Читать книгу Pamiętnik inteligenta - Jerzy Rakowiecki - Страница 5

Synowski wstęp

Оглавление

„To fascynująca historia, niezwykła i barwnie opisana panorama losów polskiego inteligenta w XX wieku – napisał mi jeden ze znajomych wydawców – i w zasadzie idealnie mieszcząca się w naszej misji. Ale niestety, nazwisko jest za mało rozpoznawalne i nie zarobilibyśmy na niej. A na to nas nie stać”.

Dlaczego więc tak długo szukałem, aż odkryłem wydawnictwo, które misję przedkłada jednak nad gwarancję zarobku? Przede wszystkim, mówiąc uczciwie, to ono – Edipresse – mnie znalazło, kiedy fragmenty poświęcone powstaniu warszawskiemu opublikowałem na Facebooku. A szukałem, bo uważam, że pewne długi trzeba spłacać, do najważniejszych z nich zaś należą te, dzięki którym możemy zrozumieć, skąd przyszliśmy. Oczywiście, jeśli ciekawi nas, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. I po co.

Historia spisana przez mojego ojca faktycznie jest panoramą losów: od malutkiego majątku na Mazowszu, przez powstanie warszawskie po powojenny polski teatr z jego blaskami i cieniami oraz plejadą największych gwiazd. W tle zaś (a może raczej: za kulisami…) ma jeszcze genealogiczny polski galimatias. Z jednej strony – od Rakowieckich – kolejne pokolenia hreczkosiejów, insurgentów, mieszczan i artystów, z drugiej – od strony mojej mamy, z domu Lejman (a właściwie – Leman) – nadbużańskich chłopów, których protoplastą był niemiecki, a może holenderski lub szwajcarski guwerner z dworu hrabiostwa Orsettich w Świerżach nad Bugiem. Ta część rodzinnej polskiej historii nie jest tu opisana, ale warto wspomnieć, że z rodzinnej wioski mój dziadek wyszedł w „wielki świat” w jakimś stopniu dzięki pomocy młodej hrabianki, która finansowała naukę zdolniejszych dzieci chłopskich, a sama przeszła drogę od pozytywizmu przez anarchizm i feminizm po kooperatyzm i pionierstwo w ruchu spółdzielczym. A jak już wyszedł, to wylądował aż w Warszawie, gdzie jego firma budowlana postawiła m.in. istniejący do dziś wielki budynek poczty przy Poznańskiej, on sam zaś – mieszkaniec Saskiej Kępy – został nawet prezesem Towarzystwa Przyjaciół Pragi. A potem go Niemcy w powstaniu rozstrzelali.

Równie emblematyczny jest dla mnie opisany tu drugi z moich dziadków: dobrze zapowiadający się śpiewak operowy, który rezygnuje z kariery, by zająć się podupadającym mająteczkiem. I choć haruje jak wół, musi wyprzedawać ojcowiznę po kawałku, bo jako chyba jedyny ziemianin w powiecie, oburzony na Marszałka po przewrocie majowym, nie zapisuje się do BBWR-u (czyli Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem), mimo że to dałoby mu ulgę w spłacie kredytów… Zarazem jednak nie jest ani za grosz endekiem: jego kontakty z żydowskim kupcem Aronem należą do jednych z najbardziej przejmujących fragmentów wspomnień ojca, a z kolei po którejś z ostrych zim obwołany zostaje drugim po Kwieku „królem cygańskim”, bo decyduje się wyrżnąć wszystkie świnie w majątku, by uratować tabor od głodowej śmierci. Umiera krótko po wojnie na raka, ale tak naprawdę – z tęsknoty za pracą na roli (jakby nie przypadkiem pieczętował się herbem Rola…) i ukochanym młodszym synem, który zginął w powstaniu.

Ale wróćmy do Rakowieckich en masse – w gruncie rzeczy bardzo przeciętnej rodziny drobnoszlacheckiej, pierwotnie spod Łęczycy, której szczytem zaszczytów było raz burgrabiostwo w tym miasteczku i dwu- lub trzykrotne posłowanie na sejmy elekcyjne: Augusta II Mocnego i Stanisława Augusta, a wszystkie jej związki małżeńskie były do końca XVIII wieku aranżowane w promieniu kilkunastu kilometrów od rodzinnego gniazda. Zmieniło się to dopiero wraz z upadkiem I Rzeczpospolitej, małżeństwa sięgnęły aż Warszawy, dzięki czemu do zaściankowej domieszała się na przykład ormiańska, ale uszlachcona przez Sejm Wielki, krew. A potem już poszłooo… dzięki czemu mam wśród przodków i posła na Sejm Wielki, i napoleońskiego generała, i wiceprezesa Rządu Narodowego w powstaniu listopadowym oraz wszelkich powstańców: od kościuszkowskich, przez spisek ks. Ściegiennego, po warszawskich. I w dodatku żadna w tym moja zasługa. I ojciec, i ja po nim, i każdy zresztą, sami piszemy swoje życiorysy i najzacniejsi przodkowie nic nie pomogą, jeśli w nich coś napsujemy.

Wracam więc do wspomnień ojca, które sam spisywał w ponurych latach stanu wojennego i pierwszych latach odzyskanej suwerenności. Robił to może jako trochę niespełniony literat, ale dzięki temu zachował do wspomnień dystans, łącząc go z normalną w takich wypadkach melancholią i smutkiem („Ach, gdzież są niegdysiejsze śniegi” – powtarza często za François Villonem i bynajmniej nie tylko o dawne mroźne zimy mu idzie).

Jeśli jest coś w jego życiu, czego może dobrze nie widać z fragmentarycznych wspomnień, to jakieś ogromne niespełnienie. Zaczynał bowiem karierę artystyczną jako niemal dziecko szczęścia: rozrywany jako aktor, chwalony jako początkujący reżyser przez samego Leona Schillera, obejmujący wreszcie dyrekcję małego, ale jednak warszawskiego teatru jako bezpartyjny (jedyny taki w stolicy!) 40-latek, ceniony profesor PWST. I raptem wszystko się sypie: najpierw szkoła teatralna z niego rezygnuje, potem sypać właśnie zaczynają się złe recenzje, wreszcie po marcu 1968 roku sam rezygnuje z dyrekcji, nie chcąc dać satysfakcji tym, którzy już piszą jego zwolnienie. „Wśród serdecznych przyjaciół” teatralnych zostaje nagle sam i od tej pory częściej reżyseruje na prowincji niż w rodzinnym mieście… I choć tworzy tam rzeczy cenne i ciekawe, przecież melancholijna gorycz… no, może goryczka… będzie odtąd towarzyszyła mu aż do czasu, gdy siada do spisywania „szpargałów”, jak sam swoje wspomnienia, trochę może kokieteryjnie, ale i samokrytycznie nazywa.

Na pewno do tego melancholijnego smutku dokłada się trauma stanu wojennego i fakt, że jego progenitura, najpierw ja w Krakowie, a potem moja siostra w Warszawie, jest internowana. A także zarżnięcie przez komunę Związku Artystów Scen Polskich, w którego zarządzie głównym z pasją działa do końca. Później zaś jeszcze udar żony, co sprawia, że ten nigdy nie domator, nagle, na lata, staje się najczulszą pielęgniarką i siostrą miłosierdzia, sam pierze, prasuje, ceruje, szyje, robi zakupy z chudej emerytury, gotuje, sprząta i zmywa, a wieczorami zapełnia grube bruliony drobiazgowymi notatkami, jak się Zosia tego dnia czuła, czy udało się jej ręką ruszyć, powiedzieć choćby jedno niewyraźne słowo, uśmiechnąć…

A potem, gdy mama staje nieco na nogi, zaczyna spisywać „facecje teatralne”, wybierając z tysięcy wspomnień głównie te śmieszne i groteskowe, pozwalając sobie, owszem, czasem na pieprzne niedyskrecje, ale przecież bez goryczy, złości i frustracji. Jakby spłacał dług teatrowi, który wszak go uwiódł i wykorzystał, a wreszcie jakby porzucił. Wychodzi z tego, mam wrażenie, „historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”, co jest o tyle trafnym podsumowaniem (a zarazem tytułem, który lekko trawestując Wyspiańskiego, zdecydowałem się nadać całości), że ta – za Leonem Schillerem powtarzając – „smakowita kwestyjka” pada w rozmowie Gospodarza z Poetą w „Weselu”, arcydramacie, który towarzyszył ojcu od scenicznego debiutu w 1945 roku, a nawet wcześniej: od konspiracyjnych koncertów poetyckich w okupowanej Warszawie. Zresztą całe jego losy, i całe wspomnienia, jak może każdego polskiego inteligenta, zdają się mieć coś z rozmowy Gospodarza z Poetą i innymi postaciami, z duchami włącznie.

Polski los po prostu. Ale w tej swojej odmianie w przypadku autora tych wspomnień, którą najlepiej chyba ilustruje inna kwestia sceniczna, też zresztą tego samego Wieszcza, lecz z „Wyzwolenia”: „Trzeba by zrobić coś, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak wiele, co nie zależy od nikogo”. Nie znam kwestii lepiej oddającej polski inteligencki etos w XX wieku.

Jacek Rakowiecki


Dwór w malwach

Nowy dwór w Skorkach, zbudowany po pożarze starego w 1934 roku. Ale i po nim dziś nie ma nawet śladu

Pamiętnik inteligenta

Подняться наверх