Читать книгу Wszystkie jasne miejsca - Jennifer Niven - Страница 8

Finch

Оглавление

Znów jestem obudzony. Dzień 6

Czy to dobry dzień, by umrzeć?

Zadaję sobie to pytanie rano, kiedy wstaję z łóżka. Na trzeciej lekcji, gdy walczę z opadającymi powiekami podczas monotonnego wykładu pana Shroedera. Przy kolacji, podając fasolkę szparagową. W nocy, kiedy leżę bezsennie, ponieważ mój umysł nie chce się wyłączyć, bo tyle mam do myślenia.

Czy dzisiaj jest ten dzień?

A jeśli nie – to kiedy?

Zadaję sobie to pytanie także i teraz, stojąc na wąskiej półce sześć pięter nad ziemią. Znajduję się tak wysoko, że praktycznie stanowię część nieba. Patrzę na znajdujący się w dole chodnik, a wtedy świat się przechyla. Zamykam oczy, podoba mi się, jak wszystko zaczyna wirować. Może tym razem to zrobię – dam się ponieść powietrzu. To będzie jak unoszenie się na wodzie w basenie, pływanie tak długo, aż ogarnie mnie nicość.

Nie pamiętam samego wchodzenia na wieżę. Ba, nie pamiętam zbyt wiele sprzed ostatniej niedzieli, nie wspominając już o zimie. To mi się ciągle zdarza – okresy zupełnej pustki, a potem obudzenie. Jestem jak ten brodaty starzec, Rip Van Winkle. Raz widzialny, raz nie. Można by pomyśleć, że już do tego przywykłem, ale ostatnio było jak dotąd najgorzej, ponieważ przespałem nie kilka dni, tydzień czy nawet dwa, ale wszystkie święta, czyli Dziękczynienie, Boże Narodzenie i Nowy Rok. Nie potrafię dokładnie określić tej różnicy, wiem tylko, że gdy się obudziłem, czułem się bardziej martwy niż zwykle. Rozbudzony, owszem, ale zupełnie pusty, jakby w tym czasie ktoś żywił się moją krwią. Dzisiaj mija szósty dzień obudzenia, to mój pierwszy tydzień w szkole od 14 listopada.

Otwieram oczy, ziemia nadal jest na swoim miejscu, twarda i niezmienna. Znajduję się na dzwonnicy szkoły średniej, stoję na gzymsie o szerokości może dziesięciu centymetrów. Sama wieża jest dość mała, zaledwie metr przestrzeni wokół dzwonu plus niska kamienna balustrada, nad którą musiałem przejść, żeby tu stanąć. Co jakiś czas uderzam w nią nogą, by się upewnić, że nadal tu jest.

Rozpościeram ramiona, jakbym wygłaszał kazanie, a to całe niewielkie i tak okropnie nudne miasto było zgrupowaniem moich parafian.

– Panie i panowie! – krzyczę. – Zapraszam was serdecznie na moją śmierć! – Być może powinienem był powiedzieć „na moje życie”, skoro właśnie się obudziłem i w ogóle, ale gdy się budzę, zaraz rozmyślam o umieraniu.

Wykrzykuję swoje przemyślenia na modłę dawnego kaznodziei, potrząsając głową, zawieszając gwałtownie końcówki wyrazów, aż niemal tracę równowagę. Chwytam się balustrady. Dobrze, że nikt tego nie widzi. Bo powiedzmy sobie szczerze, trudno jest wyglądać na nieustraszonego, kiedy człowiek trzyma się kurczowo poręczy niczym zupełny tchórz.

– Ja, Theodore Finch, pozostając nie w pełni władz umysłowych, przekazuję niniejszym wszystkie moje doczesne dobra Charliemu Donahue, Brendzie Shank-Kravitz oraz moim siostrom. Wszyscy pozostali mogą iść się p _ _ _ rzyć. – Mama uczyła nas, żeby zawsze literować brzydkie słowa (jeśli ich użycie jest naprawdę konieczne), a najlepiej w ogóle ich nie stosować. Ze smutkiem stwierdzam, że wpoiła mi tę zasadę na amen.

Chociaż był już dzwonek, niektórzy ludzie z mojej klasy nadal kręcą się po boisku. To pierwszy tydzień drugiego semestru ostatniej klasy, a oni zachowują się tak, jakby już skończyli szkołę. Któryś podnosi głowę i patrzy w moją stronę, jakby mnie słyszał, ale pozostali nie reagują. Albo mnie nie zauważyli, albo wiedzą, że stoję na wieży i „No dobra, przecież to tylko ten wariat Finch”.

A potem odwracają wzrok i pokazują do góry. Początkowo myślę, że na mnie, ale w tej samej chwili dostrzegam ją. Dziewczynę. Stoi po drugiej stronie wieży, też na gzymsie, jej ciemnoblond włosy powiewają na wietrze, a spódniczka pęcznieje niczym spadochron. I chociaż w Indianie mamy styczeń, jest tylko w rajstopach, buty trzyma w ręku i wpatruje się albo we własne stopy, albo w ziemię – trudno powiedzieć. Sprawia wrażenie, jakby wrosła w podłoże.

Odzywam się swoim zwykłym, niekaznodziejskim głosem, najspokojniej, jak potrafię:

– Uwierz mi, najgorsze, co możesz zrobić, to spojrzeć w dół.

Odwraca bardzo powoli głowę w moim kierunku. Znam tę dziewczynę, a przynajmniej widywałem ją na szkolnym korytarzu.

– Często tu bywasz? – Nie mogę się powstrzymać. – Bo to w sumie moje ulubione miejsce, a wcześniej cię tu nie spotkałem.

Nie śmieje się, nie mruga nawet, tylko patrzy na mnie zza ogromnych okularów, które zakrywają prawie całą jej twarz. Chce zrobić krok do tyłu, ale uderza stopą w balustradę. Chwieje się, lecz zanim wpadnie w panikę, przemawiam do niej:

– Nie wiem, co cię tu sprowadza. Jeśli chodzi o mnie, to miasto z góry lepiej się prezentuje, ludzie wydają się ładniejsi, a najgorsi wyglądają niemalże na dobrych. Nie licząc Gabe’a Romero, Amandy Monk i całej tej ekipy, z którą się zadajesz.

Ma na imię Violet. Violet Jakaśtam. Cieszy się wielką popularnością, to jedna z tych dziewczyn, których nie spodziewałbyś się spotkać na wąskim gzymsie sześć pięter nad ziemią. Pod tymi paskudnymi okularami kryje się ładna buzia, przypominająca trochę porcelanową lalkę. Wielkie oczy, twarz w kształcie serca, usta, które tylko czekają, by wygiąć się w słodkim uśmiechu. To dziewczyna, która chodzi z facetami pokroju Ryana Crossa, szkolnej gwiazdy baseballu, a w stołówce siedzi z Amandą Monk i innymi królowymi balu.

– Ale bądźmy szczerzy, nie weszliśmy tu, żeby podziwiać widoki. Jesteś Violet, prawda?

Mruga raz, co biorę za odpowiedź twierdzącą.

– Theodore Finch – przedstawiam się. – Chyba w zeszłym roku chodziliśmy razem na matmę.

Znowu mrugnięcie.

– Nienawidzę matematyki, jednak nie dlatego tu jestem. Nie mam żalu, jeśli to właśnie twój powód. Jesteś pewnie lepsza ode mnie z matmy, bo praktycznie o każdym można to powiedzieć, ale w porządku, nie rusza mnie to. Wybijam się w innych, ważniejszych dziedzinach, między innymi w grze na gitarze, seksie oraz nieustannym rozczarowywaniu ojca. A tak na marginesie, to prawda, że nigdy nie wykorzystasz jej w prawdziwym życiu. Mówię o matmie.

Cały czas nawijam, powoli jednak tracę natchnienie. Po pierwsze, chce mi się siku, więc zaczynam się wiercić niespokojnie (uwaga na później: zanim postanowisz odebrać sobie życie, nie zapomnij skorzystać z toalety). Po drugie, zaczyna padać. W tej temperaturze deszcz z pewnością zamieni się w lodowatą breję, zanim dotknie ziemi.

– Zaczyna padać – stwierdzam, jakby tego nie wiedziała. – Zapewne warto zauważyć w tym miejscu, że deszcz zmyje naszą krew, więc będą mieli mniej sprzątania niż w normalnych okolicznościach. Ale właśnie ta masakra mnie wstrzymuje. Nie jestem próżny, jednak pozostaję człowiekiem. Nie wiem jak ty, ale ja osobiście wolałbym nie wyglądać podczas pogrzebu, jak gdyby przejechał po mnie walec.

Dziewczyna trzęsie się ze zdenerwowania albo drży z zimna – nie wiem. Przysuwam się w jej stronę, z nadzieją, że nie spadnę, zanim do niej dotrę. Ostatnie, czego pragnę, to zrobić z siebie idiotę w jej obecności.

– Wyraźnie powiedziałem, że chcę zostać skremowany, ale moja mama nie popiera tego rozwiązania. – A ojciec zrobi, cokolwiek tylko będzie chciała, żeby nie stresować jej jeszcze bardziej niż dotąd, a zresztą „jesteś o wiele za młody, żeby myśleć o takich rzeczach, twoja babcia dożyła dziewięćdziesięciu ośmiu lat, teraz nie będziemy o tym rozmawiać, Theodore, nie denerwuj matki”.

– Tak więc dla mnie będzie to otwarta trumna, co oznacza, że jeśli skoczę, nie będę się elegancko prezentował. Zresztą, wolę moją twarz nietkniętą, no wiesz, dwoje oczu, jeden nos, jedne usta, pełen komplet zębów – jeśli mam być szczery, to najlepsze, czym obdarzyła mnie natura. – Uśmiecham się, żeby sama mogła się przekonać. Wszystko tak, jak trzeba, przynajmniej na zewnątrz.

Nie odzywa się, więc przesuwam się dalej, nadal przy tym gadając.

– A najbardziej mi żal przedsiębiorcy pogrzebowego. Taka gówniana robota, a jeszcze musiałby się zająć takim dupkiem jak ja.

Z dołu rozlega się czyjś krzyk:

– Violet? Tam jest Violet?

– O Boże – mówi tak cicho, że ledwo ją słyszę. – OBożeBożeBoże. – Wiatr podwiewa jej spódniczkę i włosy, wygląda, jakby zaraz miała odlecieć.

Na dole zaczyna się coś dziać, więc wołam:

– Nie próbuj mnie ratować! Bo sama zginiesz! – A potem odzywam się cicho, żeby tylko ona mnie słyszała: – Uważam, że powinniśmy zrobić tak… – Znajduję się już jakieś trzydzieści centymetrów od niej. – Chcę, żebyś rzuciła buty w stronę dzwonu, a potem przytrzymaj się balustrady, po prostu chwyć ją mocno, oprzyj się o nią i przełóż prawą nogę. Rozumiesz?

– Tak. – Kiwa głową i prawie traci równowagę.

– Nie kiwaj głową.

– Tak.

– I nie pomyl się, nie zrób kroku do przodu, zamiast do tyłu. Zaczynam odliczać. Na trzy, dobrze?

– Tak. – Odrzuca buty, opadają z głuchym łoskotem na beton przy dzwonie.

– Raz. Dwa. Trzy.

Chwyta za kamienną barierkę i się o nią zapiera, po czym unosi nogę, przekłada na drugą stronę, dzięki czemu siedzi okrakiem na balustradzie.

Wpatruje się w ziemię, widzę, że znów zamiera, więc mówię:

– Dobrze. Bardzo dobrze. Tylko nie patrz w dół.

Powoli przenosi na mnie wzrok, a potem prawą stopą dotyka posadzki wieży.

– Teraz przełóż lewą nogę i postaw ją jak najdalej. Nie puszczaj się balustrady. – Trzęsie się tak bardzo, że słyszę, jak jej zęby dzwonią, ale lewa noga dołącza do prawej i już wiem, że jest bezpieczna.

Zostałem sam na gzymsie. Po raz ostatni spoglądam w dół, poza moje stopy w rozmiarze czterdzieści osiem, które nadal rosną – dzisiaj mam na sobie tenisówki z neonowymi sznurowadłami – poza otwarte okna na trzecim piętrze, na drugim i pierwszym, poza Amandę Monk, która rechocze na stopniach i zarzuca blond włosami niczym kuc grzywą, a głowę zakrywa książkami, próbując flirtować i jednocześnie chronić się przed ­deszczem.

Patrzę poza tym wszystkim, na ziemię, teraz mokrą i śliską, i wyobrażam sobie, że na niej leżę.

„Wystarczyłby krok do przodu i w kilka sekund byłoby po wszystkim. Koniec wariata Fincha. Koniec bólu. Koniec wszystkiego”.

Staram się zapomnieć o niespodziewanym incydencie ratowania życia i wracam do bieżącej sytuacji. Przez chwilę czuję spokój, gdy mój umysł się wycisza – zupełnie, jakbym już nie żył. Jakbym przebywał w stanie nieważkości, zupełnie wolny. Nie musiał bać się niczego i nikogo, nawet samego siebie.

Wtedy słyszę głos za plecami:

– Chcę, żebyś przytrzymał się balustrady. Po prostu chwyć ją mocno, oprzyj się o nią i przełóż prawą nogę.

Właściwa chwila minęła, teraz mam wrażenie, że to był idiotyczny pomysł, nie licząc może miny Amandy, gdybym przeleciał obok niej. Śmieję się na samą myśl. Wybucham tak gromkim śmiechem, że prawie spadam z wieży, a to mnie przeraża – naprawdę przeraża. Violet łapie mnie w objęcia, a Amanda podnosi głowę.

– Psychol! – krzyczy ktoś. Amanda i jej ekipa prychają. Amanda przykłada dłonie do mięsistych warg i krzyczy:

– Nic ci nie jest, V?

– Nie. – Violet pochyla się nad barierką, ale nadal trzyma się moich nóg.

Rozlega się skrzypienie drzwi prowadzących na szczyt wieży i na progu pojawia się mój najlepszy kumpel, Charlie Donahue. Charlie jest czarnoskóry. Ale nie żaden brąz czy grafit, najczarniejsza czerń. I chodzi z dziewczynami do łóżka częściej niż ktokolwiek, kogo znam.

– Dzisiaj dają pizzę – oznajmia. Zupełnie jakbym wcale nie stał na krawędzi wieży, sześć pięter nad ziemią, z rozpostartymi ramionami i dziewczyną trzymającą się kurczowo moich nóg.

– No dalej, wariacie. Może wreszcie to zrobisz, co? – wrzeszczy z dołu Gabe Romero, zwany też Roamerem oraz Dupkiem Żołędnym. Kolejny wybuch śmiechu.

„Nie mogę, bo mam dzisiaj randkę z twoją matką” – mam ochotę powiedzieć, ale nie robię tego, bo, powiedzmy sobie szczerze, to wyjątkowo kiepska odzywka. A poza tym wlazłby na wieżę, stłukłby mnie na kwaśne jabłko i zepchnął w dół, co zupełnie zaprzeczałoby idei samobójstwa.

– Dzięki za to, że mnie uratowałaś, Violet! – krzyczę zamiast tego. – Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś się nie zjawiła. Pewnie leżałbym już martwy.

Ostatnią twarzą, na jaką pada mój wzrok, zanim zejdę, jest twarz szkolnego psychologa. Pan Embry patrzy na mnie wściekle, a wtedy myślę: „Super. Po prostu super”.

Pozwalam Violet, by pomogła mi przejść przez balustradę. Z dołu rozlegają się wiwaty, ale nie dla mnie, tylko dla niej, dla bohaterki. Z tak bliskiej odległości widzę, jak gładka i nieskazitelna jest jej skóra, nie licząc dwóch piegów na prawym policzku. Oczy ma szarozielone, co przywodzi na myśl jesień. Te jej oczy wywierają na mnie ogromne wrażenie. Są wielkie, frapujące, patrząc na nie, mam wrażenie, że widzą wszystko. Są ciepłe, ale też konkretne, rzeczowe. To oczy, które zaglądają prosto w duszę, widzę to mimo jej okularów. Jest ładna i dość wysoka, ale nie za bardzo. Ma długie nogi i kształtne biodra, co lubię u dziewczyn. Niestety, wiele lasek w szkole ma sylwetkę jak chłopak.

– Ja sobie tylko siedziałam na balustradzie – mówi. – Na wieży. Nie weszłam tu, żeby…

– Pozwól, że cię o coś zapytam. Uważasz, że istnieje coś takiego jak idealny dzień?

– Co takiego?

– Idealny dzień. Od rana do nocy. Kiedy nie dzieje się nic okropnego, smutnego ani zwyczajnego. Uważasz, że to możliwe?

– Nie wiem.

– A przeżyłaś kiedyś taki dzień?

– Nie.

– Ja też nie. Ale nadal go szukam.

– Dziękuję ci, Theodorze Finch – szepcze. Staje na palcach i całuje mnie w policzek. Czuję zapach jej szamponu, jest podobny do zapachu kwiatów. – Jeśli komukolwiek o tym powiesz, zabiję cię. – Chwyta buty i ucieka z wieży i deszczu, wychodzi przez drzwi, za którymi znajdują się ciemne, rozpadające się schody, prowadzące do zbyt jasnych i zbyt zatłoczonych szkolnych korytarzy.

Charlie śledzi Violet wzrokiem, a kiedy drzwi się za nią zamykają, odwraca się do mnie.

– Po co to robisz?

– Ponieważ wszyscy musimy kiedyś umrzeć. Ja tylko chcę być przygotowany. – Oczywiście, to nie jest prawdziwy powód, ale jemu wystarczy. Prawdę powiedziawszy, istnieje wiele różnych przyczyn, większość zmienia się z dnia na dzień. Na początku tygodnia było to trzynastu dziesięciolatków zabitych przez jakiegoś sukinsyna, który otworzył ogień w szkolnej sali gimnastycznej, wcześniej dziewczyna o dwa lata młodsza, która zmarła na raka, facet, który kopał psa pod kinem, albo mój ojciec.

Charlie może i sobie tak myśli, ale nie powie na głos, że jestem wariatem i dziwakiem. Dlatego właśnie jest moim najlepszym przyjacielem. Poza tym, że cenię w nim tę zaletę, nie mamy ze sobą wiele wspólnego.

* * *

Teoretycznie rzecz biorąc, jestem w szkole warunkowo. Wiąże się to z pewnym drobnym incydentem, obejmującym ławkę oraz tablicę (dla waszej informacji, koszt zakupu nowej tablicy jest znacznie wyższy, niż można się tego spodziewać). A także pewnym zajściem, podczas którego w czasie apelu została rozbita gitara, nielegalnym użyciem sztucznych ogni i jedną bijatyką – no, może dwiema. W rezultacie zgodziłem się mimowolnie na następujące rozwiązanie: cotygodniowe wizyty u psychologa, utrzymanie ocen na poziomie B oraz udział w przynajmniej jednych zajęciach dodatkowych. Wybrałem makramę, ponieważ jestem tam jedynym facetem pośród dwudziestu nie najgorszych lasek, co wydawało mi się doskonałym posunięciem. Muszę też zachowywać się poprawnie, traktować dobrze inne osoby, a także powstrzymywać się od rzucania biurkami oraz „wszelkich aktów fizycznej przemocy”. No i zawsze, ale to zawsze muszę gryźć się w język, bo tak właśnie zaczynają się moje kłopoty. Począwszy od tej chwili, jeżeli cokolwiek sp_ _ _ rzę – wylatuję ze szkoły.

Wchodzę do gabinetu psychologa, melduję się u sekretarki i zajmuję miejsce na jednym z twardych, drewnianych krzeseł, czekając, aż pan Embry będzie gotów mnie przyjąć. O ile znam Embriona – tak go nazywam w myślach – a znam go, będzie chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, co robiłem na wieży. Jeżeli mi się uda, nie wyjdziemy poza ten temat.

Mija kilka minut i pokazuje ręką, żebym wszedł do środka. Niski, masywny facet o budowie byka – gdy zamyka za sobą drzwi, z jego twarzy znika uśmiech. Siada, pochyla się nad biurkiem i wbija we mnie wzrok, jakbym był podejrzanym, którego trzeba złamać.

– Co ty, do jasnej cholery, robiłeś na szczycie wieży?

W Embrionie lubię nie tylko to, że jest taki przewidywalny, ale także fakt, że od razu przechodzi do rzeczy. Znam go od drugiej klasy szkoły średniej.

– Chciałem zobaczyć widok.

– Planowałeś skoczyć?

– W dzień, w który serwują pizzę? W życiu! To jeden z najlepszych dni w całym tygodniu – mówię. Powinienem dodać, że potrafię doskonale odwracać uwagę od własnej osoby. Tak doskonale, że mógłbym dostać pełne stypendium na studia w tym kierunku i zyskać tytuł magistra od odwracania uwagi. Tylko po co? Już i tak opanowałem tę sztukę do perfekcji.

Czekam, aż zapyta o Violet, ale zamiast tego mówi:

– Muszę wiedzieć, czy planowałeś albo planujesz zrobić sobie krzywdę. I absolutnie nie żartuję. Jeśli dyrektor się o tym dowie, spadasz stąd, zanim zdołasz powiedzieć „zawieszony w prawach ucznia”. Nie wspomnę już nawet o tym, że jeśli mnie nie posłuchasz i postanowisz wejść tam z powrotem i skoczyć, czeka mnie proces sądowy, a wierz mi, przy tej pensji nie stać mnie na adwokatów. I nie ma znaczenia, czy skoczysz z dzwonnicy, czy z Purina Tower, to nie musi być na terenie szkoły.

Pocieram podbródek, jakbym zatopił się w głębokich myślach.

– Purina Tower. Świetny pomysł.

Nawet nie drgnął, tylko patrzy na mnie spod zmrużonych powiek. Jak większość mieszkańców Środkowego Zachodu niespecjalnie lubi dowcipy, zwłaszcza jeśli dotyczą delikatnych materii.

– To wcale nie jest zabawne, panie Finch. To nie jest temat, z którego można żartować.

– Tak jest, proszę pana. Przepraszam.

– Problem polega na tym, że samobójcy nie myślą zupełnie, jakie konsekwencje będzie miał ich czyn dla innych. I nie chodzi tylko o rodziców i rodzeństwo, ale także o przyjaciół, dziewczyny, kolegów z klasy, nauczycieli. – Bardzo mi się podoba, że jego zdaniem tak wielu osobom na mnie zależy – zwłaszcza ta wzmianka nie o jednej, ale o kilku dziewczynach.

– Tylko się wygłupiałem. Ale zgadzam się, to nie był najlepszy sposób na spędzenie pierwszej lekcji.

Podnosi teczkę, kładzie ją z hukiem na stole przed sobą i zaczyna przeglądać zawartość. Czekam, aż skończy czytać i znów na mnie popatrzy. Zastanawiam się, czy odlicza już dni do wakacji letnich.

Wstaje i niczym gliniarz z filmu obchodzi biurko i pochyla się nade mną. Opiera się o mebel z założonymi rękami, a ja patrzę, czy na ścianie nie wisi gdzieś zamaskowane lustro weneckie.

– Czy powinienem zadzwonić do twojej matki?

– Nie. Zdecydowanie nie. – „Nie, nie i nie”. – Proszę pana, to była głupota z mojej strony. Chciałem się tylko przekonać, jak to jest, kiedy się tam stanie i spojrzy w dół. Nigdy bym nie skoczył z dzwonnicy.

– Jeśli to się powtórzy, jeśli choćby o tym pomyślisz, zadzwonię. A poza tym zrobimy ci test na obecność narkotyków.

– Doceniam troskę, proszę pana – mówię. Staram się brzmieć jak najszczerzej, bo ostatnie, na co mam ochotę, to znalezienie się w świetle jeszcze większych jupiterów, śledzących każdy mój ruch w szkole i poza nią. A poza tym naprawdę lubię Embriona. – Jeśli chodzi o narkotyki, szkoda cennego czasu. Naprawdę. Chyba, że liczą się też papierosy. Ja i dragi? To nie jest dobre połączenie. Proszę mi uwierzyć, sprawdzałem. – Zakładam ręce jak grzeczny chłopiec. – A z tą całą wieżą, to chociaż wcale nie było tak, jak pan myśli, mogę obiecać, że to się już nie powtórzy.

– Zgadza się. Nie powtórzy się. Zamiast raz w tygodniu będziesz do mnie przychodził dwa razy. W poniedziałek i piątek. Porozmawiamy, zobaczę, jak ci idzie.

– Z przyjemnością, proszę pana. Naprawdę lubię te nasze konwersacje. Ale nie ma takiej potrzeby.

– To nie podlega negocjacjom. A teraz omówmy kwestię końcówki zeszłego semestru. Opuściłeś cztery… prawie pięć tygodni nauki. Twoja mama powiedziała, że miałeś grypę.

Tak się składa, że to była moja siostra Kate, ale Embry nie musi o tym wiedzieć. To ona zadzwoniła do szkoły, kiedy nie było ze mną kontaktu, bo mama ma już i tak za dużo zmartwień.

– Skoro tak twierdzi, kim jesteśmy, by to kwestionować?

Owszem, byłem chory, ale nie na łatwo wytłumaczalną grypę. Z doświadczenia wiem, że ludzie reagują z większym współczuciem, kiedy widzą, że człowiek cierpi. Po raz enty żałuję, że nie mogę chorować na odrę, ospę czy jakąkolwiek inną prostą do zrozumienia przypadłość. Byłoby łatwiej – i dla mnie, i dla nich. Wszystko byłoby lepsze od prawdy: Znów zamknąłem się w sobie. Zatraciłem w pustce. W jednej chwili kręciłem się pełen energii, w drugiej mój umysł wlókł się w powolnym kółku, niczym stary, pokręcony reumatyzmem pies, który próbuje się gdzieś położyć. A potem po prostu się wyłączyłem, zasnąłem, ale nie był to sen, jaki przychodzi na człowieka co noc, lecz długie, mroczne spanie, podczas którego nic ci się nie śni.

Embrion mruży oczy i wpatruje się we mnie intensywnie, jak gdyby czekał, aż spocę się pod jego spojrzeniem.

– Czy możemy oczekiwać, że w tym semestrze będziesz przychodził do szkoły i unikał kłopotów?

– Absolutnie.

– I będziesz się uczył?

– Oczywiście, proszę pana.

– Porozmawiam z pielęgniarką, żeby przeprowadziła badanie na obecność narkotyków. – Przeszywa powietrze palcem, wskazując na mnie. – Okres warunkowy oznacza czas sprawdzania, czy dana osoba nadaje się do szkoły. To okres pracy nad sobą. Zajrzyj do słownika, jeśli mi nie wierzysz, i, na litość boską, trzymaj się życia.

Tylko właśnie chodzi o to, że nie chcę. Nie chcę żyć. Nie mówię tego na głos, ponieważ zważywszy na grubą teczkę, która przed nim leży, nigdy w to nie uwierzy. Nie uwierzy także w to, że walczę, by móc być na tym popieprzonym, gównianym świecie. Stanie na krawędzi na szczycie wieży nie dotyczy wcale umierania. Chodzi o zyskanie kontroli. O to, by już nigdy nie zapadać w ten idiotyczny sen.

Embrion okrąża biurko i podnosi stos broszur Kłopoty nastolatków. A potem mówi, że wcale nie jestem sam, że zawsze mogę przyjść z nim porozmawiać, drzwi są otwarte. I że zobaczymy się w poniedziałek. Mam ochotę powiedzieć, że bez obrazy, ale to kiepskie pocieszenie. Dziękuję mu jednak, bo widzę jego podkrążone oczy i zmarszczki palacza wokół ust. Pewnie zapali papierosa, ledwo tylko wyjdę. Biorę stos ulotek i zostawiam go samego. Nawet nie wspomniał o Violet. Co za ulga.

Wszystkie jasne miejsca

Подняться наверх