Читать книгу Pamiętnik inteligenta - Jerzy Rakowiecki - Страница 7
2. Tryptyk stangrecki
ОглавлениеChmielewski! Zaprzęgać! – z daleka już krzyczała dziewucha, przejęta powagą polecenia. Bo Chmielewski nie zaprzęgał koni o byle co i do byle czego. I było tak: cugowe kare, wiadomo, te do karety, gniade czy dropiate do powozu lub bryczki, jak szykował się wyjazd „w goście” lub po gości, lub w jakiejś innej ważnej sprawie. A za interesem czy tam po sprawunki do miasta to jechał fornal czy chłopak, jak który był wolniejszy. A Chmielewski to był stangret. Fornali jest wielu, stangret jak ten król – jeden. Cóż z tego, że ten król utykał mocno na jedną nogę. Jak wlazł na kozioł, to nic widać nie było, że ma jedną nogę krótszą. Ryszard III też był kulawy. Ktoś może pomyśli, że z racji swego kalectwa do innej roboty się nie nadawał – no to głupio pomyśli. Jak byle łachmyta siedzi na koźle, to wiadomo, że za nim na siedzeniach miękkich, nie pan, a dupek siedzi na dupie.
W tym naszym języku różne przysłowia mówią np.: jaki pan, taki kram, poznać pana po cholewach itd. Taki już był ten Chmielewski, cholewa! Przede wszystkim dlatego był to człek godny, bo nie pił. Czasem tylko, i to tylko zimą, gdy wracał zmarznięty, to choć dostawał złotówkę na „strawne”, pan lubił go kieliszkiem poczęstować, żeby się człowiek rozgrzał. W ten kieliszek wchodziła wódki jedna angielka, to było wymierzone. I ten kieliszek był ze szkła grubego, rżniętego, sześciokątny i stał zawsze na swoim miejscu w kredensie, po lewej stronie i czekał. Czekał na swoją okazję. Na przykład na okazję, gdy zjawiał się za interesem sam Aron. I choć w mieście na piętnaście tysięcy mieszkańców było trzynaście tysięcy Żydów, to przecież Aron był jeden, był jak Chmielewski, był jak król. Przynajmniej dla nas, dzieci.
Stangret Chmielewski
„Chmielewski to był stangret. Fornali jest wielu, stangret jak ten król – jeden”!
Na zdjęciu: konie cugowe, Chmielewski na koźle oraz Adam, Wanda i Krysia, czyli rodzice i siostra autora w bryczce
A wyglądał jak sam Jehowa: wysoki, barczysty, z długą piękną, jedwabistą białą brodą, a nosił się zawsze, jak obyczaj kazał, na czarno, w długich butach, ale w chałacie do obcasa długim. Gdyby miast jarmułki czarnej miał piuskę – nic tylko biskup albo papież Juliusz II. Zjawiał się rzadko, ale jak był, to nie bez ważnego powodu: jesienią o buraki cukrowe, latem o pszenicę, jęczmień. Lubiliśmy go, bo zawsze przywoził dla nas, dzieci, pudełko landrynek, ale jakie to były landrynki! Wielkie, kolorowe, lekko kwaskowate i słodkie, i o smaku migdałowym, a niektóre pachniały jak tatarak lub jak mięta. Takich landrynek nie jadłem już nigdy w życiu…
Aron? Tak, ten również wiedział, co to znaczy godnie się zachować. Gdy mu nalano do pełna, do samiuteńkiego rantu, wódki, skłaniał lekko głowę, która mu się, tak ze starości pewnie, lekko chwiała na boki, i mówił to, co każdy dobrze wychowany człowiek, gdy przyjedzie w gości do polskiego dworu: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. I jeszcze jedno oko, a właściwie nie oko, tylko powieka mu drgała (jak Józkowi Grudzie, co umarł dużo za wcześnie dla siebie, dla teatru i dla siostry swojej, Marysi Kościałkowskiej) i pijąc łyczkami, jak lemoniadę, przechylał do tyłu i do tyłu głowę i tylko grdyka, jak nieprzełknięty kartofel, chodziła mu w górę, w dół, w górę, w dół.
Chmielewski tak nie pił. Chmielewski wlewał sobie w gardło jednym przegięciem ręki i zamykał szczelnie powieki, żeby nie było widać, że mu oczy na wierzch wylazły. Ale obaj tak samo wytrząsali resztkę wódki z kieliszka na ziemię, może swoim bogom na ofiarę, a może dlatego, że tak było obyczajnie i grzecznie. Ale ten jeden kielich Chmielewskiego, ten „od mrozu”, to było wszystko. Może dziwakowi wódka w ogóle nie smakowała, a czy to wszystkim smakuje, a piją? Bo z tym Chmielewskim nigdy nie było wiadomo, jak było wiadomo z innymi. Był wdowcem, dzieci nie miał, rodziny dalszej też nie i z nikim się nie spoufalał. Mieszkał, jak wszyscy inni, w czworakach, ale przebywał tam niechętnie, wolał stajnię, a najwięcej to wozownię, gdzie można było odpucować karetę, żeby lakier świecił, jak należy (– Jak psu jaja – mówił, chichocząc tak jakoś bokiem ust), i gdzie pucował kopyta końskie – jak to się mówi – do siódmego potu, a on mawiał: do glancu. Ale Chmielewski mało kiedy chciał się śmiać, raz, że takie śmichy-chichy nie przystoją człowiekowi na stanowisku, dwa, że z usposobienia w ogóle nie był wesołek, a trzy (i to może najprawdziwsze), bo mocno był szczerbaty od wtedy, gdy mu kowal zęby bolące z samego przodu obcęgami wyjął, bo nie było już innej rady. A nawet nie to było najgorsze, że bolały, bo czego to człowiek nie ścierpi, tylko że wciąż puchł od tych zębów i wstyd było na kozioł leźć z taką napuchłą gębą, bo gdzie jak gdzie, ale na koźle z każdej strony, czy z lewej, czy to z prawej, nic ukryć się nie da. Głupio zrobił, że dał sobie te zęby wyrwać, bo otęchło, ale gęba zrobiła się jakby dziurawa przez tę szparę, więc może i dlatego mało kiedy się uśmiechał, ale i wtedy usta ręką, niby tak sobie, przesłaniał.
I tak mi się ten Chmielewski zapisał w widoku. A może on tylko ten swój wąs sprawdzał, czy jest na swoim miejscu, a wąs miał czarny, ostro wykręcony, jakby na szpilki dwie. Dziewuchy chichotały, że on ten swój wąs pastą, co kopyta koniom pucował, szwarcował sobie. Bo że czernił, to fakt, na głowie był już mocno szpak, a niżej pod nosem kruk. Była taka pasta, „Dobromil” się chyba nazywała, i ona w szafce, przy drzwiach zaraz, się znajdowała. Dla karych koni, tych od karety, kiedyś była ich czwórka, bo do karety czwórkę się zaprzęgało. Jak kopyto się świeci – mówił – to jest „legancko”. Gdzie zgubił przedrostek „e”, nie wiem, ale dla niego wszystko było legancko albo nielegancko. Legancko było zajeżdżając przed ganek, strzelić z bata, aż się wrony zrywały z krakaniem z drzew i legancko było ten wąs na szpilkę nosić, więc żeby tych pielęgnowanych wąsów nie zepsuć, mówili, że zwykł był sypiać na poduszkach wysoko, jakby siedział na koźle, a nie w łóżku. A którąś wiosną, jak do rannego obrządku koni nie stawił się, a zwykle przecie pierwszy był na posterunku, to jak do niego poszli pytać, takim go właśnie zastali, na tych poduszkach, wyprostowanego, ze sterczącym wąsem i okiem na wierzchu, jakby zapomniał po pańskiej gorzałce przykryć je powieką. Ale oko było martwe i on cały był martwy. I nie było już o co pytać. A ludzie powiadali, że Chmielewski, jak żył, tak umarł: godnie. Tyle że nikt po nim nie płakał, bo jak się już rzekło, dzieci nie miał po nieboszczce żonie, ale dzieci lubił i lubił też, żeby były grzeczne. Kiedy przychodziliśmy do wozowni, zawsze zdejmował czapkę, bo wiadomo, dzieci były „pańskie”, ale patrząc surowo i szukając ręką wąsa, poświstywał przez tę swoją dziurawą gębę:
– A cóż to się mówi, jak się przychodzi s rana?
Na co my chórem:
– Dzień dobry, Chmielewskiemu!
– A dzień dobry, dzień dobry. Siadajcie.
Po czym następowała taka mniej więcej rozmowa:
Od lewej: Romanek, Jurek i Krystyna – trójka latorośli Rakowieckich, 1925 lub 1926 rok. W tle stary dwór
– To już po śniadaniu?
– Po śniadaniu
– A najedli się?
– Najedli!
– To i chwała Bogu, bo to gront.
Ten dialog tak zapisał się w naszej pamięci, że nawet wtedy, gdy Chmielewski już dawno odjechał, sztywny i godny, na swym śmiertelnym koźle do samego Pana Boga, spotykając się w jadalnym pokoju, mówiliśmy chórem, niby poranną modlitwę: – Najedli się? – Najedli. – To i chwała Bogu, bo to gront.
Ale wtedy, gdy jeszcze żył, mówiliśmy, łasząc się jak koty i patrząc mu miłośnie w wyłupiaste oczy:
– Chmielewski da posiedzieć w karecie, co? Chmielewski da! Chmielewski da!
Bo posiedzieć w karecie była to rozkosz nad rozkoszami, czarne lakierowane pudło miało po bokach szyby w oknach, z tyłu małe owalne okienko, miękkie, pikowane siedzenia z podpórkami pod łokieć i całe wybite było grubym, mięsistym, granatowym suknem. Za tymi oknami przelatywały w pędzie drzewa, wsie, miasta i miasteczka, góry, lasy, rzeki i doliny, a wszystko tak piękne, tak kolorowe, jak nigdy świat nie będzie się już wydawał, nawet na barwnych folderach, reklamujących Wyspy Kanaryjskie, wybrzeża Florydy i wodospad Niagara. Bo cóż może być pojemniejszego od wyobraźni dziecięcej? I cóż mocniejszego od wiary w nieistniejące? A taka wiara – „to gront”.
A teraz trącam się, sam siebie trącam łokciem w bok, wysiadam z tej karety i myślę – gdzie jestem? I czy to możliwe, żebym taki szmat drogi ujechał? I cóż to za przystanek, ten, na którym wysiadłem? Nie poznaję znajomej tak dobrze okolicy, nie ma kapliczki z drewnianą figurą św. Jana Nepomucena, co stała zawsze na rozwidleniu dróg, nie ma świerków, które górowały nad okolicą, które z odległości kilku kilometrów tak wyraźnie było widać. Czy one w ogóle były? Każdy z nas, każdy miał kiedyś swoją „Ikwę srebrną falą płynącą” i swoją „Dolinę Issy”. Ale prędzej czy później roztopią się śniegi wszystkich, nawet Franciszków Villonów i staną się po prostu… niegdysiejsze. Więc nie płaczę nad rozlanym dawno mlekiem, ja w ogóle nie płaczę. Co najwyżej próbuję się tylko uśmiechnąć nieśmiało, jak Chmielewski, kącikiem ust i – Wio! Wiśta wio – w tę moją podróż dookoła świata, który przeminął. Nie, ten świat zapadł się, tak jak zapada się wszystko, gdy trzęsie się ziemia.
*
Wczoraj TV nadała audycję z okazji 90-lecia Marii Kuncewiczowej, felieton filmowy skręcił – oczywiście w Kazimierzu nad Wisłą – Ludwik Perski… Z pokolenia Kuncewiczowej ostał się jeszcze chyba tylko Rusinek, choć i ten o kilka lat młodszy. Bardzo to wszystko pięknie Perski zaaranżował. Dowiedzieliśmy się, że Jan Józef Szczepański to jej bratanek. Cała rodzina tak utalentowana. Lubię i cenię pisarstwo Kuncewiczowej. Kuncewiczowa, wspominając swą matkę – Różę – skrzypaczkę, mówiła o wartościach transcendentalnych muzyki; powiedziała, że tworzy się ją wtedy, gdy nie można inaczej wypowiedzieć siebie. To samo odnosi się i do literatury, w ogóle do sztuki. Pisze się, maluje, rzeźbi, gdy nie można inaczej wypowiedzieć siebie. Wydaje mi się, że ta definicja jest bardzo trafiona. Kiedyś Iwo Gall mówił przy okazji „Akropolis”, że wypowiedź poetycka to to samo co wypowiedź prozą, tylko stopień wyżej. A co jest powyżej tego stopnia, co jest stopniem następnym? Iwo Gall, który był mistykiem, mówił, że wyżej jest Bóg.
Chodziliśmy do Galla w czasie okupacji, przez jakieś pół roku, może nawet dłużej, kiedy zawieszono nam wykłady i ćwiczenia aktorskie w podziemnym PIST [Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej]. Iwo Gall był uroczym człowiekiem i strasznym gadułą. A już jak wlazł na to swoje „Akropolis”, to w żaden sposób nie mógł z niego zleźć. Nie śmieliśmy przerwać, a wychodząc po wykładzie, krępowaliśmy się zajmować ubikację. Ale ledwośmy wyszli na schody, gdzie na półpiętrze znajdowała się wspaniała palma w drewnianej donicy, już sikaliśmy do niej z ulgą niewysłowioną, nie zważając na tzw. dobre maniery. My, tzn. Leon Gołębiowski, Władek Sheybal i ja. Na parterze, w bramie, czekały nasze dziewczyny (Hanka [Ader, późniejsza pierwsza żona ojca], Ewa Szumańska i Staszka Łopuszańska) i klęły nas strasznie, zaciskając kolana.
Wyżej, na piętrze, Iwo Gall czytał głośno pani Halinie, swojej żonie, Wyspiańskiego… A było tam co czytać, było. Profesor miał wspaniałą bibliotekę… Lata okupacyjne to okres mojego zauroczenia literaturą, poezją, książką w ogóle. Patrzyłem na te Gallowe zbiory, łykając ślinkę, patrzyłem, jak na lody śmietankowe w upalny dzień. No, było tam co oglądać, ale gospodarz patrzył nam na ręce. Nie ufał? Kiedyś opowiedział nam o takim facecie (nazwiska nie zdradził), który kradł mu książki (powiedział: „Wynosił mi książki”) w sposób sprytny, ba! perfidny! Gdy zostawał na moment sam w pokoju, szybko wyciągał z półki upatrzony wcześniej egzemplarz, przystawiał stempelek ze swoim imieniem i nazwiskiem, po czym, za jakiś czas, „odkrywał” ten egzemplarz przy okazji odwiedzin.
Nie, nie podebraliśmy nigdy Gallowi żadnej książki, ja natomiast skupywałem je namiętnie (mimo biedy), gdzie się dało i co tylko ciekawszego dało się znaleźć na wózkach w sprzedaży ulicznej lub w mojej ukochanej księgarni u S. Dippla na ulicy Moniuszki. Ludzie wyprzedawali się z książek, żeby jakoś przeżyć. Trafiały mi się egzemplarze z dedykacjami, jak np. Jana Lorentowicza. [Wybitny krytyk i dyrektor teatrów, prezes Polskiego Pen Clubu]. Zbierałem poezje (Tuwim, Wierzyński, w ogóle Skamandryci), dramaty oraz Boya, który zachował się mimo powstania i mam do dziś komplet, i to w oprawie. Po wojnie „mieniałem się” nawet z panią Żeleńską, bo niektóre tomy miałem podwójne, a innego mi brakowało. Od Leona i Staszki dostałem kiedyś w prezencie (chyba to było na Gwiazdkę ‘42 roku) Yeatsa, którego mam do dziś, z taką dedykacją: „Młodemu intelektualiście (hm, co proszę?) – Leonostwo”.
Leonostwo… Leonostwo… Jakże się to Leonostwo kochało, no na życie i na śmierć, na śmierć i na życie! Nawet wtedy, gdy Gall czytał z wypiekami na twarzy to swoje „Akropolis”, trzymali się za co mogli, ale nawet gdyby się i pieprzyli, Gall by tego nie spostrzegł! Ale już wtedy Leon lubił popić i z tego popijania wszystko złe… Bo on nie poprzestawał na jednym kielichu, jak Chmielewski, o nie! Leonowi wszystko się wybaczało, bo Leon był dla nas wielkim artystą, choć tak jak i my robił „za ucznia”. Ale on miał talent, to wszyscy widzieli, miał głos jak aksamit, oczy: Ramón Novarro [wielki amant Hollywodu lat 20., konkurent Rudolfa Valentino], Osterwa, bomba, urok, wdzięk. Zostałby powojennym Osterwą, zostałby jego następcą, jestem tego pewien, gdyby nie ta wóda. Scena coraz to mniej go interesowała, wszystko po wojnie przesłonił kieliszek, a właściwie już – butelka. W Lublinie, pijany, pokłócił się ze Staszką i wyskoczył przez okno na bruk. To nie był stopień niżej, to były trzy piętra. I na tym trzecim piętrze została Staszka z jego rozdartą marynarką w rękach.
Leon miał taki nieśmiały półuśmieszek. Jak Chmielewski, nie przymierzając. Tylko wąs golił, jak to kiedyś (bo już nie dziś) robili wszyscy aktorzy. I zęby miał kiedyś, jak ze zdjęcia reklamowego, jak ze zdjęcia… Ech, Leon, może cię ten mój Chmielewski obwozi po chmurkach karetą?
Aha, jeszcze jedno. Nie chciałbym się wydać pedantyczny. Ale jak wspominam o książkach, nie mogę nie wspomnieć i o tym, że jednego tomu pism Boya Żeleńskiego brakowało mi jednak po wojnie. I tak się złożyło, że ten brakujący tom miała w swoich zbiorach Zosia, czyli moja żona. Wniosła go w posagu. Ona twierdzi nawet, że to był prawdziwy powód, dla którego ożeniłem się. Ale ja twierdzę, że to nie był żaden powód. Co najwyżej pretekst, a to nie to samo.
A teraz o Chmielewskim wspominki ostatnie i… złożone. Złożone z tego, co zapisało się w mojej małej łepetynie w latach najodleglejszych i w pamięci mej matki: nie sposób tego już rozdzielić. Tak czy inaczej, byłem wówczas szkrab i liczyłem lat pięć. I nie pojmowałem, co się wokół mnie dzieje, ale że coś się działo, to wiedziałem. Któregoś dnia ojciec mój wezwał Chmielewskiego i powiedział:
– No, niech Chmielewski jedzie na tę stację, bo pora. I ostrożnie mi wracać, bez popisów! Rozumie Chmielewski?
– No… co mam nie rozumieć! – obruszył się. Ale co tu gadać: Chmielewski musiał się popisać, bo jak już, wracając, kareta w bramę wjechała, to tak z bata strzelał, tak strzelał…
Zbiegła się cała rodzina, otworzyły się drzwi karety, z której wysiadła moja matka. Lecz czy to naprawdę była ona, taka jakaś szczuplutka, bledziutka i z zawiniątkiem na ręku? Wtedy nie wiedziałem, że to jest właśnie becik, a w nim coś ciemnego i małego zapakowano i to coś miało czarne oczka, bardzo wesołe oczka i było moim nowo narodzonym w warszawskiej klinice braciszkiem. Mama powiedziała:
– Nie gap się, tylko przynieś tu dla niego trochę wody.
Nie pytałem po co woda, ważne, że to był on, ten mały czarnuch (siostrę już miałem, więc po co mi druga), pobiegłem więc do kredensu i po chwili z dumą wniosłem tę wodę w porcelanowej filiżance, na spodeczku i ze srebrną łyżeczką.
– Czyś ty oszalał? – zapytała mama.
Więc się obraziłem i z płaczem uciekłem na podwórze, do Chmielewskiego, który właśnie wyprzęgał konie i zdejmował z nich paradne szory.
– Co się smarczesz? – powiedział. – Tamto takie małe, a ni razu w drodze nie zapłakało, nawet jak z bata strzelałem. Będą z niego ludzie.
„Tamto” jako beniaminek zajęło moje miejsce i wkrótce zawojowało cały dom, więc niby cóż w tym dziwnego, że kiedy „nastał” tego pierwszego dnia, chciałem go tak ugościć i uhonorować, albo to ja jeden? Wszyscy powariowali.
To prawda. Nie przestraszyło go to strzelanie z bata, nie przestraszyło inne, nie na wiwat, strzelanie. Dwóch miesięcy zbrakło mu do ukończenia dziewiętnastu lat, gdy 24 sierpnia 1944 roku zginął od pocisku granatnika na ulicy Belgijskiej, na Mokotowie. A nazywał się „Mazur”, od tej ziemi, z której pochodził, podchorąży „Mazur”, zastępca dowódcy plutonu 1138 III Zgrupowania AK.
*
Po Chmielewskim stangretem został Księżyk.
Wraz z Księżykiem rozpoczyna się coś bardzo dziwnego, rozpoczyna się bowiem opowieść, którą bym nazwał paraboliczną. Tu przypomnieć trzeba, że w języku polskim słowo „parabola” ma dwa znaczenia. Pierwsze to krótka opowieść alegoryczna, drugie to definicja linii krzywej, łączącej dwa oddalone miejsca – od stałego punktu – i od stałej prostej. Takie są pokrótce sformułowania i oba tu będą pasować. Te „moje” punkty są od siebie oddalone niezmiernie i w przestrzeni, i czasie. Dlatego muszę zacząć od… oczywiście od szpargału, od pewnego papierka, który się w moich szpargałach znajduje. Mam kilka teczek z tymi szpargałami. Na jednej napisałem „Dokumenty rodzinne”, na drugiej – „Dokumenty najstarsze”, na trzeciej – „Teatralia” i właśnie tu znajduje się rzeczony papierek. A cóż może mieć wspólnego stangret Księżyk z teatrem? A jednak ma, nie dosłownie, ale właśnie parabolicznie, symbolicznie, alegorycznie, czy jak by tam przypasować.
W teczce „Teatralia” przechowuję listy, które otrzymałem kiedyś od moich profesorów – Edmunda Wiercińskiego, Jana Kreczmara, od moich dyrektorów – Wilama Horzycy, Bronisława Dąbrowskiego, telegramy od Leona Schillera, Eugeniusza Poredy itd. I karteluszek-świstek, na którym ręką Jacka Woszczerowicza, ołówkiem, wypisano wskazówki, jak świecić reflektorem na duchy w II akcie „Wesela” („Po gażach, po gażach” – powiedziałby Leon Schiller!). Był rok 1945, miesiące luty–marzec, gdy z Teatrem Wojska Polskiego znaleźliśmy się w Katowicach z tym właśnie spektaklem, reżyserowanym przez Woszczera. Liczbę mnogą stosuję tu dlatego, że znaleźliśmy się tam całą gromadką, my, tzn. absolwenci podziemnego PIST-u. Wszyscy byliśmy za statystów-kosynierów, kiedy to „coraz więcej nas się wali” w finale, a niektórzy dostąpili zaszczytu pierwszej roli (Zosia Mrozowska – Maryna) czy rólki (Andrzej Łapicki – Kuba). Ponieważ mój „występ” był dopiero w finale aktu III, więc w akcie II kazał mi Woszczer (mnie i Staszkowi Bugajskiemu) obsługiwać reflektory, tzw. prowadzące. Prowadziliśmy więc w tych upiornych punktowych światłach pojawiające się upiory na czele z Szelą (Jarek Skulski).
Moje następne „podejście” do tegoż dramatu miało miejsce w Warszawie, w roku 1961, w Teatrze Polskim, gdzie za dyrekcji Stanisława Witolda Balickiego spektakl ten reżyserowałem. Grali w nim świetni aktorzy, m.in. moi byli profesorowie z PIST-u, Jan Kreczmar i Marian Wyrzykowski, oraz Romanówna, Tadzio Kondrat, Staszek Jasiukiewicz i wiele innych znakomitości. Recenzenci na mnie suchej nitki nie zostawili, szczególnie niejaka pani Karczewska. Nie pamiętam już, co napisała, pamiętam tytuł napaści, wręcz furii tej pani: „Wesele wśród grzybów i pleśni”. (Bardzo mi się ten tytuł spodobał, więc go zapamiętałem). Był to okres mody na „nowe odczytania” klasyki. Okres, który wiele szkód narobił i wiele wprowadził pomieszania pojęć i kryteriów. Ale ja sam nie uważałem tego przedstawienia za udane, szczególnie akt II, ten nieszczęsny akt II, nie był dobry, ten właśnie z duchami.
I na tym można by sprawę zakończyć, gdyby nie moje prywatne wesela, te bez cudzysłowu. Cholera, to słowo „wesele” z cudzysłowem czy bez całe życie mnie prześladuje. Słowo widmo! Pod koniec wojny uwidziało mi się żenić, więc wziąłem ślub w kościele w miejscowości Jazgarzew pod Warszawą. Ze ślubu, jak wiadomo, prosta droga na wesele. Ale na tej drodze stali żandarmi niemieccy i zabrali mnie stante pede [czyli z miejsca albo – bez zwłoki], jako że to była łapanka, do wyładowywania węgla na stacji ciuchci Warszawa–Grójec i do wesela nie doszło. Ale ja byłem zawsze uparty, jak ten kozioł, więc myślę sobie – jakże to tak żyć? Bez wesela? Więc ożeniłem się po raz drugi. Ale ponieważ druga żona wniosła w posagu tylko ten wspomniany jeden tom Boya i na dokładkę stary tapczan (bardzo solidny tapczan, czego dowodem – mam nadzieję – nasze dzieci, Małgosia i Jacek), a ja też byłem jak ta mysz kościelna, więc wesela nie było za co zrobić. Zjedliśmy ze świadkami pieczoną kaczkę zakupioną w restauracji, wypiliśmy po kielichu (niestety, niestety – nie tym starym kielichu Arona) i cześć.
I wreszcie to wesele pierwsze, od którego zaczyna się – czy kończy – linia paraboliczna i wszystkie te weselne dywagacje. I to wesele zapisało się jakoś szczególnie. Wesele Księżyka. Już samo to nazwisko brzmi dobrze, no nie? Wesele odbyło się w wozowni. Księżyk uprosił ojca mego, żeby mu zezwolił, ale długo musiał molestować, bo ojciec w zasadzie nie miałby nic przeciwko temu, gdyby nie obawa, że jak się popiją, rzuci który niedopałek i będzie pożar. Pożar, owszem, był, ale nie wtedy i nie od papierosa, i nie wozownia się spaliła, ale nasz stary dwór, który miał ponad 100 lat, choć krzepki był jeszcze i urodziwy. Nowy dworek, choć nowocześniejszy i z dwiema łazienkami, to już nie było to.
Ale tymczasem, targ w targ, ojciec zgodził się, ale powiedział:
– Tylko żeby mi tam bijatyk żadnych nie było, bo przegonię.
A wiadomo, jak na wsi zabawa, czy to z racji wesela, czy w ogóle, to bez bitki mało kiedy się obejdzie, zaraz w ruch idą gwichty. Gwichty to były ciężarki, wagi pół czy cały kilogram, inaczej mówiąc: odważniki, na doczepionej sprężynie, którą puszczało się w ruch i rozbijało łeb.
Z wozowni wyciągnięto wszystkie pojazdy, umajono ją gałązkami, postawiono stoły, ławy i wszystko odbyło się nad podziw grzecznie i jak by powiedział poprzednik Księżyka – legancko. Byliśmy zaproszeni, bo jakże inaczej? Jak weszliśmy, to orkiestra zagrała marsza na powitanie, a później zaczęły się oberki, polki galopki i tanga milonga, a Księżyk śpiewał najnowszy przebój: „To za grosz papie-ros, to mi życie to-mi los”. Przyszedł na to wesele dziad ze wsi Superunek, jakby żywcem przeniesiony z Bronowic na mazurską ziemię i jak to z dziadami bywa, począł snuć wspominki. Ale nie o rzezi galicyjskiej gadał, bo to było dziadzisko pogodne, tylko o koniach, jakie to dawniej ogniste konie bywały. A dla mnie konie to było wtedy wszystko. Więc nadstawiłem uszu i słuchałem.
– Stoję ja na obejściu – dziamdział dziad – i słyszę, jak bryczka turkocze z dala. Aha, myślę sobie, nic, tylko starszy pan jadzie ode miasta. Patrzę ja po lewo, jadzie on, kapelus ręką tylko trzyma, żeby mu go wiatr nie zwiał. Nie zdążył ja głowy swej obrócić na prawo, a jego już tam nie ma, ino kurz ostał się…
I dalej takie różne kawałki, że w ogóle za Ruska to bywało lepiej, jak teraz jest ludziom, bo żadnego tam krezysu nie było, a jak wesele odprawowali, to u biedniejszych trzy dni, a jak który zasobniejszy, to i do tygodnia i tak dalej, i tak dalej.
Ale ja już dalej nie słuchałem, bo wolałem z dziewuchami potańcować, bo byłem już chłopak, jak to się nazywało na wsi – pod krawatem. Wykrawacił się i poszedł się kawalerzyć, tak się mówiło. Więc skoczyłem się kawalerzyć, a później spocony, ale wesolutki jak ten szczygiełek wyszedłem powietrza łyknąć, a już była noc, tyle że z księżycem, który księżykowemu weselu przyświecał. I podskoczył do mnie chłop wielki jak sosna, w pierś mnie szturchnął i chciał mnie bić. Do dziś nie wiem dlaczego, może był pijany, może mu kto doniósł, że w Rosji sowieckiej rewolucja była, a może jego dziewuchę w tańcu za mocno ściskałem, ale ja przecież byłem jeszcze gołowąs, szczyl, tyle że panicz. I wtedy jak spod ziemi wyrosło dwóch braci Księżyka, którzy na to weselisko zjechali przed tygodniem i jeden z nich coś wyrwał z kieszeni i to coś błysnęło nagle w świetle księżyca, a to był nóż. To był nóż sprężynowiec, którym potem bawiłem się razem z nimi w rzucanie do celu, bośmy się poprzyjaźnili od tej nocy weselnej. I wyskoczył trzeci Księżyk, czyli sam pan młody, i krzyknął, szczeknął! I to było jedno słowo, krótkie: „Zostaw!”. A temu bratu z wyciągniętym sprężynowcem jakby coś się w oku zapaliło, ale strasznie się zapaliło i zaraz zgasło. I dopiero wtedy się przestraszyłem, nie wiem dlaczego, złe ciarki mi przez krzyż przeleciały.
Ostatni stangret – Księżyk. Jak się okazało – herszt bandy i paser…
Więc z tymi braćmi Księżykami nastała przyjaźń i jak się kiedy pojawili, to nam ze sobą było i dobrze, i ogromnie śmiesznie, bo obaj różne dowcipki umieli opowiadać, czasem zabawne, a zawsze świńskie i mnie się to ogromnie podobało. Ale oni przyjeżdżali mało kiedy, trzy, cztery razy do roku. Jak było lato, to chodziliśmy razem kąpać się do okrągłego stawu, a tam, nad tym stawem, rzucaliśmy nożem do celu, w pień topoli, co przy stawie rosła. Jeden z nich wyciął na jej korze jakby dwa takie półksiężyce, niby jako cel do trafienia, i powiedział, że to jest dupa, ale to mu kiepsko wyszło, no a potem całkiem zarosło. Wtedy właśnie zacząłem palić, bo to oni mnie nauczyli i w ogóle uczyli mnie tak więcej życiowo, np. jak się do baby brać i co robić, żeby jej było dobrze. I mówili, że jak się będą żenić, to obowiązkowo mnie na wesele zaproszą i że to będzie dla nich zaszczyt wielki, a ja już, że tak powiem, „awansem” puchłem od tego zaszczytu i nadymałem się jak indor.
Kiedyś przynieśli ze sobą butelkę likieru miętowego, świństwo to było straszne, ale oni widać chcieli, żeby było „legancko”. Likier miał zagraniczną naklejkę. Uhonorować mnie chcieli – pomyślałem. A później znikli i długo ich nie było.
– Co z braćmi? – pytam Księżyka.
– Ja skąd to wiedzieć mam? – burknął, on, taki zawsze grzeczny, przymilny taki.
Bomba wybuchła wkrótce. Z miasta, z powiatu, przyjechała samochodem policja i zabrała Księżyka. W kajdankach. Skazali go, nie pamiętam na ile, za paserstwo i za ukrywanie łupów, więcej mu nie udowodnili. Ale braci Księżyka, tych to na długie lata, bo nie tylko że kradli, ale napadali na ludzi z bronią w ręku i zarzynali. Chyba któryś złapał dożywocie. Wołałem o tym nie myśleć, ale to łatwo tak powiedzieć: nie myśleć. Jeszcze dziś, dzisiaj jeszcze, nie bez zażenowania spisuję dzieje tej mojej „młodocianej przyjaźni”. I zaraz przypomina mi się ten fragment „Wesela”, tego „Wesela”, które tak dobrze znam na pamięć:
„DZIAD
Kto! ty we krwi! precz piekielny!
SZELA
Ja weselny, ja weselny –
dajcie bracie kubeł wody, ręce myć, gębę myć
chce mi się tu na weselu
żyć, hulać, pić.
(…) Przyszedłem tu do wesela
Bo byłem im ojcom kat.
A dzisiaj ja jestem swat”.
Ale Księżyki nie pochodzili chyba z Galicji. I dla „państwa” mieli niejakie względy. I tak się kończy ta moja opowieść paraboliczna. A jakie przesłanie? Przesłania są dwa.
Pierwsze:
Wprawdzie „Wesele” jest moim ulubionym dramatem, ale może nie powinno się realizować rzeczy ulubionych. Notabene choć widziałem wiele inscenizacji „Wesela”, żadną nie byłem tak urzeczony jak „gołym” tekstem. Owszem, bywały świetne role, na czele z kreacją Andrzeja Szczepkowskiego w roli Gospodarza w nieudanej premierze Dejmka w tymże Teatrze Polskim w roku 1986. Najtrudniejszy jest jednak akt II, ten z duchami. I… ja o tym wiedziałem od dawna, już w tym katowickim przedstawieniu, gdy w punkciaku prowadziłem Szelę (źle grał go nieboszczyk Jarek Skulski, największy pijak wśród aktorów). Szelę i inne zjawy. Nawet w konwencji filmowej – zdawałoby się o tyle łatwiej – nie udało się Wajdzie rozwiązać tego węzełka. Zawsze tu się pojawia jakiś „tyjater”, cosi udawanego, albo też manierka realistyczna, albo dęta poetyckość. A w życiu takie to „prościutkie”. Moje „Szeleksiężyki” hulali wprawdzie i pili, ale sukien swych nie prali, wyglądali schludnie i miło, choć mieli na swym koncie i krwawe napady na… księży właśnie, na plebanie, gdzieś w Poznańskiem chyba. I tylko ten błysk w oku, ten błysk w ułamku sekundy, który zapalił się wtedy i zgasł. O ten błysk chodzi może? Ten błysk zgasł szybko, bo do nas przyjeżdżali tylko „na letniaki”. Strzeżcie się letników, dobrzy ludzie!
*
Trzeci w tym „stangreckim tryptyku” będzie Adam. Dwaj poprzedni, Chmielewski i Księżyk, to stare meteorki, błysnęły, mignęły i zgasły. Adam otworzył nową epokę i regres, bo nadeszły lata ostrego kryzysu, skończyło się stangretowanie, zaczęła się fornalka, cugowe konie poszły do ludzi, kareta się rozeschła, kury w niej przesiadywały. Ale łatwiej jest pisać o meteorach, trudniej o epoce, w której zaczynał się ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Już nie było „wsi spokojnej, wsi wesołej”, podnosił się słupek rtęci, gorączka drugiej połowy lat trzydziestych, wojna ’39 roku, wysiedlenie, tułaczka, lata Polski Ludowej, powojenna dewastacja i grabieże, nasze polskie przeminęło z wiatrem.
Taka zrobiła się konstelacja i to wszystko spod znaku Adama. Przeminęło dzieciństwo – „okres, w którym tworzy się zarówno niebo, jak i piekło” – napisał Proust. Ale piekło było dopiero przed nami. I przed Adamem. Za karę pewnie dostało mu się z reformy rolnej zaledwie dwa hektary ziemi, najgorszej zresztą. Jak tu żyć? Więc jak tysiące innych przekwalifikował się na tzw. chłoporobotnika i codziennie ciężarówka zabierała go z drogi, czekającego w szarugach jesienią, na mrozie – zimą. A chłopy, jadąc, śpiewały najnowszy przebój: „Niech się mury pną do góry…”. Miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Jeszcze nie przebrzmiała pionierska piosenka, a już spadła na niego gruźlica, która w tych latach kosiła nieźle. Spotykałem go wtedy w Warszawie, przychodził w odwiedziny… Stawał się dość szybko szkieletem powleczonym skórą, jak zdobyczne indiańskie główki – totemy. Z początku dawałem mu jakieś pieniądze, zachęcałem, żeby zjadł obiad, coś ciepłego, wkrótce zamiast pieniędzy trzeba było przejść na „system odzieżowy”, bo wszystko przepijał, zwłaszcza od czasu, gdy go wypisali ze szpitala. Przychodził na cyku, stawał się nachalny.
– Obiad? Ja niegłodny, kielicha bym wypił! Nie ma pan co?
Mieszkał już wtedy „we dworze”, z żoną, na którą wołało się Adamka, i z dziećmi, przynajmniej tymi, które nie umarły przy urodzeniu i jakoś się chowały. Wraz z nim mieszkała druga rodzina – Kaczyńskich, jedni i drudzy zajmowali tylko parter, bo na piętrze lała się woda, gdy deszcz padał albo gdy śniegi topniały. Dach nie był reperowany od przedwojny.
– Adam, dlaczego wy tego dachu ze Staśkiem Kaczyńskim nie naprawicie, co to za filozofia postarać się o trochę dachówek, a choćby i blachą gdzie trzeba pokryć, papą, przecież wam już przez sufit cieknie.
– Miednicę się podstawia.
– Tam wszystko przegnije, jak tak można? Dzieci masz, wnuków się dochowałeś, a i dla ciebie powinno być sucho… Dlaczego milczysz?
– Iiii… A o czem tu, panie dziedzicu (!) mówić. Czy to jest moje?
– Zwariowałeś, to co, ja mam ten dach naprawiać?
– No… gmina. Bo to liczyć, do gminy należy, nie do mnie.
– A gmina co?
– Nic.
I po chwili:
– Moje łóżko stoi w rogu, jak stołowy był, przy oknie, co na taras wychodzi. I tam ja przez to okno lubię sobie popatrzeć na aleję kasztanową, co do stawów idzie, tam gdzie ta figura Matki Boskiej.
– To ona jeszcze stoi?
– Stoi. Ale bez głowy.
– Dlaczego bez głowy?
– To pan nie wie? Jak Ruskie weszły, to jedna żołnierka z tarasu się przymierzyła i z karabinu strzeliła, i od jednego wystrzału ta głowa po-o-szła! W kawałki. Ludzie to nawet mówili, że za takie coś Pan Bóg ją ukarze. Może i ukarał, bo oni na Berlin jeszcze szli. A to była ładna baba, rozłożysta (tu oko mu błysło) i za przeproszeniem cycata i dupiata, jak te ruskie baby bywają.
– A słuchaj, Adam…
– Słucham.
– A topola, co była nad okrągłym stawem, to stoi czy ścięli?
– Topola? – zdziwił się. – Chyba ścięli.
Tak, była taka figurka Matki Boskiej w parku, pod której stopami na cokole znajdowała się tablica mosiężna z wypukłymi literami: „Pamięci Maryli – 1918”. To siostra mego ojca, zmarła na hiszpankę w wieku 29 lat. Ale o tem – potem.
Teraz pomyślałem sobie, kiedy on mi tak o tej żołnierce łakomie wspominał, jak to kiedyś za tym Adamem dziewuchy szalały, bo to był chłop, jak Grigorij Melechow z „Cichego Donu”. Dziewuchy za Adamem piszczały, a bywało, że i za łby się brały, z którą pierwszą zatańczy, jak zabawa była. Bo nikt nie tańcował jak on, ale żadne tam tangi milongi, dla Adama najweselszy był oberek, przybijał do podłogi jak młotkiem, aż dzwoniło. A one napraszały się.
– Co to ja jeden na świecie? Mało to chłopaków pod ścianą wystaje? Chcecie, żeby mi wleli, co?
A one chichotały, bo lubiły słuchać jego głosu, bo nim dudnił jak w cembrowanej studni. A ożenił się, nie wiedzieć czemu, z najbrzydszą. Inna rzecz, że on tylko był w służbie, ziemi miał tyle, co w doniczce na oknie. A to, że został w młodych latach po Księżyku stangretem? Ale taki dobry do tańcowania i do ściskania się w rowie czy krzakach na jeden wieczór, a nie na całe życie. I nie trafiła mu się Aksinia, tylko Adamka, czy też, jak poważniej na nią zaczęli wołać: Dylaczka (bo Adam – Dylak się nazywał). Ale przekonał się prędko, że z nią żartów nie ma. Ziemi nie posiadał, ale bat, bat miał! To Dylaczka z tym batem w wieczór wychodziła i szybko po tych rowach zrobiło się pusto, bo która dziewczyna lubi z czerwoną pręgą na gębie ludziom się pokazywać, żeby się śmiali?
Tak że potem pozwalał sobie, ale już tylko po Bożemu i co rok, to prorok, nie zliczyć, ile tych dzieci Adamce narobił. I na to wszystko trzeba było zapracować, a krowa, choć na dworskiej ordynarii, była jedna tylko, a świniaki ze dwa, trzy, żeby choć raz do roku, na święta. A dzieci swoje to ponazywał jak we dworze. Sam był Adam, jak mój ojciec, jedna córka Wanda – jak moja matka, synowie Tadek [jak stryj ojca], Jurek i tak dalej.
A jego żona to do dziś nie wiem, jak miała na imię. Zawsze Dylaczka i Dylaczka albo – Adamka właśnie. Żeby tym dzieciom ulżyć, tym, co nie pomarły Dylakom, ojciec z ordynarii i pensji po cichu, żeby zawiści nie było, jak tam mógł , to dodawał. I to Adamowi, jak było już po wojnie, ludzie dobrze popamiętali, że był za „sługusa”… I że jak Niemcy przyszli, to pomógł kilkanaście worków ze zbożem wynieść na furkę pod las. On po wojnie też by pomógł wynieść, tylko że nie było co, mówili. Ale później, to nawet gdyby było co, nie dałby rady, żeby sobie zarzucić na plecy te głupie 100 kilogramów.
Kiedyś przyszedł do nas zimą, miał na sobie fufajkę i czapkę uszatkę, nie wiedzieliśmy jeszcze, że jest chory. Prosił, żeby mu podłożyć do siadania gazety, bo portki ma wapnem trochę uwalane. Matka pyta go:
– To co, Warszawę teraz budujesz? I tak codziennie was dowożą? Ile to? Blisko 70 kilometrów będzie?
Adam podrapał się w głowę, zaszeleścił na tych gazetach i powiedział:
– Kto jeich tam wie, proszę państwa, jaką oni karkulację mają.
Święte słowa, kto ich wie…