Читать книгу Świat według Clarksona. Tak jak mówiłem... - Jeremy Clarkson - Страница 4
ОглавлениеWstęp
Po tym jak BBC postanowiło nie odnawiać ze mną kontraktu, nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Udałem się więc do pubu i świetnie się bawiłem. Po mniej więcej tygodniu doszedłem jednak do wniosku, że nie mogę spędzić reszty życia w pubie – postanowiłem więc znaleźć sobie jakąś pracę.
O ile mi wiadomo, większość ludzi udaje się w tym celu do miejsca zwanego „urzędem pracy”. Nie sądzę jednak, bym mógł znaleźć tam dla siebie coś odpowiedniego. Mój kolega zarejestrował się kiedyś w urzędzie pracy w Kensington jako pasterz. Potem co tydzień musiał robić rozczarowaną minę, kiedy pracownicy urzędu informowali go, że nie mają dla niego żadnej oferty, w związku z czym będzie musiał zadowolić się darmową gotówką.
Obawiam się, że w moim przypadku znalezienie pracy byłoby jeszcze trudniejsze. „Tak, przyznaję, że mam bardzo wysokie oczekiwania płacowe. Moje kwalifikacje? Hm, potrafię odrobinę za szybko pokonywać zakręty i głośno przy tym krzyczeć…”
Pamiętacie ten fragment filmu Uprowadzona, w którym Liam Neeson stwierdza, że posiada wiele wyjątkowych, nabytych przez lata umiejętności? Ze mną jest podobnie. Tyle tylko, że moje umiejętności są niemal kompletnie bezużyteczne. Daję to jasno do zrozumienia swoim dzieciom za każdym razem, kiedy wybierają się gdzieś w podróż. „Jeśli zostaniecie porwane, jedyne, co będę mógł dla was zrobić, to wprowadzić samochód w kontrolowany poślizg i wykrzywić twarz w cudacznym grymasie. A to nie pomoże w bezpiecznym sprowadzeniu was do domu”.
Krótko mówiąc, urząd pracy w Kensington poinformował mnie, że nie ma żadnych wakatów dla kogoś, kto życzy sobie kilku milionów funtów za jeżdżenie Lamborghini w chmurze dymu z opon. Po tygodniowym namyśle stwierdziłem, że wobec tego zajmę się robieniem programu o rolnictwie.
Zadzwoniłem do mojego starego druha i byłego producenta Top Gear, Andy’ego Wilmana. „Będę robił program o rolnictwie” – oznajmiłem. Andy przyjechał do mnie, żeby zapoznać się z moimi pomysłami. Po upływie trzech minut i trzydziestu sekund zaczął przypominać dziecko zmuszone do wysłuchiwania wyjątkowo nudnego kazania.
Ale to nic, bo wkrótce potem pewien facet podjechał czołgiem – tak, kurde, czołgiem! – pod drzwi siedziby BBC w Londynie i zażądał mojego powrotu na antenę. Media oszalały. Przez następne trzy tygodnie moje nazwisko nie schodziło z czołówek gazet. Nie tylko w kraju, ale i na całym świecie.
W rezultacie rozdzwonił się mój telefon. Jako pierwszy odezwał się przedstawiciel wojskowej stacji telewizyjnej z Rosji: „Ty przyjedź do nas, zrób program. Wszyscy zadowoleni!”.
Następnie zgłosili się do mnie dżentelmeni z Bliskiego Wschodu. „Zapraszamy do Paryża – powiedzieli. – Chcemy z panem porozmawiać o nowym programie. Zarezerwowaliśmy stolik w hotelowej restauracji na godzinę dwudziestą”. Udałem się więc do Paryża. Punktualnie co do minuty zjawiłem się w hotelu, gdzie gospodarze spotkania opowiedzieli mi o swoich planach, które brzmiały bardzo obiecująco. Zapewniłem, że poważnie rozważę ich propozycję…
Kiedy sięgnąłem po menu i zacząłem się zastanawiać, co by tu zjeść, moi bliskowschodni gospodarze chwycili za komórki. Przez chwilę wszyscy byli zajęci wysyłaniem SMS-ów oraz e-maili. W końcu jeden z siedzących przy stole facetów spojrzał na mnie i stwierdził: „Dziękujemy za przybycie”. Po tym trwającym w sumie trzy minuty spotkaniu udałem się na dworzec Gare du Nord, gdzie dotarłem dokładnie minutę po odjeździe ostatniego pociągu do Londynu.
Nazajutrz rano, nieco przygnębiony moimi widokami na przyszłość, wróciłem do Londynu. I wtedy ponownie zadzwonił telefon. Możecie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że to George Lucas. Pan Gwiezdne wojny przypomniał mi, że poznaliśmy się podczas Grand Prix Monaco – tak jakbym mógł o tym zapomnieć – po czym oświadczył, że chciałby się ze mną spotkać i przedyskutować pewien pomysł. Cholera jasna, George Lucas zaproponował mi spotkanie! Byłem bardzo podekscytowany.
W dniu, w którym Chelsea zdobyła mistrzostwo Premiership, oglądałem mecz na stadionie Stamford Bridge w towarzystwie mojego syna oraz grupy przyjaciół. Po meczu oznajmiłem im, że nie mogę razem z nimi oblewać tytułu mistrzowskiego, ponieważ jestem umówiony z George’em Lucasem. „To nic takiego” – rzuciłem nonszalanckim tonem.
Pojechałem do klubu, w którym mieliśmy się spotkać, i zacząłem się rozglądać za panem Lucasem. Po chwili podszedł do mnie inny facet, którego również poznałem na Grand Prix Monaco. Zaprosił mnie do stolika, który zarezerwował na nasze spotkanie, a ja obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji poddam się badaniu słuchu.
Gość niebędący George’em Lucasem okazał się wyjątkowo interesujący. Powiedział mi, że wszystkie pieniądze świata należą obecnie do Norwegów, i dodał, że jeśli chcę zdobyć większość tej forsy, powinienem podpisać kontrakt z jakąś dużą stacją telewizyjną. „Z rosyjską telewizją wojskową?” – zapytałem. „Nie – odparł. – Musisz pogadać z Amerykanami”.
Ogarnęło mnie przerażenie. Widywałem już dorosłych mężczyzn, którzy woleli wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy niż rozmawiać z Amerykanami. Jak powszechnie wiadomo, podpisanie umowy z amerykańską telewizją zawsze kończy się na jeden z dwóch sposobów. Możecie zostać zwolnieni po siedmiu minutach, jeśli wasz program nie przyciągnie przed telewizory 62% mężczyzn z grupy wiekowej między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. A jeśli ta sztuka wam się uda, to przez następnych pięć tysięcy lat będziecie zmuszeni mieszkać w Los Angeles, gdzie albo zapiszecie się na siłownię, zaczniecie uprawiać jogging i wybielicie sobie zęby, albo będziecie jedli tyle sera, że w końcu eksplodujecie.
Tego rodzaju rozważania zaprzątały moje myśli do czasu, aż stało się jasne, że Richard Hammond i James May chcą, by nasza trójka nadal trzymała się razem. A ponieważ Richard był bardzo podniecony perspektywą pracy w Ameryce, postanowiliśmy znaleźć sobie porządnego amerykańskiego agenta.
Z wieloma kandydatami rozmawialiśmy przez telefon. Niektórzy pofatygowali się nawet do Wielkiej Brytanii, żeby spotkać się z nami osobiście. Dość szybko zdaliśmy sobie sprawę, że amerykańscy agenci niczym się od siebie nie różnią. Każdy z nich uważa za kompletną stratę czasu wszystko, co nie ma związku z wielkimi kwotami pieniędzy. Jedzenie. Oddychanie. A także opinie innych. W głowie amerykańskiego agenta nie ma miejsca na żadną z tych rzeczy. „To będzie coś wielkiego” – powtarzali zgodnie.
I cokolwiek byśmy powiedzieli, ich odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: „Tak, tak, jasne, oczywiście, tak, tak, zróbmy to, tak, tak”. Powtarzali to przez dziesięć albo piętnaście sekund za każdym razem, gdy tylko kończyliśmy mówić.
James May nie mógł tego znieść, więc albo w ogóle nie zjawiał się na umówionych spotkaniach, albo przychodził, by przez cały czas bawić się dzbankiem do herbaty. Richard Hammond z kolei był tak skołowany, że któregoś razu pojawił się na spotkaniu po wypiciu całego alkoholu, jaki tylko był dostępny w Wielkiej Brytanii. A ja? No cóż, ja też czułem się zupełnie zdezorientowany. Potrafię szybko pokonywać zakręty i głośno przy tym wrzeszczeć, ale nie jestem w stanie zrozumieć, co oznaczają „wynagrodzenie back-end”, „kontent over-the-top” i inne rzeczy, o jakich była mowa.
W końcu jednak udało się nam wybrać agenta, który okazał się na tyle rzutki, że lawinowo zaczęły do nas napływać coraz to nowe oferty pracy. Nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego. Potrafię ciężko pracować, ale Bóg mi świadkiem, że tym razem harowałem tak, że musiałem zupełnie zrezygnować z picia alkoholu. Późną nocą odbierałem kolejne telefony z Kalifornii: nowe propozycje, nowe strategie, nowe pomysły na realizację programu. Musiałem podejmować decyzje dotyczące naszej przyszłości, a czegoś takiego nie da się robić po wypiciu kilku butelek Léoube.
Żeby móc w spokoju rozważyć napływające propozycje, Richard i ja wybraliśmy się razem z Andym do jego domu na południu Włoch. Pomysł był świetny, tyle tylko, że w okolicy domu Andy’ego nasze komórki nie miały zasięgu, a jakość łącza internetowego pozostawiała wiele do życzenia.
Kiedy więc chcieliśmy porozmawiać z ludźmi z Kalifornii, musieliśmy zasuwać do najbliższego miasteczka, a następnie rozproszyć się tak, by w trakcie połączenia konferencyjnego nie słyszeć nawzajem swoich głosów. W przeciwnym razie słyszałbym, co mówi stojący obok mnie Hammond, a następnie, po upływie sekundy lub dwóch, ponownie słyszałbym to samo – tym razem w moim telefonie.
Skutek był taki, że wszystkie ważne sprawy biznesowe omawialiśmy przy akompaniamencie łagodnego jazzu. Richard bowiem rozmawiał przez telefon, stojąc przed kawiarnią, w której odbywały się koncerty jazzowe – było to jedyne miejsce znajdujące się w zasięgu sieci komórkowej, a zarazem poza zasięgiem głosu mojego oraz Andy’ego.
O dziwo, udało nam się w końcu dojść do porozumienia i sfinalizować umowę. I, jak zapewne już wiecie, jesteśmy obecnie związani z Amazon Prime.
Żadnych reklam. Żadnych ingerencji w treść naszego programu. A do tego budżet na tyle duży, żebyśmy mogli robić wszystko, co tylko nam się zamarzy.
W moim przypadku oznacza to tyle, że będę mógł ponownie siadać za kierownicą różnych absurdalnych pojazdów i wchodzić w zakręty zbyt szybko, wydając przy tym dzikie wrzaski.