Читать книгу Pamiętnik inteligenta - Jerzy Rakowiecki - Страница 6

Część pierwsza
Moje szpargały 1. Ziemianie bez ziemi

Оглавление

Słowo „szpargały” zaistniało dawno. Ale dla dzisiejszego, młodego zwłaszcza człowieka, staje się ono coraz mniej przejrzyste. Hm. Kłopot. Zwłaszcza dlatego, że w tych moich „Szpargałach” trochę będzie od Sasa, a trochę do Lasa. Brzmi to felietonowo, ale cóż poradzić? Zawsze mogę sobie to skreślić, tamto wymazać lub przefasonować, bo przecież wszystko, co tu piszę, jest przeznaczone do szuflady. Do szuflady ze szpargałami.

Tak, kiedyś to się – panie dziejski – pisało, ładnie pisało, bo można się było wprawić. Zygmunt Krasiński napisał, jak wiadomo, tylko do Delfiny Potockiej, do swego Sorrento, ni mniej, ni więcej, tylko pięć tysięcy listów. Wspaniałe. Przerażające. A ile otrzymywał? Od tejże Delfiny, od Joaśki Bobrowej, od papy generała, od Orcia, czyli Lubomirskiego, od Gaszyńskiego itd. Itd.? Tak, tak, panie dobrodzieju… Tak, tak, Gerwazeńku!

Moi rodzice nic nie wynieśli z powstania warszawskiego, jak tylko dwie walizeczki, z których to w jednej – o ironio! – znajdował się komplet srebrnych sztućców do spożywania darów Bożych – i te gdzieś po drodze zaginęły [No, nie całkiem: kilkanaście sztuk z monogramami zostało…], w drugiej zaś rodzinne szpargały, które mnie się dostały w spadku. A wśród nich list barona Puszeta, pisany do pradziadka mego, Eugeniusza Rakowieckiego, z datą 27 grudnia 1862. Ten list wynoszony w walizeczce (a przy nim jeszcze starsza rodzinna pamiątka – list praprapradziadka Mikołaja Moroza z 1832 roku), a więc ten list pana barona, tuż przed powstaniem styczniowym pisany krągłymi literkami do czytania przez lupę, przewędrował długą drogę z Paryża do jednego z powiatów guberni warszawskiej Królestwa Polskiego, na wieś, do majątku, do dworu, w którym to dworze pradziadek mój Eugeniusz, zasiadłszy w miękkim biedermajerowskim fotelu i przysunąwszy sobie bliżej lampę naftową z zielonym kloszem, pijąc swoją wieczorną herbatę, czytał:

„Kochany Panie Eugeniuszu.

Właśnie się wybierałem wylać na papier całą moją żółć za tak długą niepamięć i brak wiadomości od Państwa, już wyostrzyłem stalowe piórko i przyciąłem ostro ciężarem mego żalu, już była zamiast atramentu przygotowana piołunowa odmiana i jedynie tylko wstrzymywała mnie trudność pogodzenia tych wszystkich przyrządów z życzeniami, które przy nadchodzącym Nowym Roku i święcie Pańskiego Patrona, tak serdecznie, jak ja czuję, przesłać pragnąłem”.

I dalej maczkiem na sześciu stronach.

W „Przekroju” czytam: „Wymowna jest statystyka. Obie wojny nie zniszczyły tyle dworów, ile uległo dewastacji pomiędzy rokiem 1945 a dniem dzisiejszym. Po 1944 roku dwory jak drzewa zaczęły usychać, a przecież stanowią one część kultury materialnej narodu i historii Polski. Niektóre z nich zachowały się na tej zasadzie, że trwają tak długo, dopóki się nie rozpadną. Zmieniano je na siedziby PGR, szkoły, ośrodki zdrowia, mieszkania ludzi, którym nie przychodziło do głowy, żeby coś naprawić, bo to nie ich. W nielicznych przypadkach (takich dworów jest mniej niż sto) pozostały one w rękach dawnych właścicieli (tam, gdzie były resztówki) albo trafiły do rąk mądrych użytkowników, którzy wiedzieli, co z nimi zrobić”.

Jaką wartość ma historia? Tego się nie wyliczy. Podobnie z przeszłością. Z każdą. Bo zdewastowane, czy rozkradzione, polskie dwory to nie tylko straty materialne, jak każde dobro narodowe, o tym wie nie tylko każdy baran, osioł również. Teoretycznie. Bo i skąd się ma dowiedzieć. Na przykład co znaczy określenie „ziemianin”, „ziemiaństwo”? Więc zaglądam do Słownika języka polskiego: „Ziemianin – właściciel majątku ziemskiego, dziedzic, obszarnik”. Bardzo dobrze i krótko: po pierwsze – rzeczowo, po drugie – historycznie, po trzecie – klasowo.

Natomiast Encyklopedia Glogera podaje definicję i opis aż na trzech szpaltach, to przecież encyklopedia staropolska. „Początkowo – podaje Gloger – w czasach piastowskich ziemianin oznaczał wszystkich mieszkańców wiejskich, bez względu na stany. Później dopiero oznaczał wyłącznie szlachcica, a jego dobra ziemskimi zowią”.

Mój stosunek do „ziemian” w latach, gdy jeszcze istnieli jako „klasa społeczna”, a więc w moich latach szczenięcych i młodzieńczych, był ironiczno-kpiący. Wynikało to częściowo (jak by się dziś powiedziało) ze szpanu, częściowo z tego, że na życie patrzyłem krytycznie i – jak powiada Miłosz – „przez literaturę”, ale wreszcie – choć znałem to środowisko dość powierzchownie – także z przyczyn obiektywnych. Co to znaczy? Ano po prostu: wielu moich rówieśników, krewnych, powinowatych, znajomków znajdowało się mimo przynależności do tzw. inteligencji na dość niskim poziomie. Poziomie intelektualnym oczywiście, nie moralnym lub etycznym. No, nie można generalizować, na pewno z tym bywało różnie. Zresztą i dzisiaj moja wiedza o tym nieistniejącym przecież środowisku jest raczej dość powierzchowna, a nawet nie wolna od uprzedzeń, o co najłatwiej. Zresztą moje życie potoczyło się odmiennym torem, może dlatego nie przeżywałem tej zagłady w sposób nazbyt bolesny. Inaczej jednak ta sprawa wygląda, gdy patrzę, dziś zwłaszcza, na ten mały i także daleki skrawek rodzinnego świata, który nie wróci nigdy, bo i po cóż, chyba do Muzeum Osobliwości. Do działu szpargałów. Ano właśnie…

W Słowniku języka polskiego znajduję definicję: „Szpargały – kawałek, skrawek papieru, papier zapisany lub zadrukowany, nie mający większej wartości. Jakieś bliżej nieokreślone pisma, papiery, stare dokumenty itp. Dbać o każdy szpargał. Tkwić, grzebać się w szpargałach”. Bardzo mi ta definicja odpowiada.

Pamiętnik inteligenta

Подняться наверх