Читать книгу Zmyślenie - Jess Ryder - Страница 5

1

Оглавление

Stella

Teraz

Otulam się ciaśniej kocem i spoglądam w morze. To mój ulubiony pokój – mała narożna wieżyczka na samej górze. Przez okrągłe wykuszowe okno widać słońce wędrujące ze wschodu na zachód. Pomieszczenie znajduje się dość wysoko i mogę obserwować wodę, ignorując wszelkie ślady ludzkiej egzystencji – podwójne żółte linie, wiatę autobusową, zielony trawnik upstrzony ławkami, dachy kabin plażowych układające się w zygzakowaty wzór. Mogę udawać, że otaczają mnie tylko błoto, morze i niebo.

Czy raczej mogłabym, gdyby mój majster tak nie hałasował. Zasłaniam uszy dłońmi, daremnie próbując stłumić odgłosy uderzeń. Łoskot trwa od samego rana i nie da się od niego uciec nawet tu. Mam wrażenie, jakby robotnik siedział mi w głowie i tłukł w moją czaszkę.

Ten malutki pokoik tuż pod okapem dachu to najcieplejsze miejsce w całym domu. Wspinam się tutaj co rano, gdy Jack już wyjdzie do pracy, i obserwuję przypływy i odpływy. Nie potrafię się oderwać od tego widoku. Nawet, gdy szaleje sztorm i morze jest wzburzone, wciąż wydaje mi się spokojne w porównaniu z tym, co dzieje się na dole.

Piłowanie, wiercenie, łomotanie, dudnienie, zrywanie i wyburzanie… Dom przypomina teren rozbiórki, jednak w przeciwieństwie do naszego majstra my nie możemy go opuścić pod koniec dnia. Od tygodni obozujemy w jednym z salonów na dole, zdani na łaskę zawodnego bojlera i prysznica, z którego ledwie cieknie woda. Jest tak zimno, że wieczorami nie mogę znieść rozbierania się do snu.

Styczeń to idiotyczna pora na zaczynanie robót, ale nie mieliśmy wyboru. Minęło sześć miesięcy, nim transakcja zakupu została sfinalizowana, bo dom należał uprzednio do organizacji charytatywnej i członkowie zarządu odczuwali potrzebę głosowania nad każdą, nawet najdrobniejszą decyzją. Potem nie mogliśmy znaleźć ekipy budowlanej, która podjęłaby się remontu za kwotę, jaką byliśmy gotowi zaoferować. Koniec końców wywiesiłam ogłoszenie na tablicy w lokalnym supermarkecie i na szczęście zgłosił się Alan. To miły gość, ale prawie wszystko robi sam, a jest po pięćdziesiątce i nie należy do najszybszych pracowników na planecie.

Zanim się tu przeprowadziliśmy, stworzyłam tablice inspiracji dla każdego z pomieszczeń, wybrałam próbki farb, materiałów i tapet, powycinałam z czasopism zdjęcia dywanów i lamp. Wiedziałam dokładnie, jak będzie wyglądać każda przestrzeń, które meble kupimy i gdzie je postawimy. Ale z czasem mój entuzjazm osłabł. Trudno mi sobie wyobrazić obskurne pokoje na pierwszym piętrze przeistoczone w cztery obszerne sypialnie. Im więcej czasu spędzam w ponurej kuchni rodem z lat siedemdziesiątych, tym większe mam problemy z wizualizacją jasnej, przestronnej dobudówki, którą planujemy zaaranżować, z wielkimi świetlikami i podwójnymi harmonijkowymi drzwiami.

Mewa ląduje na dachu tuż przed oknem i stroszy na zimnie tłuste pióra. Wbijam wzrok w wodnisty horyzont i próbuję wzbudzić w sobie ekscytację, którą czułam, gdy po raz pierwszy oglądaliśmy to miejsce. Był wtedy czerwiec, jeden z najgorętszych dni w roku. Słońce świeciło na chabrowoniebieskim niebie, a kanał La Manche migotał niczym Morze Śródziemne.

Nigdy wcześniej nie byliśmy w Nevansey. Wiedzieliśmy tylko, że leży kilka mil od modnego Whitstable, pełnego galerii sztuki, sklepów ze starociami i restauracji serwujących ostrygi. Domy tam były też znacznie tańsze. Wystarczyło jedno spojrzenie na zaniedbane nabrzeże, sklepiki z pamiątkami, kręconą zjeżdżalnię i gigantyczny dmuchany zamek, żeby zrozumieć dlaczego. Może kiedyś to miasteczko uchodziło za przyjemny nadmorski kurort, ale czasy świetności miało już dawno za sobą.

Jack od razu chciał zawrócić na dworzec, ale mieliśmy umówione spotkanie z agentką nieruchomości i uznałam, że to byłoby niegrzeczne z naszej strony, gdybyśmy się nie pojawili. Towarzyszyło mi też dziwne przeczucie – pomimo mało obiecującego otoczenia – że dom, który mieliśmy obejrzeć, mógł się okazać „tym jedynym”.

Pozostawiliśmy za sobą kiczowaty salon gier i ruszyliśmy nadmorską drogą, szumnie nazywaną tu esplanadą. Upał był nieznośny i czułam, że się odwodniłam. Żałowałam piwa, którym popiłam wcześniej rybę z frytkami. Gdy wspinaliśmy się na wzgórze, wachlowałam się prospektem reklamowym. Mijając po drodze kilka nudnych bungalowów, zastanawialiśmy się, gdzie też może się znajdować nieruchomość zwana Westhill House. Wzięliśmy zakręt i nagle ukazała się naszym oczom – oddalona od innych domów, postawiona na rozległej narożnej działce.

To była miłość od pierwszego wejrzenia. W każdym razie dla mnie, bo dla Jacka nie za bardzo. Dom wydawał się jeszcze większy niż na zdjęciach w internecie. Miał okna po obu stronach wejścia, parter i dwa piętra. Osiem sypialni, cztery pokoje na dole, piwniczkę, oranżerię i ogromny, zarośnięty ogród. Wymagający generalnego remontu, lecz z nieograniczonym potencjałem. Rewelacyjny dom dla dużej rodziny, twierdzili agenci. Staliśmy w milczeniu, zaskoczeni, patrząc na popękaną kamienną elewację, gnijące ramy okienne, połamane, porośnięte mchem dachówki, kamery nadzorujące na ścianach i zardzewiałą skrzynkę alarmową nad frontowymi drzwiami. Pomarańczowe smugi spływały po brudnej białej fasadzie niczym łzy po twarzy dziecka.

– Jest idealny – powiedziałam.

Jack prychnął lekceważąco.

– Muszę przyznać, że widoki są tu niesamowite, ale ten dom to rudera. Remont pochłonąłby cały twój spadek, do ostatniego pensa.

– Nie obchodzi mnie to – wyszeptałam. – Właśnie tego by dla mnie chcieli.

Zbliża się już druga po południu, a wozu dostawczego jak nie było, tak nie ma. Powinnam zejść do kuchni i przygotować sobie lunch, jednak Alan hałasuje tak bardzo, że nawet nie usłyszę pukania do drzwi. Z głodu burczy mi w brzuchu, więc niechętnie opuszczam swój punkt obserwacyjny i schodzę piętro niżej.

Przenośne radio ryczy jak zwykle, nastawione na złote przeboje. Alan podśpiewuje, uderzając do rytmu młotkiem kamieniarskim. Zaglądam do środka akurat w chwili, gdy część ścianki działowej pada na podłogę. Grudy tynku rozsypują się po ziemi, a chmura szaroróżowego pyłu wzbija się w powietrze i przyprawia mnie o kaszel.

– Nie wchodź tutaj! – Alan przekrzykuje muzykę. – Jest niebezpiecznie, reszta ściany może runąć lada chwila.

– Nastawiam wodę na herbatę. Napijesz się?

Uśmiecha się szeroko.

– Nigdy nie odmawiam filiżanki. Dzięki, złotko.

Pozwalam mu kontynuować wyburzanie i schodzę na parter do kuchni, jak zawsze krzywiąc się na widok pokrytych tłuszczem starych szafek, lakierowanej sosnowej boazerii na suficie i pomarańczowo-brązowych płytek. Włączam czajnik i w momencie, gdy sięgam po pudełko herbaty, słyszę auto wtaczające się na podjazd.

Otwieram drzwi frontowe, a zimny podmuch morskiego powietrza uderza mnie mocno w twarz. Średniej wielkości furgonetka z różowym, pełnym zawijasów napisem „Słodkich Snów” parkuje na popękanym bruku. Kierowca wysiada i rusza w moją stronę.

– Czy to Westhill House?

Kiwam głową z entuzjazmem.

Drugi koleś wysiada i otwiera tylne drzwi wozu.

– Duże podwójne łóżko i materac z pianki wysokoelastycznej. Mamy to dla pani złożyć, zgadza się?

– Tak, bardzo proszę. Śpimy w tej chwili na dole, więc gdyby mogli panowie przynieść to tutaj.

Podnoszą materac i idą za mną do naszej prowizorycznej sypialni służącej jednocześnie za salon.

Zerkają na panujący w niej bałagan, a ja czuję, że się czerwienię. Pod ścianami piętrzą się kartonowe pudła, nasze ubrania zwisają z haczyków niczym wątpliwe dzieła sztuki, pudło po pizzy leży porzucone na biurku, kable elektryczne ciągną się niebezpiecznie po podłodze. Dmuchany materac, na którym do tej pory spaliśmy, jest niepościelony, a brudne ciuchy kłębią się w jednym z kątów. Chyba powinnam była posprzątać przed ich przyjazdem. Nie żebym miała gdzie pochować wszystkie te rzeczy.

Zabierają się za składanie ramy łóżka, a ja wycofuję się do kuchni, żeby dokończyć parzenie herbaty. Trzymam kciuki, żeby ta niespodzianka poprawiła humor Jackowi. Dąsa się od czasu naszej kłótni sprzed kilku dni, jednej z tych szybkich, paskudnych pyskówek, które biorą się znikąd, wywoływane zmęczeniem i alkoholem.

– Mam już dość życia w takich warunkach – powiedział. – Plecy mnie bolą od tego dmuchanego materaca, od tygodni nie wziąłem porządnego prysznica, a jeśli będę musiał zjeść jeszcze jedno gotowe danie, chyba się zabiję.

– Ja mam gorzej. Ty przynajmniej spędzasz cały dzień w eleganckim biurze. A ja muszę tkwić w tym jednym pokoju.

– To ty chciałaś kupić ten dom.

– To była wspólna decyzja!

– Nieprawda. To były twoje pieniądze, nie mogłem cię powstrzymać.

– Tak, moje pieniądze, bo moi rodzice nie żyją – podsumowałam, wybuchając płaczem.

Czułam się okropnie, że wykorzystałam ich śmierć, aby wygrać kłótnię. Następnego dnia pojechałam do jednego z tych ogromnych podmiejskich centrów handlowych i kupiłam najlepszą ramę łóżka i najwygodniejszy materac, jaki znalazłam. To niespodzianka. Można nawet powiedzieć, że przeprosiny.

Dziś wieczorem zmuszę się, żeby wyczyścić płytę kuchenną i chociaż raz ugotować dla nas domowy posiłek. Zaledwie spaghetti bolognese, ale kupiłam też świeży parmezan i butelkę przyzwoitego chianti. Zaczniemy od nowa. Porządne jedzenie, porządne wino, porządne łóżko. Może dla odmiany czeka nas nawet porządny seks.

Pięć godzin później serce mi skacze na dźwięk klucza obracającego się w zamku. Biegnę do lustra, sprawdzam makijaż i poprawiam fryzurę. Zamiast zwyczajowej workowatej bluzy i dżinsów mam na sobie obcisłą czarną sukienkę. Założyłam błyszczące kolczyki, które kupił mi na urodziny.

– Hej, wróciłem! – woła Jack.

Szybko rozglądam się po salonie. Nowe łóżko jest świeżo pościelone. Świeczki migoczą na półce nad kominkiem, butelka wina stoi wyczekująco na biurku, którego używamy jako stołu. Pomimo panującego wokół chaosu atmosfera jest niemal romantyczna.

Jack wchodzi, rozpinając kurtkę.

– Mój Boże! Cóż to za niespodzianka? – pyta z uśmiechem.

– Uznałam, że miarka się przebrała. To podwójne łóżko, większe niż to, które mieliśmy w starym mieszkaniu.

– No właśnie widzę. – Siada i zaczyna podskakiwać na materacu. – Nie za twardy, nie za miękki. Świetny wybór, Stello.

– Tak się cieszę, że jesteś zadowolony. Mieliśmy co prawda zaczekać, aż nowa sypialnia będzie gotowa, ale…

– Nie, nie, dobrze zrobiłaś. – Pada na plecy, rozciąga wszystkie kończyny niczym rozgwiazda i wciąga powietrze w płuca. – Czy ty coś gotujesz?

Pędzę do kuchni, żeby nałożyć jedzenie, tymczasem Jack otwiera butelkę chianti i nalewa nam po kieliszku.

– Ta-dam! – Wkraczam z powrotem do środka z talerzami parującego spaghetti. – Wiem, że to nie MasterChef, ale przynajmniej zjemy domowy posiłek.

– Wszystko będzie lepsze od tego gówna, które jadaliśmy ostatnio – mówi, po czym się reflektuje: – To znaczy… jestem pewien, że będzie przepyszne.

Makaron i wino najwyraźniej robią swoje, bo już wkrótce leżymy przytuleni na nowym łóżku i oglądamy film, chociaż bardziej zajmuje nas gra wstępna. Dłoń Jacka wślizguje się pod mój biustonosz i czuję, jak sutek mi twardnieje. Przytulam się do niego mocniej, delikatnie pieszczę jego kark. Nie kochaliśmy się od tak dawna, że niemal zapomnieliśmy, jak się to robi. Spoglądam w jego ciemne brązowe oczy i uśmiecham się figlarnie. Kiwa powoli głową na ten sygnał i zamyka pokrywę laptopa.

Sprawy szybko nabierają tempa. Ściągamy z siebie ubrania i już wkrótce miotamy się po łóżku i całujemy zapamiętale.

– Kocham cię – szepczę. – Przepraszam za to wszystko. Myślisz, że kupno tego domu to był błą…

– Przymknij się – mruczy, rozsuwając mi nogi. – Nie chcę teraz o tym myśleć. Chcę tylko ciebie.

Przywieram do niego, zaciskając palce na jego zgrabnych pośladkach, i zaczynamy się kołysać.

Nagle rozlega się łomot. Wzdrygam się nerwowo.

– Co to było?

– Mmm… nic. Pocałuj mnie.

– Nie, posłuchaj! Ktoś dobija się do drzwi.

– No i co z tego?

Łup, łup, łup. Brzmi to tak, jakby ktoś uderzał w drzwi pięścią.

– Jak myślisz, kto to może być? Co powinniśmy zrobić?

Jack unosi głowę.

– Olej to.

Uderzenia stają się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe.

– Może Alan czegoś zapomniał?

– Jeśli to on, to niech poczeka sobie do jutra.

– Nie, to nie może być Alan. Przecież on ma klucze.

Łup, łup. Ktokolwiek to jest, nie ustępuje. Wyplątuję się z objęć Jacka i sięgam po szlafrok.

– Nie otwieraj. Pewnie jakiś dostawca pomylił adresy.

Łup, łup, łup.

– O tej porze? Może to policja.

– A czego chciałaby od nas policja? – pyta Jack, siadając. – To niedorzeczne.

Ale ja wiem, że walenie do drzwi nie ustanie, dopóki nie otworzę. Wybiegam boso do lodowatego przedpokoju, szybko zawiązując pasek szlafroka.

– Kto tam?! – krzyczę.

Widzę ciemną postać przyciśniętą do zbrojonego szkła.

– Proszę, wpuść mnie! Proszę! – To kobiecy głos.

Pochylam się i wołam przez otwór na listy:

– Kim jesteś?! Czego chcesz?!

– Potrzebuję pomocy!

W przedpokoju pojawia się Jack owinięty ręcznikiem.

– Co się tu dzieje?

– Na zewnątrz jest kobieta. Mówi, że potrzebuje pomocy.

– Co? To może być jakiś podstęp, Stello. Nie otwieraj.

Ale przed oczami stają mi rodzice. Wyobrażam sobie, jak leżeli zakrwawieni na poboczu w tamten ciemny, deszczowy wieczór. Może oni też wołali o pomoc, ale nikt nie zareagował. Gdyby jakiś kierowca się zatrzymał, gdyby jakiś przechodzień zauważył wypadek i zadzwonił po karetkę, udałoby się ich uratować. A ja nie musiałabym żyć z tym poczuciem winy. Może właśnie dostałam szansę, by się zrehabilitować za te wszystkie okropne rzeczy.

Nie zastanawiam się dłużej i otwieram drzwi na oścież.

Zmyślenie

Подняться наверх