Читать книгу Świat według Clarksona. Tak jak mówiłem... - Jeremy Clarkson - Страница 5
ОглавлениеZmykajcie, niedźwiadki – potrzebujemy bieguna północnego, żeby zachować pokój na świecie
To, że władze lokalne podejmują mnóstwo głupich decyzji, nie powinno nikogo zaskakiwać – w końcu wśród decydentów na szczeblu lokalnym roi się od pełnych najlepszych intencji półgłówków oraz monotematycznych fanatyczek o bujnie owłosionych pachach. To polityczna szósta liga, która swoim poziomem przypomina rozgrywki o Puchar Osiedlowego Sklepiku. Nic więc dziwnego, że w waszym pobliskim szpitalu przymierają głodem staruszki, a wszystkie okoliczne ronda zaprojektowane zostały zupełnie na opak.
Trudniej zrozumieć, dlaczego podobna nieudolność widoczna jest na arenie międzynarodowej. Kiedy szukamy odpowiedniego kandydata, który mógłby reprezentować Wielką Brytanię na spotkaniu Grupy G8 albo na ważnym posiedzeniu ONZ, nie sięgamy przecież do naszych trzecioligowych rezerw.
Nie posyłamy tam wiceprzewodniczącego komisji planowania z rady dzielnicy Macclesfield. Takie spotkania to polityczny odpowiednik mistrzostw świata, dlatego wystawiamy w nich naszych najbardziej utalentowanych zawodników. Podobnie jak wszystkie zainteresowane strony zdajemy się na ludzi najlepszych w swoim fachu. A mimo to nie udaje im się osiągnąć żadnych sensownych rezultatów.
Dlaczego tak się dzieje? Przecież Tony Blair, pomimo swoich licznych wad, nie jest idiotą. A jednak po powrocie z konferencji, na której spotkał się z innymi równie błyskotliwymi politykami, oznajmia nam: „Tak jest. Zamierzamy rozpętać wojnę, chociaż nie mamy zielonego pojęcia, co z tego wyniknie”.
Jak to możliwe? Jakim cudem zwykli, przeciętni ludzie, którzy zdali na tróję maturę z historii na poziomie podstawowym, wiedzą doskonale, co należałoby zrobić w sytuacji, w której polityk będący absolwentem Oksfordu wydaje się kompletnie zagubiony? No cóż, przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że odpowiedź jest oczywista. Kiedy dochodzi do spotkania światowych przywódców, wszyscy jego uczestnicy, z wyjątkiem gospodarza, cierpią z powodu wyjątkowo dokuczliwej dolegliwości: zmęczenia wywołanego długą podróżą samolotem.
Sam należę do osób, które dużo podróżują. Naprawdę dużo. W zeszłym tygodniu byłem na Syberii. Za tydzień lecę do Nowej Zelandii. Potem odwiedzę Norwegię, Afrykę Południową, Moskwę i Holandię. Dziś rano jestem w Australii, gdzie mam poprowadzić program, który… Hm, nie mogę sobie przypomnieć, co to właściwie za program, bo jedyne, czego teraz pragnę, to znaleźć się w łóżku. Nie żeby miało to jakiś większy sens, bo nawet gdy już zanurkuję w pościel, to i tak nie zdołam zasnąć.
Zmęczenie po długim locie to – obok choroby morskiej oraz przymierzania spodni – najgorsza rzecz, jaka może przydarzyć się człowiekowi. Niektórzy twierdzą, że są na to odporni, ale to bzdura. Przypadłość ta dotyka każdego, kto spędził w samolocie dwadzieścia godzin i przez cały ten czas był wystawiony na promieniowanie oraz pozbawiony nikotyny.
Istnieją rzekomo różne środki zaradcze, ale to nieprawda. Próbowałem pić w samolocie wodę. Próbowałem też wypijać tysiąc sześćset butelek wina. Próbowałem spać i próbowałem nie spać. I nic. Zmęczenie po długim locie to koszmar, przed którym nie ma ucieczki.
W tym stanie nie da się myśleć racjonalnie, dlatego za każdym razem, gdy jestem w Australii, mówię lub robię coś, co wywołuje potem pełne furii komentarze w „Daily Mail”. Przeglądając rano menu śniadaniowe, marzę wyłącznie o kieliszku porto, a wieczorem, tuż przed pójściem spać, nachodzi mnie ochota na obfite angielskie śniadanie. O trzeciej w nocy urządzam sobie długie spacery, a o jedenastej przed południem, kiedy powinienem pracować, czuję, jak wiotczeją mi mięśnie szyi i odnoszę wrażenie, że mam w oczach mnóstwo piasku.
Jedynym lekarstwem jest czas. Potrzeba jednego dnia, by nasz zegar biologiczny przestawił się o godzinę. W przypadku dziewięciogodzinnej różnicy czasu, organizm zaadaptuje się do nowego miejsca nie wcześniej niż po upływie dziewięciu dni.
Oczywiście w moim przypadku nie jest to żadna tragedia, bo nawet przy najlepszych chęciach trudno uznać moją pracę za sprawę życia i śmierci.
Nie stanowi to problemu także w przypadku urlopowiczów, którzy poza leżeniem na plaży i czytaniem o przygodach Jacka Reachera nie robią absolutnie nic.
Inaczej jest z politykami. Żaden polityk nie ma dziewięciu dni na adaptację. Od razu po wyjściu z samolotu musi przywitać się wylewnie z facetami w długich szatach, którzy chcą od nas kupić kilka myśliwców bombardujących. W jakim celu? Tego polityk nie może sobie przypomnieć, ponieważ różni wyszczekani idioci w Wielkiej Brytanii uparli się, by odbył swoją podróż w klasie ekonomicznej, wciśnięty w ciasny fotel, obok płaczącego i wymiotującego niemowlaka.
To jeden z głównych powodów, dla których podczas spotkań na szczeblu międzynarodowym Amerykanom zawsze udaje się postawić na swoim. Ich przedstawiciele są rześcy i wypoczęci, ponieważ podróżują samolotem Air Force One, natomiast politycy pozostałych krajów podróżują liniami easyJet i przed wejściem na pokład muszą łykać różne pigułki, żeby złagodzić czekającą ich udrękę.
Ale pigułki nasenne to kiepskie rozwiązanie. Wyobraźcie sobie, że jesteście ministrem współpracy międzynarodowej: po zażyciu takiej pigułki wdacie się w bójkę na pięści z monsieur Hollandem, a potem podpiszecie umowę zobowiązującą Wielką Brytanię do spłacenia zadłużenia wszystkich krajów świata.
Rezygnacja z pigułki nasennej wcale nie jest lepsza. Tak czy inaczej, pobijecie się z monsieur Hollandem, a do tego nie zdołacie skupić się na tym, co będzie mówił gość w długiej szacie. W dodatku jedynym dźwiękiem, jaki wyda z siebie wasz tłumacz – tak jak wy zmęczony po podróży – będzie chrapanie.
Jak sądzicie, dlaczego uczestnicy konferencji klimatycznej w Kioto uznali, że światowe zapotrzebowanie na energię elektryczną można zaspokoić spalaniem ziaren słonecznika? Wszystko przez to, że tłumaczenie słów Johna Prescotta jest wystarczająco trudne nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach – a co dopiero w sytuacji, kiedy macie wrażenie, że wasz mózg zamienił się w papkę.
Weźmy przypadek Williama Hague’a. Moim zdaniem to wyjątkowo bystry gość i doskonały minister spraw zagranicznych. Tymczasem podczas niedawnej konferencji poświęconej sytuacji w Syrii oznajmił, że syryjska opozycja, którą zwalcza prezydent Asda (tak nazywa się syryjski przywódca według mojej autokorekty, najwyraźniej również cierpiącej z powodu zmęczenia po długiej podróży), powinna otrzymać od nas koce.
Serio? Ktoś naprawdę uważa, że to dobry pomysł? Albo syryjscy opozycjoniści są obłąkanymi islamskimi fanatykami, albo nie. W pierwszym wypadku w ogóle nie powinniśmy im pomagać. W drugim – powinniśmy dostarczyć im broń. Wysłanie koców może wydawać się dobrym rozwiązaniem tylko wówczas, kiedy wasz mózg myśli, że jest trzecia po południu, chociaż tak naprawdę mamy piątą nad ranem.
Na szczęście wpadłem na pomysł, jak rozwiązać te wszystkie problemy. Wymyśliłem antidotum na zmęczenie po długich podróżach samolotem. W przyszłości musimy po prostu organizować konferencje międzynarodowe w miejscu, w którym jest taka pora dnia, na jaką każdy ma akurat ochotę: na biegunie północnym.
A jeśli chcemy wyrównać nasze szanse z Ameryką, to może kupimy wreszcie samolot, na pokładzie którego reprezentujący nas politycy będą mogli nieco się przespać podczas każdej cholernej podróży?
10 marca 2013