał na głos dłuższy fragment pamiętnika, z trudem powstrzymywaliśmy się od przytulania się do siebie czy też mówienia sobie, jak ładnie wyglądamy. Poczuliśmy, jaką katorgą jest życie dziewczyny i jak to uwięzienie powoduje, że umysł jest równocześnie aktywny i marzycielski, a także skąd to się bierze, że wiadomo, które kolory pasują do siebie. Wiedzieliśmy, że dziewczyny były naszymi bliźniaczymi siostrami, że wspólnie istnieliśmy w przestrzeni, jak zwierzęta o identycznych skórach, i że wiedziały o nas wszystko, chociaż my nie byliśmy w stanie ich pojąć. Wiedzieliśmy, w końcu, że te dziewczyny tak naprawdę były kobietami w przebraniu, że rozumiały miłość, a nawet śmierć, i że naszym jedynym zadaniem było robienie zamieszania, które zdawało się je fascynować.
W miarę jak pamiętnik się rozwijał, Cecilia zaczęła oddalać się od swoich sióstr, a także wycofywać się z jakiejkolwiek osobistej opowieści. Prawie zupełnie znika narracja prowadzona w pierwszej osobie liczby pojedynczej, wywołując efekt podobny do tego wprowadzanego pod koniec filmu przez odjazd kamery od głównych bohaterów, a służącego pokazaniu, w serii przenikających się obrazów, ich domu, ulicy, miasta, kraju, aż w końcu całej planety, która nie tylko ich przytłacza, ale również unicestwia. Jej tak wcześnie rozwinięta proza przechodzi do tematów bezosobowych – pojawia się opis reklamy, w której płaczący Indianin wiosłuje w kanoe w dół zanieczyszczonego strumienia, albo przedstawiona jest liczba ofiar śmiertelnych wojny relacjonowanej w wieczornych wiadomościach. W ostatniej części pamiętnika można zauważyć dwa dominujące na przemian nastroje. W romantycznych fragmentach Cecilia rozpacza nad zagładą naszych wiązów. W cynicznych dygresjach sugeruje, że drzewa wcale nie są chore i że to całe ich wycinanie jest tylko intrygą, „aby wszystko zrównać z ziemią”. Pojawiają się przypadkowe odniesienia do tej czy innej teorii spiskowej – iluminaci, kompleks zbrojeniowo-przemysłowy – ale widać, że jest to tylko pewna symbolika, jakby te nazwy miały reprezentować mnogość bliżej nieokreślonych zanieczyszczeń chemicznych. Od inwektyw przechodzi ponownie do swojej poetyckiej zadumy. Naszym zdaniem bardzo ładny jest dwuwiersz o lecie, pochodzący z jej nigdy niedokończonego wiersza:
Drzewa niczym płuca powietrzem wypełnione
Podła siostra moje włosy targa zwichrzone
Ten fragment jest datowany na 26 czerwca, trzy dni po jej powrocie ze szpitala, kiedy to obserwowaliśmy ją leżącą na trawniku przed domem.
Niewiele wiadomo o stanie psychicznym Cecilii w ostatnim dniu jej życia. Zdaniem pana Lisbona sprawiała wrażenie zadowolonej z planowanego przyjęcia. Kiedy zszedł na dół sprawdzić stan przygotowań, zobaczył Cecilię stojącą na krześle i przywiązującą baloniki do sufitu czerwonymi i niebieskimi wstążkami.
– Kazałem jej zejść z krzesła. Lekarz powiedział, żeby nie trzymała rąk nad głową. Z powodu szwów.
Zrobiła, jak jej polecono, i przez resztę dnia leżała na dywaniku w swoim pokoju, gapiąc się na ruchomy model zodiaku i słuchając dziwacznych płyt z muzyką celtycką, które kupiła przez dom sprzedaży wysyłkowej.
– W tych piosenkach zawsze jakiś głos śpiewał sopranem o moczarach i zwiędłych różach.
Ta melancholijna muzyka niepokoiła pana Lisbona, który porównywał ją do radosnych melodii swojej młodości, ale idąc w dół korytarza, zdał sobie sprawę, że to z pewnością nie było gorsze od wyjącej muzyki rockowej Lux albo nieludzkich pisków radiostacji Therese.
Od drugiej po południu Cecilia moczyła się w wannie. W jej przypadku takie długie kąpiele nie były niczym niezwykłym, ale po tym, co się ostatnio wydarzyło, państwo Lisbonowie woleli nie ryzykować.
– Musiała zostawiać lekko uchylone drzwi – powiedziała pani Lisbon. – Oczywiście protestowała. A teraz miała dodatkowy powód. Ten psychiatra powiedział, że Ceel jest w wieku, w którym potrzebuje dużo prywatności.
Przez całe popołudnie pan Lisbon wymyślał najróżniejsze wymówki, aby znaleźć się obok łazienki.
– Czekałem, aż usłyszę plusk wody, dopiero wtedy przechodziłem. Oczywiście wynieśliśmy z łazienki wszystkie ostre przedmioty.
O czwartej trzydzieści pani Lisbon wysłała Lux, aby ta sprawdziła, co robi córka. Lux wróciła na dół z obojętnym wyrazem twarzy i nic w jej zachowaniu nie wskazywało, że miała jakiekolwiek podejrzenia, co jej siostra może zrobić za kilka godzin.
– Dobrze się czuje – powiedziała Lux. – Zasmradza całą łazienkę tymi solami kąpielowymi.
O piątej trzydzieści Cecilia wyszła z kąpieli i zaczęła stroić się na przyjęcie. Pani Lisbon słyszała, jak chodzi tam i z powrotem między dwoma pokojami sióstr (Bonnie dzieliła pokój z Mary, a Therese z Lux). Brzęk bransoletek uspokajał jej rodziców, ponieważ dzięki temu mogli śledzić jej ruchy, jakby była zwierzęciem z dzwoneczkiem na szyi. Przez czas pozostały do naszego przyjścia pan Lisbon wielokrotnie słyszał dzwonienie bransoletek Cecilii, która wchodziła i schodziła po schodach, przymierzając różne buty.
Zgodnie z tym, co opowiadali nam później osobno przy różnych sposobnościach, mieszkając już w różnych stanach, państwo Lisbon nie uważali zachowania Cecilii podczas przyjęcia za dziwne.
– Ona w towarzystwie zawsze siedziała cicho jak trusia – powiedziała pani Lisbon.
I być może z powodu braku obycia towarzyskiego państwo Lisbon wspominali to przyjęcie jako raczej udane. Pani Lisbon nawet była zdziwiona, gdy Cecilia zapytała, czy może wyjść.
– Myślałam, że dobrze się bawi.
Nawet w tym momencie nic w zachowaniu jej sióstr nie świadczyło o tym, że wiedziały, co ma się wkrótce wydarzyć. Tom Faheem wspominał, że Mary opowiadała mu o swetrze, który chciała kupić u Penneya. Therese i Tim Winter rozmawiali o swoich planach dostania się do jednego z prestiżowych uniwersytetów na Wschodnim Wybrzeżu.
Na podstawie później odkrytych informacji ustaliliśmy, że Cecilia nie poszła na górę tak szybko, jak nam się to wtedy wydawało. Wiemy, że między opuszczeniem nas i dojściem na górę zatrzymała się, aby napić się soku z puszki gruszek (zostawiła puszkę na blacie, przebitą tylko w jednym miejscu, lekceważąc metodę zalecaną przez panią Lisbon). Albo przed wypiciem soku, albo też po tym podeszła do tylnych drzwi.
– Myślałam, że wysyłają ją na wycieczkę – powiedziała pani Pitzenberger. – Miała ze sobą walizkę.
Nigdy nie znaleziono żadnej walizki. Świadectwo pani Pitzenberger można wytłumaczyć jako halucynacje okularnika albo jako zapowiedź przyszłych samobójstw, w których tak ważną rolę odgrywało pakowanie bagażu. Bez względu na to, jak było naprawdę, pani Pitzenberger widziała Cecilię zamykającą tylne drzwi na chwilę przed tym, jak ta weszła po schodach, co z kolei my wyraźnie słyszeliśmy z dołu. Po wejściu do swojego pokoju włączyła światło, chociaż było jeszcze jasno na dworze. Pan Buell widział z drugiej strony ulicy, jak otwierała okno w pokoju.
– Pomachałem do niej, ale mnie nie widziała – powiedział nam.
W tym momencie usłyszał, że jego żona jęczy w drugim pokoju. O tym, co się stało z Cecilią, dowiedział się dopiero po odjeździe karetki.
– Niestety, mieliśmy własne problemy – powiedział. Poszedł zobaczyć, jak się ma jego małżonka, właśnie wtedy gdy Cecilia wystawiła głowę na różowe, wilgotne i gościnne powietrze.