Читать книгу Martwy rewir - Jim Butcher - Страница 8
Rozdział drugi
ОглавлениеPoszliśmy z psem na mój grób.
Cmentarz Graceland jest sławny. Można go znaleźć w praktycznie każdym przewodniku po Chicago – a może nawet w Internecie, Bóg jeden raczy wiedzieć. To największy cmentarz w mieście, a przy tym jeden z najstarszych. Jest otoczony solidnym murem, a poza tym w stopniu ponadprzeciętnym obfituje w opowieści o duchach i widmach. Znajdziecie na nim najróżniejsze grobowce – od prostych, ziemnych, z kamieniem nagrobnym, po naturalnych rozmiarów repliki greckich świątyń, egipskie obeliski i gigantyczne posągi. Jest nawet piramida. Graceland to takie cmentarne Las Vegas. Mam tam swój grób.
Graceland wyróżnia także to, że po zmroku jest zamykany. Nie bez powodu. Wszyscy znają ten powód i nikt o nim nie mówi głośno. Nie chodzi o to, że są tam martwi ludzie, lecz o to, że są tam ludzie nie całkiem martwi. Duchy i cienie najchętniej przebywają na cmentarzach, zwłaszcza w starszych miastach, gdzie największe i najstarsze nekropolie znajdują się w samym centrum. To dlatego buduje się wokół nich mury, choćby miały mieć zaledwie dwie stopy wysokości – nie po to, żeby ludziom utrudnić wstęp, lecz żeby innym rzeczom uniemożliwić wyjście. Mury w świecie duchów mają specyficzne znaczenie; mury cmentarne prawie zawsze są przepełnione mocą niewyartykułowanego wprost zamysłu oddzielenia żywych od umarłych i posadzenia ich przy odrębnych sektorach społecznościowego stołu.
Brama była zamknięta. Dozorca siedział w domku zbyt solidnym, żeby nazwać go budką, a zarazem zbyt małym, by określić go jakimkolwiek innym słowem, ja jednak nie pierwszy raz byłem na Graceland i znałem kilka dróg wejścia i wyjścia, dostępnych także po zmroku. W północno-wschodnim narożniku był taki fragment ogrodzenia, przy którym ekipa remontowa pozostawiła na ulicy pokaźnych rozmiarów hałdę żwiru, dostatecznie wysoką, żeby nawet człowiek z jedną sprawną ręką i wielkim, niezgrabnym psem dosięgnął szczytu muru.
Weszliśmy z Myszkiem na teren cmentarza. Mimo pokaźnych rozmiarów Myszek wciąż był zaledwie wyrośniętym szczeniakiem i jego łapy wydawały się zbyt potężne przy szczupłej sylwetce, ale proporcje ciała miał podobne do posągów, jakie widuje się przed chińskimi restauracjami: mocarna pierś i szeroki pysk znamionowały ogromną siłę. Sierść miał niemal jednolicie ciemnoszarą, tylko dolne części łap i czubki uszu i ogona były smoliście czarne. W tej chwili wyglądał jeszcze trochę nieporadnie, ale kiedy za parę miesięcy przybędzie mu masy mięśniowej, stanie się prawdziwym potworem. I niech mnie diabli wezmą, jeśli nie byłem zadowolony z towarzystwa potwora, gdy udawałem się na spotkanie z wampirem przy moim własnym grobie.
Grób znajdował się całkiem niedaleko innego, dość znanego grobu, w którym pochowano zmarłą stulecie wcześniej małą dziewczynkę imieniem Inez. Na jej grobie stała figura; często ją widywałem, do złudzenia przypominała mi oryginalną Alicję Lewisa Carrolla: cherubinek w wymuskanej, skromnej wiktoriańskiej sukience. Podobno duch dziewczynki czasem ożywiał posąg, który hasał wówczas wśród nagrobków i wypuszczał się na okoliczne ulice. Ja sam nigdy go nie widziałem.
O rety. Figura zniknęła.
Mój grób jest jednym z najskromniejszych. Jest również otwarty – tak zaaranżowała to wampirza arystokratka, która go dla mnie kupiła. Załatwiła mi również dyżurną trumnę, która w każdej chwili miała być do mojej dyspozycji – trochę jak Air Force One dla prezydenta, tylko bardziej makabrycznie. Dead Force One.
Mam zupełnie zwyczajny nagrobek z białego marmuru, postawiony na sztorc i opatrzony śmiałymi złotymi literami: HARRY DRESDEN. Poniżej widnieje złoty pentagram – pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg, symbol sił magii spętanych wolą śmiertelnika – i kolejny napis: ZGINĄŁ, ROBIĄC TO, CO SŁUSZNE.
Takie miejsce skłaniało do zadumy.
Oczywiście wszyscy umrzemy. Na poziomie czysto intelektualnym zdajemy sobie z tego sprawę; domyślamy się tego już w młodości i tak bardzo nas to przeraża, że potem przez ponad dekadę wmawiamy sobie, że jesteśmy nieśmiertelni.
Nikt nie lubi myśleć o śmierci, ale prawda jest taka, że nie da się jej uniknąć. Bez względu na to, co robicie – ile czasu spędzacie na siłowni, jak żarliwie stosujecie dietę, medytujecie, modlicie się i ile dajecie na kościół – wszyscy stajecie w obliczu ozięble bezlitosnego faktu: pewnego dnia przyjdzie koniec. Pewnego dnia słońce wzejdzie jak zwykle, Ziemia będzie się kręcić, ludzie będą się zajmować codziennymi sprawami... i tylko was w tym zabraknie. Będziecie zimni i nieruchomi.
Bez względu na wszelkie religie, zeznania świadków, którzy otarli się o śmierć, oraz wyobrażenia gawędziarzy na przestrzeni dziejów, śmierć pozostaje nieprzeniknioną tajemnicą. Nikt tak naprawdę nie wie, co jest potem – zakładając, że w ogóle istnieje jakieś „potem”. Idziemy ślepi na spotkanie tego, co czeka nas w ciemności po drugiej stronie.
Śmierć.
Nie ma przed nią ucieczki.
Ty.
Też.
Umrzesz.
Jest to gorzki i potwornie konkretny fakt, z którym trzeba się pogodzić – możecie mi jednak wierzyć, że nabiera zupełnie nowych odcieni i faktur, gdy człowiek mierzy się z nim nad swoim własnym otwartym grobem.
Stałem wśród milczących nagrobków i pomników (stonowanych i ekstrawaganckich) w poświacie październikowego księżyca. Było za zimno na świerszcze, ale towarzystwa dotrzymywały mi inne dźwięki: uliczny zgiełk, zwodzenie syren, jazgot alarmów samochodowych, huk przelatujących w górze odrzutowców i dobiegające z oddali dudnienie głośnej muzyki – puls Chicago. Znad jeziora Michigan unosiła się mgła – nic nadzwyczajnego, jednakże tej nocy była wyjątkowo gęsta, kiedy sięgała mackami pomiędzy groby. Powietrze tętniło bezgłośnym napięciem, niemą, przytłumioną energią, tak typową u schyłku jesieni. Halloween było tuż-tuż; zacierała się granica pomiędzy Chicago i światem duchów, Nigdynigdy. Wyczuwałem, jak niespokojne cmentarne cienie, najczęściej zbyt słabe, żeby objawić się oczom śmiertelnika, poruszają się niespokojnie w oparach mgły, smakując przesycone energią powietrze.
Myszek usiadł przy mnie. Czujnie strzygł uszami i rozglądał się na wszystkie strony, tak ewidentnie skoncentrowany, że zaczynałem podejrzewać, że widzi rzeczy, które ja tylko instynktownie wyczuwam. Cokolwiek jednak wypatrzył, nie przejął się tym zbytnio. Siedział w ciszy, podstawiwszy łeb pod moją obleczoną w rękawiczkę dłoń.
Włożyłem długi skórzany płaszcz, którego półpelerynka opadała mi niemal na wysokość łokci, do tego czarne wojskowe spodnie, sweter i stare wojskowe buty. W prawej ręce trzymałem swoją laskę maga – kawał litej dębiny, na całej długości ręcznie rzeźbiony w zamaszyste runy i symbole. Na szyi miałem zawieszony na łańcuszku srebrny pentagram od matki. Stwardniała od blizn skóra ledwie czuła dotyk bransolety z malutkich tarcz na lewym nadgarstku. W kieszeni płaszcza miałem kilka główek czosnku, związanych w pokaźny pęk, który przy każdym ruchu obijał mi się o udo. Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że to losowa zbieranina niewinnych przedmiotów, dla mnie jednak stanowiły arsenał, dzięki któremu wychodziłem obronną ręką z niejednych tarapatów.
Mavra dała mi słowo honoru, ale miałem pod dostatkiem innych wrogów, którzy z miłą chęcią spróbowaliby mi dopiec. Nie zamierzałem być łatwym celem.
Co w niczym nie zmieniało faktu, że sterczenie po ciemku na nawiedzonym cmentarzu napawało mnie coraz większym niepokojem.
– No szybciej – mruknąłem po paru minutach. – Co ona robi tyle czasu?
Myszek warknął – basowo i cicho, tak że ledwie go usłyszałem, ale wyraźnie wyczułem, jak podenerwowany napiął wszystkie mięśnie: okaleczona ręka przeniosła jego drżenie aż do łokcia.
Ścisnąłem mocniej laskę i rozejrzałem się dookoła. Myszek również się rozglądał, i to jego ciemne ślepia pierwsze wyłowiły coś w mroku i zaczęły za tym czymś podążać; sądząc po jego spojrzeniu, intruz się przybliżał. Nagle rozległ się cichy szelest i Myszek przypadł do ziemi, z obnażonymi zębami i nosem skierowanym prosto w mój grób.
Podszedłem do grobu. Mgła sączyła się znad zielonej trawy i spływała do wnętrza. Mruknąłem pod nosem, zdjąłem z szyi amulet i przesączyłem w pięcioramienną gwiazdę odrobinę swojej woli. Pentagram rozjarzył się przyćmionym niebieskim blaskiem. Oplątałem łańcuszek wokół palców lewej ręki i ściskając laskę w prawej, zajrzałem w głąb grobu.
Zalegająca w nim mgła zgęstniała nagle, stężała i przybrała kształt wychudłego trupa kobiety, wymizerowanego i zasuszonego, jakby spędził wiele lat w ziemi. Trup miał na sobie obszerną, luźną suknię w średniowiecznym stylu, spod której wyzierała koszulka; ta pierwsza była zielona, ta druga czarna, obie zaś zostały uszyte z bawełny, nie były więc naprawdę stare, lecz uszyte względnie niedawno.
Gardłowy pomruk Myszka przeszedł w gniewne warczenie.
Trup usiadł, otworzył mlecznobiałe oczy i spojrzał na mnie. Wyciągnął rękę, w której trzymał białą lilię, i przemówił chrapliwym szeptem:
– Magu Dresdenie... Kwiat na twój grób.
– Spóźniłaś się, Mavro.
– Wiał niesprzyjający wiatr.
Wampirzyca strzepnęła dłonią i lilia wyleciała z grobu, a następnie wylądowała na moim nagrobku. Mavra wynurzyła się z dołu podobnie niesamowitym, płynnym ruchem; upiorną gracją przywodziła na myśl pająka. Zauważyłem, że ma przypasany miecz i sztylet, oba staroświeckie i wyraźnie używane – założyłbym się, że były oryginalne. Znieruchomiała po drugiej stronie dołu i zwróciła się w moją stronę, lekko odwróciwszy głowę przed światłem mojego amuletu. Spojrzenie zasnutych kataraktą oczu utkwiła w Myszku.
– Udało ci się uratować rękę? Myślałam, że po takich oparzeniach będziesz wolał ją amputować.
– To moja ręka i nie twoja sprawa. Marnujesz mój czas.
Wargi wampirzycy rozciągnęły się w uśmiechu; z kącików ust odpadły skrawki martwego ciała. Kruche włosy, do złudzenia przypominające suchą słomę, połamały się w większości na długość palca i tylko w paru miejscach dłuższe loki (barwy pleśni na chlebie) opadały jej na ramiona.
– Jesteś niecierpliwy, Dresden. To wina twojej śmiertelności. Zapewne korzystając z okazji, chcesz podyskutować o waszej napaści na moją plagę?
– Nie. – Założyłem amulet na szyję i oparłem rękę na łbie Myszka. – Nie przyszedłem w celach towarzyskich. Masz haka na Murphy i czegoś ode mnie chcesz. Załatwmy tę sprawę.
W jej śmiechu pobrzmiewały pajęczyny i papier ścierny.
– Nigdy nie pamiętam, jaki jesteś młody, dopóki znów cię nie zobaczę. Życie ucieka, Dresden; jeżeli już tak się upierasz przy tym, żeby żyć, powinieneś z niego korzystać.
– Może ci się to wyda zabawne, ale wysłuchiwanie obelg od superzombie z przerostem osobowości nie jest moją ulubioną rozrywką – odparłem, a Myszek poparł moje słowa kolejnym basowym warknięciem. Zacząłem odwracać się plecami do Mavry. – Jeżeli to wszystko, co chciałaś mi powiedzieć, to ja wracam.
Zaśmiała się głośniej i tym razem ten dźwięk śmiertelnie mnie przeraził. Może swoje dołożył ogólny nastrój chwili, ale jej śmiech wydał mi się upiorny, absolutnie niezwiązany z czymkolwiek, co mogłoby prowokować do śmiechu ... Brakowało w nim ciepła, człowieczeństwa, dobroci, radości. Był dokładnie taki jak ona sama: przywiędła powłoka skrywająca potwora rodem z koszmaru.
– Dobrze – powiedziała. – Cenisz zwięzłość. Rozumiem.
Spojrzałem na nią, pełen wątpliwości. Coś zmieniło się w jej sposobie bycia, coś, od czego rozległy się w mojej głowie dzwonki alarmowe.
– Znajdź Słowo Kemmlera – powiedziała.
Okręciła się na pięcie, aż zafurkotała suknia, i z ręką opartą niedbale na rękojeści miecza zaczęła się oddalać.
– Ej! – wykrztusiłem. – To wszystko?
– To wszystko – przytaknęła, nie odwracając się do mnie.
– Zaczekaj!
Zatrzymała się.
– Co to jest to Słowo Kemmlera, u licha?
– Droga.
– Do czego?
– Do władzy.
– Chcesz je dostać.
– Tak.
– I chcesz, żebym je dla ciebie znalazł.
– Tak. Sam. Masz nikomu nie mówić o naszej umowie ani o tym, co robisz.
Wziąłem głęboki wdech.
– Co będzie, jeśli każę ci iść do diabła?
Bez słowa podniosła rękę: w dwóch zasuszonych palcach trzymała fotografię, na której nawet w słabym świetle księżyca rozpoznałem Murphy.
– Powstrzymam cię – ostrzegłem. – A jeśli nie, to potem cię dopadnę. Jeżeli ją skrzywdzisz, zabiję cię, i to tak okrutnie, że twoich ostatnich dziesięć ofiar cudownie zmartwychwstanie.
– Sama nie będę musiała jej tknąć – odparła. – Wystarczy, że prześlę dowody policji; ukarze ją śmiertelny wymiar sprawiedliwości.
– Nie możesz tego zrobić. Wampiry toczą wojnę z magami, ale nie mieszamy do niej śmiertelników. Jeśli wplączesz w to śmiertelne władze, Rada zrobi to samo. A potem w ich ślady pójdą Czerwoni. Na świecie zapanuje chaos.
– Być może tak właśnie by się stało, gdybym próbowała skierować śmiertelników przeciwko tobie. Należysz do Białej Rady.
Nagłe olśnienie przyprawiło mnie o mdłości. Żołądek zasupłał mi się boleśnie. Owszem, ja należałem do Białej Rady Magów i byłem prawowitym obywatelem królestwa nadprzyrodzonego.
Ale Murphy nie.
– Stróż prawa – niemal zamruczała Mavra. – Obrończyni ludzi zostanie oskarżona o morderstwo, a jej jedyne usprawiedliwienie będzie brzmiało jak majaczenia wariatki. Jest gotowa polec w walce, magu, ale ja nie zamierzam jej tak po prostu zabić. Ja ją zniszczę. Zniweczę dzieło jej życia. Unicestwię jej serce.
– Suka z ciebie.
– Ależ oczywiście. – Obejrzała się na mnie przez ramię. – Jeżeli nie jesteś gotowy podważyć podstaw cywilizacji śmiertelników przynajmniej w takim stopniu, żeby narzucić im swoją wolę, nie zdołasz mnie powstrzymać.
Gniew eksplodował mi w piersi i czerwonym płomieniem rozlał się po całym ciele i umyśle. Myszek postąpił krok w stronę Mavry, mgła wokół nas rozwiała się lekko pod wpływem jego warknięcia... Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ciągnę go za sobą.
– Akurat! Gdyby nie rozejm, na który się zgodziłem, tobym cię...
Mavra odsłoniła trupio żółte zęby w upiornym uśmiechu.
– Zabiłbyś mnie, tak jak tu stoję, magu. Nic by ci to nie dało. Uruchomiłam procedurę, która sprawi, że zdjęcia i inne dowody trafią do rąk policji, i tylko ja mogę ją zastopować. Zrobię to zaś tylko wówczas, gdy odzyskasz dla mnie Słowo Kemmlera. Znajdź je i dostarcz mi przed trzecią północą od dzisiaj, a wtedy oddam ci wszystkie materiały. Masz moje słowo.
Wypuściła zdjęcie Murphy z ręki; spadając na ziemię, zalśniło przez moment obrzydliwą fioletową poświatą. W powietrzu rozszedł się gryzący zapach płonących chemikaliów.
Kiedy znów podniosłem wzrok, Mavry nie było nigdzie widać.
Powoli podszedłem i stanąłem nad upuszczoną fotografią. Zepchnąłem wściekłość w cień i wytężyłem nadprzyrodzone zmysły, ale nie wyczułem w pobliżu obecności wampirzycy. Po paru sekundach gniewne pomruki psa przeszły w niepewne powarkiwanie, a potem zupełnie ucichły. Nie wiedziałem dokładnie, jak to działa, ale Myszek nie był zwyczajnym psem i jeśli nie wyczuwał w okolicy żadnych paskudnych stworzeń, znaczyło to, że ich tam nie ma.
Wampirzyca zniknęła.
Podniosłem zdjęcie. Obraz Murphy został oszpecony: mroczna energia zostawiła na jej twarzy ślad w postaci ciągu cyfr. Numer telefonu. Fajne.
Słuszny gniew przygasał we mnie, a ja zaczynałem za nim tęsknić; kiedy zniknie, jego miejsce zajmą mdlący niepokój i lęk.
Jeżeli nie przyjmę zlecenia od jednego z najgorszych czarnych charakterów, z jakimi miałem w życiu do czynienia, Murphy będzie skończona.
Mavra wyznaczyła mi niezwykle krótki termin. Jeżeli potrzebowała czegoś tak pilnie, to należało się spodziewać jakiejś rychłej rozgrywki w najwyższych kręgach władzy. A za trzy noce od dzisiaj wypadało Halloween. Nie dość, że będę miał zepsute urodziny, to jeszcze ktoś tu zamierzał użyć czarnej magii, co o tej porze roku mogło oznaczać tylko jedno.
Nekromancję.
Stojąc tak na cmentarzu nad swoim grobem, nagle zacząłem się trząść. Po części z zimna.
Czułem się bardzo samotny.
Myszek sapnął – w jego głosie pobrzmiewały jeszcze resztki niepokoju – i otarł się o moją nogę.
– Chodź, wracamy do domu – zaproponowałem. – Nie ma sensu, żeby więcej niż jeden z nas się w to pakował.