Читать книгу Wszystkie jasne miejsca - Jennifer Niven - Страница 10
Finch
Оглавление(W dalszym ciągu) dzień 6 obudzenia
Do obiadu cała szkoła już wie, że Violet Markey powstrzymała Theodore’a Fincha przed skokiem z wieży. Na geografię USA idę za grupką dziewczyn, które całą drogę paplają o tym wydarzeniu, nie wiedząc, że to właśnie ja jestem Theodore’em Finchem.
Mówią do siebie piskliwym głosem, a każde zdanie kończy się intonacją pytającą, więc brzmi to mniej więcej tak: „Słyszałam, że był uzbrojony? Słyszałam, że musiała mu wyrwać broń z ręki? Moja kuzynka Stacey, która chodzi do New Castle, mówiła, że była razem z koleżanką w Chicago i on grał ze swoim zespołem i strasznie je obie zaczepiał? A mój brat był przy tym, jak on odpalił petardy i zanim policja go zabrała, powiedział tylko, że chciałby zobaczyć wielki finał wybuchu, a jeśli mu na to nie pozwolą, będą musieli zwrócić mu koszty?”.
Najwyraźniej jestem postacią tragiczną i niebezpieczną. „O tak” – myślę sobie.
Tak właśnie jest. Jestem tu. Nie tylko obudzony, ale wręcz Obudzony, więc musicie sobie z tym poradzić, bo właśnie nadchodzę. Pochylam się nad nimi i mówię:
– Słyszałem, że zrobił to z powodu jakiejś dziewczyny. – A potem odchodzę chwiejnie do klasy.
Siadam na swoim miejscu. Czuję się jak ktoś, kto cieszy się złą sławą, ktoś niepokonany, zdenerwowany i dziwnie podekscytowany. Jakbym właśnie uciekł, eee… śmierci. Rozglądam się, ale nikt nie zwraca uwagi ani na mnie, ani na pana Blacka, naszego nauczyciela, absolutnie największego faceta, jakiego kiedykolwiek widziałem. Ma bardzo czerwoną twarz, przez co zawsze wygląda, jakby zaraz miał paść na zawał albo udar, a do tego rzęzi, gdy mówi.
Przez cały mój pobyt w Indianie, czyli całe moje życie – lata męczarni, jak je nazywam – mieszkamy niecałe dwadzieścia kilometrów od najwyższego miejsca w naszym stanie. Nikt mi o tym nie mówił, ani rodzice, ani siostry, ani nauczyciele. Dopiero teraz, w tej chwili dowiaduję się tego z działu „Wędrówki po Indianie”, wprowadzonego w tym roku do programu geografii Stanów Zjednoczonych przez zarząd szkoły w celu „uświadomienia uczniom bogatej historii ich rodzinnego stanu oraz wpojenia w nich dumy z faktu bycia mieszkańcem Indiany”.
Poważnie.
Pan Black rozsiada się na krześle i odchrząkuje.
– Nie ma lepszego i bardziej… odpowiedniego sposobu na rozpoczęcie… tego semestru niż… niż omówienie najwyższego… punktu w Indianie. – Ze względu na całe to rzężenie trudno powiedzieć, czy pan Black jest pod wrażeniem informacji, które nam przekazuje. – Hoosier Hill[4] liczy… 383 metry… nad poziomem morza i znajduje się… na tyłach prywatnej… posesji… W 2005 roku… pewien skaut z… Kentucky… otrzymał pozwolenie, by… poprowadzić ścieżkę na szczyt… utworzyć miejsce piknikowe i… postawić znak…
Podnoszę rękę, co pan Black całkowicie ignoruje.
Trzymam ją w górze, gdy kontynuuje swój wykład, i myślę: „Ciekawe, co by było, gdybym stanął na szczycie tego wzgórza. Czy świat wygląda inaczej z 383 metrów? To niezbyt wysoko, a jednak są z tego dumni. Kim jestem, żeby twierdzić, iż 383 to za mało, żeby robić wrażenie?”.
W końcu kiwa głową w moim kierunku, zaciska przy tym usta tak mocno, że wygląda, jakby je połknął.
– Tak, panie Finch? – Wydaje z siebie westchnienie stuletniego staruszka i obdarza mnie nieufnym, bojaźliwym spojrzeniem.
– Proponuję wyprawę terenową. Powinniśmy zobaczyć cudowne miejsca Indiany, póki jeszcze możemy, ponieważ pod koniec roku co najmniej trzy osoby z tej sali skończą naukę, opuszczą nasz wspaniały stan i cóż będą sobą reprezentować, nie licząc efektów żałosnej edukacji publicznej w jednym z najgorszych systemów szkolnych w całym kraju? Zresztą, trudno docenić miejsca tego rodzaju, jeśli nie zobaczy się ich na własne oczy. To coś jak Wielki Kanion Kolorado albo park Yosemite. Trzeba tam pojechać, żeby zrozumieć, na czym polega ich wspaniałość.
Było w tym zaledwie z dwadzieścia procent sarkazmu, ale pan Black mówi:
– Dziękuję, panie Finch.
Tonem, który wskazuje na zupełne przeciwieństwo podziękowań. Zaczynam rysować wzgórza na okładce zeszytu w hołdzie najwyższemu punktowi naszego stanu, ale przypominają bardziej bezkształtne bryły albo unoszące się w powietrzu węże – nie mogę się zdecydować.
– Theodore ma rację… Niektórzy z was… wyjadą z końcem… roku szkolnego… do innego miasta… Opuścicie nasz wspaniały… stan, a zanim to zrobicie… powinniście… go zobaczyć. Powinniście zwiedzić…
Przerywa mu hałas. Ktoś wszedł na lekcję spóźniony i upuścił książkę. Schylając się, by ją podnieść, zrzucił wszystkie pozostałe podręczniki. Rozlega się śmiech, ponieważ znajdujemy się w szkole średniej, a to znaczy, że jesteśmy bardzo przewidywalni i niemal wszystko nas śmieszy – zwłaszcza cudze upokorzenie w miejscu publicznym. Dziewczyną, której wypadło wszystko z rąk, jest Violet Markey. Violet z wieży. Robi się czerwona jak burak i widzę, że pewnie miałaby ochotę umrzeć. Ale nie na zasadzie skoku ze znacznej wysokości, tylko raczej w rodzaju „chciałabym zapaść się pod ziemię”.
Znam to uczucie o wiele lepiej niż moja mama, siostry czy Charlie Donahue. To uczucie to mój odwieczny towarzysz. Było ze mną, gdy grając w piłkę, nabawiłem się wstrząsu mózgu na oczach Suze Haines. Gdy śmiałem się tak mocno, że coś wyleciało mi z nosa i wylądowało na Gabe’ie Romero. Przez całą ostatnią klasę gimnazjum.
I właśnie dlatego, że jestem do niego przyzwyczajony, a także ponieważ Violet dzielą od płaczu jakieś trzy upuszczone ołówki, strącam na ziemię mój własny podręcznik. Wzrok wszystkich przenosi się teraz na mnie. Pochylam się, żeby podnieść książkę i celowo rozrzucam pozostałe – lecą z impetem na ściany, okna, głowy. Żeby dopełnić całości, bujam się na krześle i spadam z łoskotem na podłogę. W odpowiedzi tu i tam rozlega się pogardliwy chichot, oklaski, rzucone słowo „wariat” oraz rzężenie pana Blacka:
– Jeśli skończyłeś… Theodore… chciałbym kontynuować.
Prostuję się, stawiam przewrócone krzesło, kłaniam się, zbieram rozsypane książki, znów zginam się w ukłonie, siadam na miejscu i uśmiecham do Violet. Patrzy na mnie z miną, którą określiłbym jako zaskoczenie połączone z ulgą i czymś jeszcze – może niepokojem. Chciałbym widzieć w tym jeszcze odrobinę pożądania, ale to tylko pobożne życzenie. Obdarzam ją moim najlepszym uśmiechem, takim, po którym moja mama wybacza mi, że siedziałem do późna w nocy albo zachowywałem się dziwacznie. (W pozostałych sytuacjach, gdy mama mi się przygląda – o ile w ogóle na mnie patrzy – mam wrażenie, że myśli: „Skąd się, u diabła, wziąłeś w tej rodzinie? Najwidoczniej odziedziczyłeś to po krewnych ojca”).
Violet też się uśmiecha. Czuję się lepiej, bo ona czuje się lepiej, poza tym uśmiecha się do mnie, jakbym wcale nie był kimś, od kogo lepiej trzymać się z daleka. To już drugi raz dzisiaj ją ratuję. „Theodore o czułym sercu” – powtarza moja mama. „Zbyt czułym dla własnego dobra”. To krytyka i tak też ją odbieram.
Pan Black wbija wzrok w Violet, a potem we mnie.
– Jak mówiłem… zrobicie projekt na nasze zajęcia… raport z przynajmniej… dwóch, a najlepiej trzech… cudów Indiany. – Mam ochotę zapytać, od kiedy to ciekawe miejsca awansowały na cuda, ale jestem zajęty obserwowaniem Violet, która skupia się na tablicy, a kącik jej ust nadal pozostaje uniesiony.
Nauczyciel nadal peroruje, jak to chciałby, żebyśmy wybrali te miejsca, które nam się podobają, nawet te odległe i zupełnie nieznane. Nasze zadanie polega na tym, żeby się tam udać, każde z nich obejrzeć, obfotografować, nakręcić filmik, wczytać się w historię, a potem powiedzieć mu, co jest w nich takiego, że czujemy się dumni z Indiany. Jeszcze lepiej będzie, jeśli uda nam się znaleźć jakiś ich wspólny mianownik. Mamy na to czas do końca semestru, ale musimy podejść do sprawy bardzo poważnie.
– Proszę to opracować… w parach… Ocena za ten projekt… będzie stanowić trzydzieści… pięć procent… oceny końcowej.
Znowu podnoszę rękę.
– Czy sami możemy wybrać sobie partnera?
– Tak.
– To ja wybieram Violet Markey.
– Ustalisz to z nią… po lekcji.
Obracam się, żeby ją widzieć, kładę łokieć na oparciu krzesła.
– Violet Markey, chciałbym być twoim partnerem przy tym projekcie.
Rumieni się, ponieważ wszyscy na nią patrzą.
– Myślałam, że może mogłabym zrobić coś innego – zwraca się do pana Blacka. – Na przykład przeczytać parę książek i napisać krótką notkę. – Mówi cicho, ale wydaje się nieźle wkurzona. – Nie jestem gotowa…
– Panno Markey… – przerywa jej nauczyciel. – Wyświadczę ci… największą przysługę… w całym twoim życiu… Powiem: nie.
– Nie?
– Nie. Mamy nowy rok… czas wracać na grzbiet… wielbłąda.
Kilka osób śmieje się z tego sformułowania. Violet patrzy na mnie i widzę, że faktycznie jest wkurzona, a wtedy przypominam sobie wypadek. Ona i jej siostra zeszłej wiosny. Ona przeżyła, siostra zginęła. To dlatego nie lubi zwracać na siebie uwagi.
Do końca lekcji słuchamy o miejscach, które zdaniem pana Blacka mogą nam się spodobać i które musimy za wszelką cenę zobaczyć, zanim skończymy szkołę – ot, zwykłe obiekty turystyczne jak Conner Praire[5], dom Leviego Coffina[6], muzeum Lincolna[7] czy dom rodzinny Whitcomba Rileya[8] – chociaż wiem, że większość z nas zostanie w tym mieście do samej śmierci.
Próbuję napotkać wzrok Violet, ale ona nie patrzy w moją stronę. Skurczyła się na swoim krześle i wpatruje się przed siebie.
* * *
Ledwo wychodzę z klasy, a Gabe Romero tarasuje mi przejście. Jak zwykle nie jest sam. Tuż za nim stoi Amanda Monk z wysuniętym biodrem, z jej jednej strony Joe Wyatt, z drugiej – Ryan Cross. Dobry, towarzyski, przyzwoity i sympatyczny Ryan. Sportowiec, bardzo dobry uczeń, zastępca przewodniczącego klasy. Najgorsze w nim jest to, że już od przedszkola doskonale zna swoją wartość.
– Lepiej, żebym cię już nigdy nie przyłapał na tym, że się na mnie gapisz – mówi Roamer.
– Nie patrzyłem na ciebie. Uwierz mi, w tej klasie jest co najmniej sto ciekawszych rzeczy do oglądania, w tym wielka, goła dupa pana Blacka.
– Ty cioto.
Ponieważ jesteśmy z Roamerem zaprzysięgłymi wrogami od czasów gimnazjum, wytrąca mi książki z ręki i chociaż to klasyczny przykład szkolnej tyranii rodem ze szkoły podstawowej, wzbiera we mnie dobrze mi znana bomba gniewu. Złość, moja odwieczna przyjaciółka, wybucha mi w żołądku, a gęsty, trujący dym unosi się i rozpełza po całej klatce piersiowej. To samo uczucie owładnęło mną w zeszłym roku, tuż przed tym, jak chwyciłem ławkę i rzuciłem nią – nie w Roamera, co próbuje wszystkim wmówić, tylko w tablicę w klasie pana Geary’ego.
– Podnieś je sobie, pedale. – Roamer wymija mnie, uderzając przy tym – mocno – łokciem w moją pierś. Mam ochotę rozwalić mu łeb, a potem sięgnąć do gardła i wyjąć mu serducho przez pysk. Bo kiedy jest się obudzonym, wszystko w tobie jest pełne życia, wszystko rwie się z bólu, by nadrobić stracony czas.
Zamiast tego liczę powoli do sześćdziesięciu z głupkowatym uśmieszkiem przyklejonym do mojej głupkowatej twarzy. „Nie zostanę za karę po lekcjach. Nie wyrzucą mnie ze szkoły. Będę zachowywał się poprawnie. Cicho. Grzecznie”.
Pan Black przygląda mi się z progu klasy, staram się kiwnąć w jego stronę nonszalancko, pokazać mu, że wszystko jest w porządku, wszystko pod kontrolą, nie ma na co patrzeć. Dłonie wcale mnie nie swędzą, skóra nie piecze, krew nie pulsuje w żyłach, proszę już sobie iść. Obiecałem sobie, że ten rok będzie inny. Jeśli uda mi się pilnować wszystkiego, w tym też samego siebie, powinienem zostać na jawie, tu i teraz, a nie nieobecny, pogrążony w jakimś półśnie.
* * *
Deszcz przestał padać, stoję na parkingu z Charliem Donahue, opieram się o jego samochód pod bladym styczniowym słońcem i słucham, jak opowiada o tym, o czym najbardziej lubi mówić poza sobą – o seksie. Nasza koleżanka Brenda stoi obok i się przysłuchuje. Książki przycisnęła do szerokiej klatki piersiowej, jej włosy połyskują odcieniami różu i czerwieni.
Charlie spędził ferie zimowe, pracując w kinie w centrum handlowym. Podobno wpuszczał wszystkie seksowne dziewczyny bez biletu, dzięki czemu miał więcej propozycji, niż był w stanie wykorzystać – co czynił głównie w ostatnim rzędzie dla niepełnosprawnych widzów, tam gdzie nie montują podłokietników.
Teraz kiwa głową w moim kierunku.
– A ty?
– Co ja?
– Gdzie byłeś?
– Tu i tam. Nie chciało mi się chodzić do szkoły, więc ruszyłem w długą, nie oglądając się za siebie. – Nie ma sensu wyjaśniać moim przyjaciołom, na czym polega mój Sen, a nawet gdyby był sens, nie ma takiej potrzeby. W Charliem i Bren lubię między innymi to, że nie muszę się przed nimi tłumaczyć. Jestem albo mnie nie ma. „No wiecie, to cały Finch”.
Charlie ponownie kiwa głową.
– Po prostu musimy zorganizować ci laskę, żebyś mógł ją przelecieć. – To niebezpośrednia aluzja do incydentu na wieży. Jeżeli przelecę laskę, nie będę próbował się targnąć na życie. Według Charliego seks wszystko rozwiązuje. Gdyby tylko światowi przywódcy mieli dostęp do dobrego, regularnego seksu, zniknęłyby wszystkie problemy.
– Charlie, jesteś świntuchem. – Brenda się krzywi.
– Ale mnie kochasz.
– Chciałbyś. Dlaczego nie możesz być taki jak Finch? To gentleman. – Niewiele osób określiłoby mnie tym mianem, ale w życiu jest tak, że dla każdego można być kimś innym.
– Zapomnij – rzucam.
Bren kręci głową.
– Mówię poważnie. Gentleman to rzadkość. Coś w rodzaju prawiczka albo trędowatego. Jeśli w ogóle kiedykolwiek wyjdę za mąż, to tylko za kogoś takiego.
– Za prawiczka czy trędowatego? – Nie mogę się powstrzymać. Brenda daje mi kuksańca w ramię.
– Istnieje pewna różnica pomiędzy gentlemanem a gościem z zerowym życiem seksualnym – odzywa się Charlie. – Bez urazy, stary.
– Spoko. – W końcu to prawda, a już na pewno w porównaniu z nim. Zresztą chciał po prostu powiedzieć, że nie mam szczęścia z dziewczynami.
Wybieram suki albo wariatki, ewentualnie laski, które w towarzystwie udają, że się nie znamy. Tak czy inaczej, przestaję go słuchać, bo ponad ramieniem Bren zauważam ją – Violet. Już czuję, że wpadam po uszy, jak to zwykle ze mną bywa (Suze Haines, Laila Collman, Annalise Lemke, trzy Briany: Briana Harley, Briana Bailey, Briana Boudreau…). I to tylko dlatego, że się do mnie uśmiechnęła. Ale jaki to był uśmiech! Najprawdziwszy i szczery, o co dzisiaj niezwykle trudno. Zwłaszcza jeśli jest się mną, Wariatem Finchem, naczelnym anormalsem. Brenda odwraca się, żeby sprawdzić, w co się wpatruję, po czym potrząsa głową i uśmiecha się pogardliwie, aż chwytam się za ramię, żeby mnie znów nie uderzyła.
– Jezu, wszyscy faceci są tacy sami.
* * *
Gdy wracam do domu, mama rozmawia przez telefon i rozmraża jedną z zapiekanek, które moja siostra Kate przygotowuje na początku każdego tygodnia. Mama macha mi ręką i wraca do tego, co robiła. Kate zbiega po schodach, chwyta leżące na blacie kluczyki do samochodu i rzuca: „Do zobaczenia, ofiaro”. Mam dwie siostry – Kate jest starsza ode mnie o rok, a Decca ma osiem lat. Jest wpadką, pomyłką, co odkryła w wieku sześciu lat. Ale i tak wszyscy dobrze wiemy, że jeśli ktokolwiek jest w naszej rodzinie pomyłką, to ja.
Idę do góry, mokre buty skrzypią na podłodze. Zamykam za sobą drzwi. Wyciągam starą płytę winylową, nie sprawdzając nawet, co to, i puszczam ją na adapterze, który znalazłem w piwnicy. Płyta podskakuje i zgrzyta, brzmi to jak kawałek z lat dwudziestych. Mam teraz fazę na kapele w rodzaju Split Enz[9], stąd tenisówki. Wypróbowuję Theodore’a Fincha z lat osiemdziesiątych i sprawdzam, czy pasuje.
Grzebię w leżących na biurku szpargałach w poszukiwaniu papierosa, wkładam go sobie do ust, sięgam po zapalniczkę i wtedy uświadamiam sobie, że przecież Theodore Finch z lat osiemdziesiątych nie pali. O Jezu, nienawidzę tego gościa, pieprzonego lalusia i dandysa. Trzymam papierosa w ustach bez zapalania, staram się wyżuć z niego nikotynę. Chwytam za gitarę, gram kawałek z płyty, ale wkrótce rezygnuję. Siadam przy komputerze, odchylam krzesło do tyłu, bo tylko w ten sposób jestem w stanie cokolwiek stworzyć.
Piszę: 5 stycznia. Metoda: Szkolna dzwonnica. Jak blisko byłem w skali od jeden do dziesięciu: pięć. Fakty: Tendencje do samobójczych skoków nasilają się podczas pełni księżyca oraz w święta. Jedną z najsłynniejszych osób, które odebrały sobie w ten sposób życie, był Roy Raymond, założyciel Victoria’s Secret. Powiązany fakt: W 1912 roku niejaki Franz Reichelt skoczył z wieży Eiffla w zaprojektowanym przez siebie płaszczo-spadochronie. Był to skok testujący wynalazek – spodziewał się, że poleci – jednak runął w dół i uderzył w ziemię niczym meteor, zostawiając po sobie krater o głębokości piętnastu centymetrów. Czy zamierzał się zabić? Wątpliwe. Uważam, że był po prostu zarozumiały, a do tego głupi.
Szybkie wyszukiwanie w Internecie wyrzuca mi informację, że zaledwie pięć do dziesięciu procent samobójstw to skoki (a przynajmniej tak twierdzi Johns Hopkins). Najwyraźniej ta metoda pozbawiania się życia jest zwykle wybierana dla wygody, co wyjaśnia, dlaczego miasta typu San Francisco z mostem Golden Gate Bridge (popełnia się tam najwięcej samobójstw na świecie) są tak popularne. My mamy tylko wieżę Purina Tower oraz wzgórze o wysokości 383 metrów.
Piszę: Powód zaniechania skoku: Okropny widok po. Miejsce publiczne. Tłok.
Wyłączam Google i odpalam Facebooka. Wchodzę na profil Amandy Monk, bo ta dziewczyna ma wśród znajomych dosłownie wszystkich, nawet tych, których nie zna. Otwieram jej listę znajomych i wpisuję „Violet”.
No i jest, tak po prostu. Klikam na zdjęcie i pojawia się jeszcze większa, z takim samym uśmiechem na twarzy, jakim mnie dzisiaj obdarzyła. Tylko zaprzyjaźnione osoby mogą przejrzeć jej profil i zobaczyć resztę zdjęć. Siedzę, wpatrując się w monitor i nagle pragnę dowiedzieć się czegoś więcej. Kim jest Violet Markey? Próbuję przez Google, może istnieje jakieś tajne wejście do jej strony na Facebooku, takie, że wystarczy umówiony znak, trzycyfrowy kod, coś łatwego do rozpracowania.
Zamiast tego trafiam na stronę EleanorandViolet.com. Violet Markey jest współredaktorką, współtwórczynią i współautorką. Posty są dość typowe, o chłopakach i modzie, ostatni pochodzi z 3 kwietnia ubiegłego roku. Znajduję też artykuł prasowy.
5 kwietnia b.r. około godz. 12:45 Eleanor Markey (18 l.), uczennica ostatniej klasy Bartlett High School, członkini parlamentu uczniowskiego, straciła panowanie nad samochodem na A Street Bridge. Do wypadku przyczyniły się prawdopodobnie nadmierna prędkość oraz oblodzona nawierzchnia. Eleanor zginęła na miejscu, jej 16-letnia siostra Violet, pasażerka auta, odniosła jedynie drobne obrażenia.
Siedzę i czytam tę wiadomość, raz, drugi, trzeci, aż żołądek ściska mi się w czarnej rozpaczy. I wtedy robię coś, czego przysiągłem sobie nigdy nie robić. Rejestruję się na Facebooku, żeby wysłać jej wiadomość. Zakładając konto, będę wydawał się normalny i towarzyski, może nawet uda mi się odkręcić efekty całej tej sytuacji pod tytułem „urocze spotkanie tuż przed próbą samobójczą”, dzięki czemu Violet uzna, że kolegowanie się ze mną jest całkiem bezpieczne. Robię sobie zdjęcie telefonem, stwierdzam, że wyszedłem zbyt poważnie, robię drugie – teraz wyglądam głupkowato – decyduję się na trzecie, które wypada gdzieś pomiędzy.
Przestawiam komputer na tryb uśpienia, żeby co chwilę nie sprawdzać powiadomień, potem gram na gitarze, czytam kilka stron Makbeta do szkoły, a jeszcze później jem kolację z mamą i Deccą. To nowa tradycja, która narodziła się w zeszłym roku, po rozwodzie. I chociaż niespecjalnie lubię jeść, kolacja to jeden z najfajniejszych momentów w ciągu całego dnia, bo mogę wyłączyć umysł.
– Decca, powiedz, czego się dzisiaj nauczyłaś – mówi mama. Wypytuje nas codziennie o szkołę, dzięki temu czuje, że wypełnia swoje rodzicielskie obowiązki. To jej ulubiony wstęp.
– Nauczyłam się, że Jacob Barry jest żałosnym dupkiem – odpowiada moja siostra. Ostatnio często przeklina, żeby zwrócić na siebie uwagę mamy, sprawdzić, czy jej naprawdę słucha.
– Decca – strofuje ją mama delikatnie, ale jest częściowo nieobecna duchem.
Dec opowiada, jak to jakiś chłopiec o imieniu Jacob przykleił sobie dłonie do ławki, żeby wymigać się od klasówki, a kiedy próbował oderwać się od drewna, klej został mu na skórze. Oczy jej błyszczą jak u małego, chorego na wściekliznę zwierzaka. Najwidoczniej uważa, że kolega zasłużył na to, co go spotkało, zresztą zaraz to potwierdza.
Mama zaczyna nagle słuchać.
– Decca. – Potrząsa głową. To było na tyle, jeśli chodzi o siłę jej rodzicielstwa. Odkąd odszedł ojciec, próbuje z całych sił być luzacką matką. Ale i tak jest mi jej żal, ponieważ kocha go, chociaż to zepsuty do szpiku kości egoista, który zostawił ją dla kobiety o imieniu Rosemarie z akcentem na jedną z liter – nikt nie jest w stanie zapamiętać, na którą – oraz dlatego, że w dniu, w którym odszedł, powiedziała: „W życiu bym się nie spodziewała, że w wieku czterdziestu lat zostanę sama”. Nie chodziło tyle o same słowa, ile o sposób, w jaki je wypowiedziała. Zabrzmiały tak ostatecznie.
Od tamtej chwili ze wszystkich sił staram się być miły i cichy, wydawać się mały i niewidoczny – co oznacza także udawanie, że chodzę do szkoły, kiedy zapadam w Sen – żeby nie przysparzać jej dodatkowych zmartwień. Nie zawsze mi się udaje.
– A jak tobie minął dzień, Theodore?
– Świetnie. – Przesuwam jedzenie po talerzu, próbując stworzyć jakiś wzór. Kłopot z jedzeniem jest taki, że istnieje tyle ciekawszych rzeczy do zrobienia. To samo zresztą dotyczy spania. Jedno i drugie jest kompletną stratą czasu.
Interesujący fakt: Pewien Chińczyk zmarł z braku snu, ponieważ nie spał przez jedenaście dni z rzędu, starając się oglądać każdy mecz mistrzostw Europy (chodzi o piłkę nożną, dla tych, którzy, tak jak ja, zupełnie się w tym nie orientują). Jedenastej nocy obejrzał, jak Włochy pokonują Irlandię dwa do zera, wziął prysznic i zasnął około piątej nad ranem. I umarł. Bez obrazy dla umarłego, ale piłka nożna to wyjątkowo głupi powód niespania.
Mama przestała jeść i wpatruje się w moją twarz. Kiedy zwraca na mnie uwagę, co nie dzieje się zbyt często, bardzo stara się zrozumieć mój „smutek”, tak samo jak próbuje znosić cierpliwie to, że Kate nie wraca czasami na noc do domu, a Decca spędza sporo czasu na dywaniku u dyrektora. Mama wini rozwód i tatę za nasze złe zachowanie. Twierdzi, że potrzebujemy czasu, by dojść do siebie.
– Było okej – dodaję już mniej sarkastycznym tonem. – Nic szczególnego. Nuda. Jak zwykle. – Przechodzimy do łatwiejszych tematów, jak na przykład domu, który moja mama próbuje sprzedać dla swoich klientów, czy pogody.
Kiedy kolacja dobiega końca, mama kładzie mi rękę na ramieniu, ledwo dotykając koniuszkami palców mojej skóry, i mówi:
– Czy to nie miłe, że twój brat do nas wrócił, Decca? – Brzmi to tak, jakbym miał za chwilę zniknąć wprost z jej oczu. Krzywię się, słysząc lekko oskarżycielski ton, i od razu ogarnia mnie pragnienie, by uciec do mojego pokoju i z niego nie wychodzić. I chociaż próbuje wybaczyć mi mój smutek, chce na mnie liczyć jak na jedynego faceta w domu. Choć sądziła, że przez ostatnie cztery, niemal pięć tygodni chodziłem normalnie do szkoły, nie brałem udziału w większości rodzinnych kolacji. Zabiera rękę, co oznacza, że jesteśmy wolni. Każde z naszej trójki tak właśnie się zachowuje, bo rozbiegamy się we własnych kierunkach.
Około dwudziestej drugiej, kiedy wszyscy już śpią, a Kate jeszcze nie wróciła do domu, włączam ponownie komputer i zaglądam na Facebooka. Pojawia się wiadomość:
Violet Markey zaakceptowała twoje zaproszenie.
Teraz jesteśmy znajomymi.
Mam ochotę krzyczeć z radości i biegać wokół domu, może nawet wejść na dach, rozłożyć ramiona, ale nie skakać – ba, nawet bym o tym nie myślał. Zamiast tego przysuwam się do monitora i przeglądam zdjęcia: uśmiechnięta Violet w towarzystwie dwóch osób, będących zapewne jej rodzicami, uśmiechnięta Violet z przyjaciółkami, uśmiechnięta Violet na zbiórce przed meczem, uśmiechnięta Violet z inną dziewczyną, uśmiechnięta Violet sama.
Pamiętam zdjęcie Violet i tej dziewczyny z gazety – to jej siostra, Eleanor. Na fotografii ma te same wielkie okulary, w których widziałem dzisiaj Violet.
W okienku nagle pojawia się wiadomość.
Violet: Wciągnąłeś mnie w zasadzkę. Przy wszystkich.
Theo: A zgodziłabyś się ze mną pracować, gdybym tego nie zrobił?
Violet: Wykręciłabym się od tego projektu, więc w ogóle nie musiałabym go robić. Dlaczego chcesz być ze mną w parze?
Theo: Ponieważ nasza góra czeka.
Violet: Co to niby ma znaczyć?
Theo: To znaczy, że może nigdy nie śniłaś o zwiedzaniu Indiany, ale oprócz tego, że musimy przygotować ten projekt do szkoły i ja wystąpiłem z propozycją – no dobra, wciągnąłem cię w zasadzkę – żebyś została moją partnerką, to uważam, że: chyba mam w samochodzie mapę, która aż prosi się o użycie, plus wydaje mi się, że są miejsca, które trzeba by było obejrzeć. Może nikt inny nigdy ich nie odwiedzi, nikt nie pomyśli, że są ważne, a przecież nawet najmniej istotny punkt może mieć jakieś znaczenie. A przynajmniej może mieć znaczenie dla nas. W ostateczności po prostu poznamy te miejsca. Więc chodźmy. Dajmy coś z siebie. Zejdźmy z tego gzymsu.
Nie odpowiada, więc piszę:
Jestem tu, gdybyś chciała porozmawiać.
Cisza.
Wyobrażam sobie, że siedzi teraz w domu, przed komputerem, jej idealne usta unoszą się w uśmiechu. Śmieje się do ekranu, mimo wszystko, mimo całej tej sytuacji. Uśmiechnięta Violet. Nie spuszczając jednego oka z ekranu, biorę gitarę, zaczynam tworzyć słowa, a za nimi pojawia się melodia.
Jestem tu i jestem wdzięczny, bo w przeciwnym razie umknęłoby mi to wszystko. Czasem dobrze jest nie spać.
– A więc nie dzisiaj – śpiewam. – Dzisiaj się do mnie uśmiechnęła.
4 Hoosier Hill – najwyższy punkt w stanie Indiana. Nazwa „Hoosier” to potoczne określenie mieszkańca Indiany.
5 Conner Praire – interaktywny park historyczny w Fishers w Indianie.
6 Dom Leviego Coffina – muzeum stanowe w Fountain City w Indianie; Levi Coffin wraz z żoną pomagał byłym niewolnikom w ucieczce ku wolności w połowie XIX wieku.
7 Muzeum Lincolna – obiekt muzealny w Lincoln City w Indianie, w miejscu, w którym Abraham Lincoln mieszkał w młodości ze swoją rodziną.
8 Dom rodzinny Whitcomba Rileya, amerykańskiego poety i pisarza, usytuowany w miejscowości Greenfield w Indianie.
9 Split Enz – nowozelandzki zespół muzyczny z lat 70. i 80., grający muzykę eklektyczną. Członkowie zespołu znani byli z barwnych i oryginalnych strojów.