Читать книгу Wszystkie jasne miejsca - Jennifer Niven - Страница 9
Violet
Оглавление154 dni do końca szkoły
Piątek rano. Gabinet Marion Kresney, szkolnej psycholożki, kobiety o małych oczach, dobrotliwym spojrzeniu oraz uśmiechu o wiele za dużym jak na jej twarz. Według wiszącego na ścianie certyfikatu pracuje w szkole Bartlett High od piętnastu lat. To nasze dwunaste spotkanie.
Serce mi łomocze, a ręce nadal się trzęsą po incydencie na wieży. Oblewa mnie zimny pot, mam ochotę się położyć. Czekam, aż pani Kresney powie: „Violet Markey, dobrze wiem, co robiłaś podczas pierwszej lekcji. Twoi rodzice już tu jadą. Lekarze czekają, żeby odwieźć cię do najbliższego szpitala psychiatrycznego”.
Ale zaczynamy tak jak zwykle.
– Co słychać, Violet?
– Wszystko dobrze. – Siadam na dłoniach. – A u pani?
– Też, ale porozmawiajmy o tobie. Chcę wiedzieć, jak się czujesz.
– W porządku. – To, że nic nie wspomina o wieży, nie znaczy jeszcze, że nie wie. Niemal nigdy nie pyta o nic bezpośrednio.
– Jak sypiasz?
Koszmary zaczęły się miesiąc po wypadku. Przy każdym spotkaniu mnie o nie wypytuje, bo popełniłam błąd i wspomniałam o nich mamie, a ona przekazała tę informację dalej. To jeden z powodów, dla których tu przychodzę i przestałam mówić mamie o czymkolwiek.
– Dobrze.
Pani Kresney zawsze się uśmiecha, cokolwiek powiem. Lubię to w niej.
– Jakieś koszmary nocne?
– Nie.
Kiedyś zapisywałam sobie wszystkie złe sny, ale teraz już tego nie robię. Pamiętam nawet najdrobniejsze szczegóły. Na przykład cztery tygodnie temu dosłownie się rozpływałam. Śniło mi się, że tata powiedział: „Violet, to twój koniec. Doszłaś do ściany. Wszyscy mamy własną, ty właśnie do swojej dotarłaś”. A ja wcale tego nie chciałam. Przyglądałam się, jak topią się moje stopy i zostaje po nich tylko kałuża. A potem ręce. Nic mnie nie bolało, jednak myślałam sobie: „Nie powinnam się tym przejmować, bo to wcale nie jest bolesne. Po prostu sobie odchodzę”. A jednak przejmowałam się, że po kolei, kawałek po kawałku, moje ciało się rozpływa. Nim się obudziłam, cała stałam się niewidzialna.
Pani Kresney przesuwa się na krześle, a uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Ciekawe, czy we śnie też się uśmiecha.
– Porozmawiajmy o studiach.
Jeszcze rok temu nie byłoby dla mnie przyjemniejszej rozmowy. Razem z Eleanor często dyskutowałyśmy o uczelniach, kiedy rodzice już poszli spać. Jeśli było ciepło, siadałyśmy na zewnątrz, jeśli zimno – zostawałyśmy w domu. Wyobrażałyśmy sobie miejsca, które odwiedzimy, i ludzi, których poznamy. Tak daleko od Bartlett, liczącej 14 983 mieszkańców miejscowości w Indianie, gdzie czułyśmy się jak przybysze z obcej planety.
– Złożyłaś podanie do UCLA, Stanford, Berkeley, uniwersytetu na Florydzie, uniwersytetu w Buenos Aires, Northern Caribbean University oraz Narodowego Uniwersytetu Singapuru. To bardzo zróżnicowana lista, ale co się stało z nowojorską uczelnią?
Odkąd skończyłam szkołę podstawową, kreatywne pisanie na uniwersytecie w Nowym Jorku było moim wymarzonym kierunkiem – właściwie przez mamę, która pracuje na uczelni i jest pisarką. Robiła tam doktorat, wyjechaliśmy więc we czwórkę na trzy tygodnie do Nowego Jorku i spotkaliśmy się z jej dawnymi wykładowcami i kolegami ze studiów – pisarzami, scenarzystami, dramaturgami i poetami. Miałam zamiar złożyć wcześniejsze podanie już w październiku, ale wtedy zdarzył się wypadek i zmieniłam zdanie.
– Spóźniłam się, nie zdążyłam złożyć papierów w terminie – odpowiadam. Normalny termin minął tydzień temu. Wszystko przygotowałam, napisałam nawet esej, ale nie wysłałam.
– Porozmawiajmy o pisaniu. O stronie internetowej.
Ma na myśli stronę EleanorandViolet.com. Założyłyśmy ją po przeprowadzce do Indiany. Chciałyśmy stworzyć czasopismo internetowe, prezentujące dwa (bardzo) odmienne spojrzenia na modę, urodę, chłopaków, książki i życie. W zeszłym roku przyjaciółka Eleanor Gemma Sterling (gwiazda popularnego internetowego serialu) wspomniała o nas w wywiadzie i od razu potroiła się liczba naszych fanów. Ale nie tknęłam nawet palcem tej strony po śmierci Eleanor, bo i po co? To była strona sióstr. Zresztą, w chwili, gdy uderzyłyśmy w barierkę przy drodze, umarła moja zdolność pisania.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– Jak rozumiem, twoja mama jest autorką książek. Na pewno służy cennymi radami.
– Jessamyn West[2] powiedziała kiedyś: „Pisanie jest tak trudne, że pisarze, przeżywszy swoje piekło na ziemi, unikną wszelkiej kary po śmierci”.
Pani Kresney ożywia się na te słowa.
– Czujesz, jakby to była dla ciebie kara? – Ma na myśli wypadek. A może moją obecność w tym gabinecie, w tej szkole, w tym mieście.
– Nie. – Czy czuję, że powinnam zostać ukarana? Tak. W przeciwnym razie po co zapuszczałabym grzywkę?
– Uważasz, że ponosisz odpowiedzialność za to, co się stało?
Ciągnę za grzywkę. Jest krzywa.
– Nie.
Opiera się o krzesło, a jej uśmiech maleje o kilka milimetrów. Obie wiemy, że to kłamstwo. Zastanawiam się, co by powiedziała, gdybym jej oznajmiła, że godzinę temu trzeba było mnie skłaniać do zejścia z gzymsu na szczycie wieży. Teraz jestem pewna, że ta wiadomość do niej nie dotarła.
– Prowadziłaś już samochód?
– Nie.
– Jechałaś jako pasażer z rodzicami?
– Nie.
– Ale im na tym zależy. – To nie było pytanie. Powiedziała to tak, jakby rozmawiała z obojgiem albo przynajmniej z którymś z nich. Pewnie tak było.
– Nie jestem gotowa. – Przekonałam się już, że te trzy magiczne słowa pozwalają mi wybrnąć z niemal każdej sytuacji.
– Myślałaś o tym, żeby wrócić do zespołu cheerleaderek? – pyta, pochylając się do przodu.
– Nie.
– Do samorządu szkolnego?
– Nie.
– Nadal grasz na flecie w orkiestrze?
– Na ostatnim miejscu. – To akurat nie zmieniło się po wypadku. Zawsze zajmowałam najdalsze miejsce, bo kiepsko idzie mi gra.
Znowu się odsuwa. Przez chwilę sądzę, że może dała za wygraną, ale wtedy odzywa się ponownie.
– Violet, martwię się o ciebie. Prawdę powiedziawszy, powinnaś poczynić już większe postępy. Nie możesz wiecznie unikać jazdy samochodem, zwłaszcza że mamy zimę. Nie możesz stać w miejscu. Musisz pamiętać, że ty przeżyłaś, a to znaczy…
Nigdy się nie dowiem, co to znaczy, bo kiedy tylko słyszę słowo „przeżyłaś”, podnoszę się z krzesła i wychodzę.
* * *
W drodze na czwartą lekcję. Korytarz szkolny.
Co najmniej piętnaście osób – część znam, część nie, niektórzy nie odzywali się do mnie od wielu miesięcy – zatrzymuje mnie, gdy idę do klasy, by powiedzieć, jakie to odważne z mojej strony, że uratowałam Theodore’a Fincha przed samobójstwem. Jedna z dziewczyn ze szkolnej gazetki chce przeprowadzić ze mną wywiad.
Ze wszystkich uczniów, których mogłabym „uratować”, Theodore Finch jest najgorszym wyborem. Cieszy się legendarną wręcz opinią w naszym liceum. Nie znam go zbyt dobrze, ale wiele o nim słyszałam. Wszyscy o nim słyszeli. Niektórzy go nienawidzą, bo jest dziwny, często wdaje się w bójki, zostaje wyrzucany ze szkoły i w ogóle robi, co tylko chce. Inni go uwielbiają, ponieważ jest dziwny, często wdaje się w bójki, zostaje wyrzucany ze szkoły i w ogóle robi, co tylko chce. Gra na gitarze w pięciu czy sześciu różnych zespołach, a w zeszłym roku pobił prawdziwy rekord. Ale jest dość… ekstremalny. Na przykład któregoś dnia przyszedł do szkoły wymalowany od stóp do głów na czerwono, a to nawet nie było święto szkoły. Jednym oznajmił, że to demonstracja przeciwko rasizmowi; innym – że protestuje przeciwko spożyciu mięsa. W pierwszej klasie liceum przez cały miesiąc chodził w pelerynie, rozbił biurkiem tablicę na dwie części oraz wykradł z laboratorium biologicznego wszystkie żaby do sekcji, po czym urządził im uroczystość pogrzebową i pochował na boisku do baseballu. Wielka Anna Fairs[3] powiedziała kiedyś, że tajemnicą przeżycia w szkole średniej jest „niewychylanie się”. Finch robi coś zupełnie przeciwnego.
Spóźniam się pięć minut na literaturę rosyjską, gdzie pani Mahone oraz jej peruka zadają nam dziesięciostronicowe wypracowanie na temat Braci Karamazow. Wszyscy jęczą – oprócz mnie, bo cokolwiek sobie myśli pani Kresney, nadal obowiązują mnie Szczególne Okoliczności Łagodzące.
Nawet nie słucham, jak pani Mahone wymienia swoje oczekiwania. Zaczynam skubać nitkę w spódniczce. Boli mnie głowa, pewnie od okularów. Eleanor miała słabszy wzrok niż ja. Zdejmuję szkła i kładę je na ławce. Na niej prezentowały się stylowo, na mnie wyglądają brzydko. Zwłaszcza z grzywką. Ale może, jeśli będę nosiła je odpowiednio długo, stanę się taka jak moja siostra. Będę widziała to co ona. Będę jednocześnie nią i sobą, dzięki temu nikt nie będzie musiał za nią tęsknić, szczególnie ja.
Prawda jest taka, że bywają lepsze i gorsze dni. Mam poczucie winy w związku z tym, że nie wszystkie uważam za złe. Niekiedy coś mnie zaskoczy, program w telewizji, zabawny komentarz taty, czyjaś uwaga w klasie, i śmieję się, jakby nic się nie stało. Znowu czuję się normalna, cokolwiek to znaczy. Bywają poranki, kiedy wstaję i zaczynam się szykować, nucąc coś pod nosem. Do szkoły chodzę zwykle pieszo, ale czasem jadę rowerem, nieraz umysł płata mi figla i oszukuje mnie, że jestem zwyczajną dziewczyną na przejażdżce rowerowej.
Emily Ward wbija mi palec w plecy i podaje karteczkę. Ponieważ pani Mahone zabiera nam telefony na początku każdej lekcji, musimy pisać sobie informacje w staroświecki sposób na kartce z zeszytu.
„Czy to prawda, że powstrzymałaś Fincha przed samobójstwem? Buziaki, Ryan”. Jest tylko jeden Ryan w tej klasie – niektórzy gotowi są przysiąc, że tylko jeden jedyny Ryan w całej szkole, może nawet na świecie – Ryan Cross.
Podnoszę głowę i napotykam jego wzrok, dwa rzędy dalej. Jest zbyt przystojny. Barczyste ramiona, złotobrązowe włosy, zielone oczy i wystarczająco dużo piegów, żeby wydawał się przystępny. Do grudnia był moim chłopakiem, ale teraz zrobiliśmy sobie od siebie przerwę.
Kartka leży pięć minut na mojej ławce, zanim zdecyduję się odpowiedzieć. W końcu piszę: „Tak się złożyło, że tam byłam. V”. Nie mija minuta i liścik do mnie wraca, ale tym razem go nie otwieram. Myślę o tym, ile dziewczyn pragnęłoby dostać taki liścik od Ryana Crossa. Ubiegłoroczna Violet Markey też by do nich należała.
Kiedy dzwoni dzwonek, zostaję w klasie. Ryan ociąga się przez chwilę, czekając, co zrobię, ale ponieważ tylko siedzę, odbiera swoją komórkę i wychodzi.
– Tak, Violet? – odzywa się pani Mahone.
Kiedyś dziesięć stron to było nic. Nauczyciel prosił o dziesięć, ja pisałam dwadzieścia. Chcieli dwadzieścia? Nie ma sprawy, oddawałam trzydzieści. Pisanie było tym, co wychodziło mi najlepiej, lepiej od bycia córką, dziewczyną i siostrą. To była kwintesencja mnie. Teraz jest jedną z rzeczy, których nie potrafię robić.
W zasadzie nie muszę nic mówić, nawet „nie jestem jeszcze gotowa”. To niepisany regulamin życia, rozdział pod tytułem „Jak reagować, kiedy uczeń stracił ukochaną osobę i dziewięć miesięcy później nadal nie może się z tym pogodzić”.
Pani Mahone wzdycha i oddaje mi telefon.
– Przynieś mi stronę albo chociaż akapit – mówi. – Po prostu postaraj się napisać cokolwiek. – Szczególne Okoliczności Łagodzące ratują mi tyłek.
Ryan czeka pod klasą. Widzę, że próbuje ułożyć puzzle, poskładać mnie do kupy, żebym znów była zabawną dziewczyną, z którą kiedyś chodził.
– Ślicznie dzisiaj wyglądasz – mówi. To miło z jego strony, że nie gapi się na moje włosy.
– Dzięki.
Ponad ramieniem Ryana widzę przechodzącego Theodore’a Fincha. Kiwa głową w moją stronę, jakby wiedział coś, czego ja nie wiem, i maszeruje dalej.
2 Mary Jessamyn West (1902–1984) – amerykańska pisarka, autorka m.in. powieści The Friendly Persuasion.
3 Anna Fairs – aktorka amerykańska (ur. 1976 r.), role m.in. w Strasznym filmie czy Między słowami.