Читать книгу Martwy rewir - Jim Butcher - Страница 9
Rozdział trzeci
ОглавлениеPotrzebowałem odpowiedzi. Zatem nadszedł czas, by zajrzeć do pracowni.
Wróciliśmy do domu Niebieskim Chrabąszczem, zdezelowanym volkswagenem garbusem, który jest moim wiernym rumakiem, przy czym określenie „niebieski” ma w jego przypadku charakter cokolwiek metaforyczny, odkąd różne części blacharki zostały wymienione na nowe – białe, żółte, czerwone i zielone. Mike, mój mechanik, zdołał wyklepać maskę i nadać jej z grubsza pierwotny kształt, po tym, jak staranowałem jednego z moich wrogów, nie wystarczyło mi jednak pieniędzy na jej odmalowanie, dlatego do gamy kolorów doszła ostatnio szarość powłoki gruntowej.
Myszek za szybko rósł, żeby nauczyć się z gracją wysiadać z samochodu. Zajmował większość przestrzeni z tyłu auta i kiedy gramolił się stamtąd najpierw na przód, a potem przez drzwi na zewnątrz, przypomniał mi się filmik, na którym słoń morski maszerował na płetwach przez parking w Nowej Zelandii. Myszek wyskoczył uradowany z wozu, dysząc i z satysfakcją merdając ogonem. Lubił jeździć samochodem – fakt, że tym razem akurat wybraliśmy się na potajemne spotkanie na cmentarzu, ani trochę nie popsuł mu frajdy z jazdy. Dla niego to droga była celem. Myszek był bardzo zen.
Mister jeszcze nie wrócił, Thomas też, ale starałem się o tym za dużo nie myśleć. Mister był samodzielny, kiedy go znalazłem, i często wypuszczał się na samotne wycieczki. Umiał o siebie zadbać. A Thomas przeżył beze mnie całe swoje życie, z wyjątkiem paru ostatnich miesięcy. Też nie da sobie zrobić krzywdy.
Nie musiałem się martwić o żadnego z nich. Prawda?
Taaa, jasne.
Dezaktywowałem magiczne osłony chroniące mój dom przed wizytą rozmaitych istot nadprzyrodzonych i razem z Myszkiem wśliznęliśmy się do mieszkania. Rozpaliłem w kominku, przed którym Myszek wyciągnął się z westchnieniem zadowolenia. Potem zdjąłem płaszcz, narzuciłem gruby flanelowy szlafrok, wziąłem sobie colę i zszedłem do piwnicy.
Mieszkam w suterenie, skąd przez ukrytą na co dzień pod dywanem klapę w podłodze można zejść (po składanych schodkach) do znajdującej się w podziemiach pracowni. Przez cały rok panuje w niej przejmujący chłód, dlatego noszę ciepły szlafrok – cierpi na tym romantyczny wizerunek maga, ale przynajmniej nie marznę.
– Bob? – odezwałem się, zszedłszy do pracowni. Było ciemno, choć oko wykol. – Jest robota. Grzej banki pamięci.
Pierwsze światła, jakie się zapaliły, miały pomarańczowy odcień i wielkość płomyków świecy: rozbłysły w oczodołach ludzkiej czaszki i przybierały na sile, aż dostrzegłem w ich blasku całą półkę, na której spoczywała czaszka – zwyczajny kawał deski zawieszony na ścianie, zastawiony poza tym świecami, romansidłami i paroma drobiazgami.
– Czas najwyższy – mruknęła czaszka. – Od tygodni nie byłem ci potrzebny.
– Taka pora roku. Po paru latach większość zleceń w okolicy Halloween wygląda podobnie; nie ma sensu zawracać ci głowy, kiedy i bez tego znam odpowiedzi.
– Gdybyś był taki cwany, teraz też byś mnie nie potrzebował – odburknął Bob.
– To prawda.
Wyjąłem z kieszeni zapałki i zacząłem zapalać świece – na początku te rozstawione na biegnącym przez środek pomieszczenia stole z metalowym blatem.
– Ale to ty jesteś duchem wiedzy – dodałem – a ja tylko człowiekiem.
– Istotnie – przytaknął Bob, przeciągając zgłoski. – Dobrze się czujesz, Harry?
Zapaliłem świece na białych drucianych półkach i blatach roboczych pod trzema ścianami piwnicy, tworzącymi podkowę wokół długiego stołu. Walały się na nich plastikowe talerze, pokrywki, puszki po kawie, torebki, pudełka, puszki, fiolki, butelki i wszelkie inne możliwe do wyobrażenia małe pojemniki, zawierające najróżniejsze substancje, od najzwyklejszych paprochów po atrament ośmiornicy. Na półkach znajdowała się łącznie chyba z tona książek i notatników – niektóre były schludnie ustawione, inne zrzucone byle jak na stos po tym, jak ostatnio z nich korzystałem. Dawno nie zaglądałem do laboratorium, a że zakazałem do niego wstępu elfom, wszędzie zalegała cienka warstewka kurzu.
– Czemu pytasz? – odpowiedziałem pytaniem.
– No, po pierwsze, prawisz mi komplementy – zaczął ostrożnie Bob. – To zawsze jest zły znak. A po drugie, wszystkie świece zapalasz zapałkami.
– Co z tego?
– To z tego, że mógłbyś zapalić je tym głupim zaklęciem, które sam wymyśliłeś, bo zapałki co rusz wypadają ci z tej oparzonej ręki. Zużyłeś już siedem.
Pudełko po raz kolejny wyśliznęło mi się z zesztywniałych palców w rękawiczce.
– Osiem – poprawił się Bob.
Stłumiłem gniewny pomruk i potarłem nową zapałką o draskę. Zrobiłem to zbyt mocno i drewienko pękło.
– Dziewięć – powiedział Bob.
– Zamknij się.
– Jak chcesz, szefie. Trzymanie buzi na kłódkę to moja specjalność.
Zapaliłem wszystkie świece do końca, zanim Bob odezwał się ponownie:
– Potrzebujesz pomocy przy tworzeniu nowej różdżki bojowej?
– Nie, Bob. Mam tylko jedną sprawną rękę. Nie wyrzeźbię różdżki jedną ręką.
– Mógłbyś użyć imadła.
– Nie jestem gotowy. – Zmasakrowane palce pulsowały bólem. – Po prostu... jeszcze nie.
– Lepiej zacznij się przygotowywać, bo to tylko kwestia czasu, jak jakieś paskudztwo się tu zjawi i...
Spiorunowałem czaszkę nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Dobrze już, dobrze. – Gdyby Bob miał ręce, rozłożyłby je teraz w obronnym geście. – Chcesz powiedzieć, że nadal nie zamierzasz korzystać z magii ognia.
– Na gwiazdy i kamienie... – Westchnąłem. – Używam zapałek zamiast zaklęcia zapalającego i jestem zbyt zajęty, żeby zrobić sobie nową różdżkę bojową. Wielkie mecyje. Prawda jest taka, że w moim codziennym życiu nie ma zapotrzebowania na wysadzanie rzeczy w powietrze lub spalanie ich do zgliszczy.
– Masz mokre nogi, Harry? Widzisz piramidy?
– Że co? – zdziwiłem się.
– Ziemia do Dresdena! Stoisz po kolana w Nilu!
Bez przekonania rzuciłem w niego pudełkiem zapałek. Odbiło się od czaszki i reszta zapałek się rozsypała.
– Zachowaj rady swojego wewnętrznego psychoanalityka dla siebie – burknąłem. – Robota czeka.
– Wiem, wiem... – przytaknął z westchnieniem Bob. – Masz rację, Harry, co ja wiem o życiu?
Spojrzałem na niego wilkiem i przysunąłem sobie taboret do stołu. Wyjąłem notes i ołówek.
– Pytanie dnia: co wiesz o tak zwanym Słowie Kemmlera?
Bob zacmokał z powagą, co zrobiło na mnie wrażenie, bo przecież nie miał języka. Zresztą może wcale nie powinienem się dziwić – zgłoskę „be” też umie wymówić, a nie ma warg.
– Jakaś podpowiedź? – spytał.
– Nic pewnego, ale instynkt mi podszeptuje, że ma to coś wspólnego z nekromancją.
Bob zagwizdał przez zęby.
– Oby nie.
– Dlaczego?
– Dlatego że tamten Kemmler był prawdziwym potworem. Nie żartuję. Chory facet, Harry. Zły do szpiku kości.
Zaintrygował mnie. Bob czaszka był duchem powietrza, istotą zamieszkującą pozbawiony moralności świat czystej wiedzy. Ledwo, ledwo ogarniał ideę dychotomii dobro-zło, przez co miał tylko zgrubne pojęcie o tym, gdzie przebiega granica. Zatem, jeżeli Bob mówił o kimś, że jest zły... No, Kemmler musiał być naprawdę nieprzeciętnym draniem.
– Co takiego zrobił? – zapytałem. – Dlaczego mówisz, że był zły?
– Jego najsłynniejszy numer to pierwsza wojna światowa.
– Ale... cała?
– Prawie. Machinacje przed jej wybuchem trwały blisko sto pięćdziesiąt lat, a Kemmler maczał w nich paluchy na sto różnych sposobów. Po zakończeniu konfliktu zniknął i pojawił się ponownie dopiero podczas drugiej wojny, kiedy to zaczął ożywiać trupy w masowych grobach. Szalał w Europie Wschodniej, gdzie i bez jego udziału sytuacja była makabryczna. Nikt nie wie, ilu dokładnie ludzi zabił.
– Na gwiazdy i kamienie... Dlaczego to robił?
– Mam zgadywać? Dlatego że był nienormalny. I na dokładkę zły.
– Powiedziałeś „był”. Czas przeszły?
– Nawet bardzo. Po tym, co zrobił, Biała Rada wytropiła go i zlikwidowała w sześćdziesiątym pierwszym.
– Chciałeś powiedzieć... Strażnicy go wytropili?
– Nie. Biała Rada. Cała. Merlin, Rada Starszych, silna ekipa z Archangielska, Strażnicy, plus wszyscy magowie i ich sprzymierzeńcy.
Zamurowało mnie.
– Tylu ich na jednego człowieka?
– Nie bez powodu nazwałem go potworem. Kemmler był nekromantą, Harry. Miał władzę nad umarłymi. Poza tym paktował z demonami, kumplował się z większością wampirów z Dworów, znał wszystkich skurczybyków w Europie i co bardziej wrednych fae. Miał również własnych mini-Kemmlerów. Uczniów. Tudzież zabójców.
– Niech go diabli – mruknąłem.
– To już załatwione. Zabili go na amen. Więcej niż raz. Raz już wrócił po tym, jak Strażnicy załatwili go na początku dziewiętnastego wieku, dlatego za drugim razem bardziej się postarali. Dobrze mu tak, psychopacie jednemu.
Nie wierzyłem własnym uszom.
– Znałeś go?!
– Nie opowiadałem ci o nim? Przez jakieś czterdzieści lat był moim właścicielem.
Wytrzeszczyłem oczy.
– Pracowałeś z tym potworem?
– Robię to, co do mnie należy – odparł z dumą Bob.
– W takim razie jak trafiłeś do Justina?
– Podczas ostatniej walki z Kemmlerem Justin DuMorne był Strażnikiem, Harry. Wyniósł mnie ze zgliszczy jego pracowni. Podobnie jak ty wyniosłeś mnie ze zgliszczy laboratorium Justina po tym, jak go zabiłeś. Koło życia. Jak w piosence Eltona Johna.
Poczułem całkiem konkretny chłód. Przygryzłem wargę i odłożyłem ołówek; miałem wrażenie, że ciąg dalszy tej rozmowy może nie być najlepszym materiałem do sporządzania notatek.
– Czym w takim razie jest Słowo Kemmlera, Bob?
– Nie mam pojęcia – odparł Bob.
– Jak to nie masz pojęcia? – nasrożyłem się. – Myślałem, że byłeś jego czaszko-Piętaszkiem?
– Bo byłem. – Oczy Boba zamigotały nerwowo. – Ale niewiele z tego pamiętam.
Parsknąłem śmiechem.
– Bob... Przecież ty niczego nie zapominasz.
– To prawda. – Jego głos zabrzmiał bardzo, bardzo cichutko. – Chyba że chcę zapomnieć, Harry.
Zmarszczyłem brwi. Wziąłem głęboki wdech.
– Chcesz powiedzieć, że celowo zapomniałeś fakty związane z Kemmlerem.
– Albo zostałem do tego zmuszony. Posłuchaj, Harry... mógłbym wyjść? Pokręcić się po pracowni? Tylko teraz, kiedy rozmawiamy...
Zamurowało mnie. Bob nawet w swoje najlepsze dni uwielbiał płatać mi figle; wypuszczałem go już wyłącznie w bardzo konkretnych misjach wywiadowczych. Często marudził, żebym zgodził się na jedną z tych jego perwersyjnych eskapad, ale nigdy nie prosił o pozwolenie opuszczenia czaszki na czas rozmowy ze mną.
– Nie ma problemu – odparłem. – Masz nie opuszczać pracowni i wrócić na miejsce po zakończeniu rozmowy.
– W porządku – zgodził się Bob. Rój świetlistych punkcików wielkości iskier z ogniska wystrzelił z oczodołów czaszki i śmignął w najdalszy kąt pomieszczenia. – Kiedy bierzemy się do roboty nad twoją nową różdżką?
– Bob... Mówimy o Słowie Kemmlera – przypomniałem mu.
Światełka przemknęły niespokojnie na drugą stronę laboratorium i świetlistą helisą owinęły się wokół schodków na górę.
– To ty mówisz o Słowie Kemmlera – zauważył Bob. Świetlisty obłok rozciągnął się, światełka przemykały w górę i w dół schodów. – Ja doskonalę swój najnowszy numer sceniczny, w sam raz do Vegas. Patrz: jestem DNA.
– Może byś przestał błaznować? Pamiętasz w ogóle cokolwiek na temat Kemmlera?
Iskierki znów zbiegły się w chmurę.
– Tak – przytaknął drżącym głosem Bob.
– Powiedz mi, co o nim wiesz.
– To rozkaz?
Zamrugałem ze zdumienia.
– Mam ci rozkazywać?
– Nie chcesz mi wydać takiego rozkazu, Harry.
– Niby dlaczego? – zainteresowałem się.
Światełka zaczęły zataczać nierówne kręgi po pracowni.
– Dlatego że wiedza to sedno mojego bytu. Zatarcie wiedzy na temat Kemmlera kosztowało mnie... utratę znacznej części jestestwa. To tak jakby ktoś ci obciął rękę; resztki tego, co wiem o Kemmlerze, znajdują się blisko tych odciętych członków.
Chyba zaczynałem go rozumieć.
– To boli – domyśliłem się.
Iskierki zatańczyły niepewnie.
– Też. Ale to nie wszystko.
– Jeżeli zaboli, przestanę wypytywać. A potem, po skończonej rozmowie, znów będziesz mógł zapomnieć.
– Ale...
– To rozkaz, Bob. Mów.
Bob się wzdrygnął. To był dziwny widok. Chmura światełek zadygotała, jakby trącona drżącym podmuchem wiatru, a potem nagle przeskoczyła w bok, jakbym do tej pory patrzył na nią jednym okiem i znienacka spojrzał drugim.
– Kemmler – powtórzył Bob. – Dobrze. – Światełka znieruchomiały przy końcu stołu. Chmura przybrała idealnie kulisty kształt. – Co chcesz wiedzieć, magu?
Czujnie obserwowałem iskierki, ale nie widziałem niczego nadzwyczajnego. Może poza tym, że Bob nagle się uspokoił. I przybrał taki regularny kształt.
– Powiedz mi, co to jest Słowo Kemmlera.
Światełka zatętniły szkarłatem.
– Wiedza. Prawda. Władza.
– A tak... bardziej konkretnie?
– Mistrz spisał swoje nauki, magu, aby ci, którzy przyjdą po nim, mogli się od niego uczyć. Aby mogli poznać prawdziwą potęgę magii.
– Chciałeś powiedzieć: nekromancji.
W głosie Boba zabrzmiała pogardliwa nuta wyższości:
– To, co ty nazywasz magią, to salonowe sztuczki w porównaniu z mocą, jaką dysponuje władca życia i śmierci.
– To twoja opinia, domyślam się.
– To coś więcej – powiedział Bob. – To prawda. Prawda, która objawia się tym, którzy jej szukają.
– Co masz na myśli?
Błysnęło i w lśniącej chmurze iskier uformowała się para białych oczu. Niesympatycznych białych oczu.
– Czy mam ci wskazać początek tej ścieżki? – spytał Bob. – Śmierć, Dresden, jest częścią ciebie. Jest nieodłącznie wpleciona w materię twojego istnienia. Jesteś zbiorem części, z których każda umiera, by następnie odrodzić się w przetworzonej postaci.
Białe światła świeciły zimnym blaskiem – nie zimnym jak górski strumień, tylko raczej zimnym jak cmentarna mgła. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś podobnego. Nie było sensu przerywać Bobowi, kiedy w końcu zaczął puszczać farbę.
Ale tak poza tym... Fascynujące światła.
– Martwe ciało nawet w tej chwili ozdabia twoją postać. Paznokcie. Włosy. Pieścisz je i doglądasz ich jak każdy inny śmiertelnik. Wasze kobiety je ozdabiają. Wabią nimi. Śmierci nie należy się bać, chłopcze. Śmierć to kochanka, która czeka, by wziąć cię w ramiona. Możesz to poczuć, jeśli wiesz, jaki jest jej dotyk: zimny, powolny, słodki.
Miał rację: w paznokciach i włosach poczułem zimne, mrowiące nie-uczucie. W pierwszej chwili wydało mi się bolesne, ale potem zdałem sobie sprawę, że odczuwam tylko lekki dreszcz w miejscach, gdzie ta lodowata energia ociera się o pulsującą pod skórą krew. Tylko tam, gdzie się spotykały, było to nieprzyjemne. Bez krwi zimno byłoby czystą, nieskończoną błogością.
– Przyjmij odrobinę śmierci do swego wnętrza, chłopcze, a ona wskaże ci drogę po więcej. Otwórz usta.
Posłuchałem. I tak patrzyłem w to światło. Było tak niesamowite, że zasługiwało na to, żeby się na nie gapić. Ledwie zauważyłem zmrożony okruch niebieskiego światełka, niczym truchło maleńkiej gwiazdy, który wypłynął z jednego z białych ślepi ducha i zaczął szybować w stronę moich otwartych ust. Wrażenie zimna się nasiliło i drobina uderzyła w mój język jak termonuklearna miętówka, lodowato gorąca, parząco słodko-gorzka i... i niewłaściwa. Wyplułem ją z obrzydzeniem i zasłoniwszy twarz rękami, osunąłem się na podłogę. Czułem rozlewające się po moim ciele odrętwienie.
– Za późno! – wychrypiał triumfalnie duch. Wystrzelił w powietrze i wirował nade mną, napawając się zwycięstwem. – Nie wiem, co zrobiłeś z moimi myślami, ale mistrz nie będzie zadowolony, gdy się dowie, że mieszasz jego słudze w głowie.
Zimno się rozprzestrzeniało i nie był to ziąb czysto fizyczny: miał w sobie coś z bezdusznej pustki, z bezgwiezdnego chłodu, który zagarniał mnie – nie tylko moje ciało, lecz mnie całego – z bezrozumną żarłocznością. Czułem, jak zapuszcza we mnie swoje macki, spowalnia moje serce, uniemożliwia mi oddychanie.
– Wiesz, jak długo na to czekałem? – mruczał duch, szybując nade mną w tę i z powrotem. – Jak długo siedziałem zamknięty za murem własnych myśli i wyczekiwałem okazji, żeby się wyzwolić? Nareszcie, ty tępy prymitywie, nareszcie twoja głupota przestanie mi doskwierać.
– Bob... – wykrztusiłem z trudem. – Koniec rozmowy.
Szkarłatne światło rozbłysło gwałtownie w gniewie i wydało z siebie przejmujące zawodzenie, od którego zatrzęsły się półki na ścianach, a ja miałem wrażenie, że głowa mi się rozpęknie na dwoje. A potem chmura czmychnęła na drugą stronę pomieszczenia i została wessana przez oczodoły czaszki jak przez jakiś piekielny odpływ.
Gdy ostatnia drobinka zniknęła w głębi czaszki, makabryczny ziąb trochę zelżał. Leżałem skulony i ze wszystkich sił starałem się z niego otrząsnąć – trochę to trwało, a ohydna pustka kleiła mi się do paznokci nawet po tym, jak odzyskałem czucie w palcach, ale w końcu udało mi się usiąść. Przyciągnąłem kolana do piersi i siedziałem bez ruchu, wstrząśnięty i na wpół oszalały ze strachu. Zawsze wiedziałem, że Bob jest bezcennym skarbem i żaden duch obdarzony taką wiedzą nie może być po prostu słaby, nie byłem jednak przygotowany ani na prawdziwą skalę jego mocy, ani na takie natężenie złych intencji. Nie spodziewałem się, że jest uśpionym monstrum, które tylko czeka, żeby je obudzić; myślałem, że jest po prostu wyszczekanym, przenośnym źródłem wiedzy.
Boże święty, nie pamiętałem, kiedy poprzednio miałem do czynienia z demonem obdarzonym tak wielką mocą psychiczną. Gdybym spóźnił się o sekundę, albo – na gwiazdy i kamienie! – gdybym zapomniał warunku, który przegna Boba z powrotem w głąb czaszki i wymaże jego mroczne wspomnienia, byłbym trupem. Albo czymś jeszcze gorszym.
I byłaby to wyłącznie moja głupia wina.
– Harry? – odezwał się Bob.
Skrzywiłem się i jęknąłem cicho. Wziąłem się w garść i spojrzałem na czaszkę. Leżała na półce, a światełka w jej oczodołach miały swój zwykły pomarańczowy kolor.
– Cześć.
– Masz sine wargi – powiedział bardzo cicho Bob.
– Mhm.
– Co się stało?
– Zrobiło się tu jakoś zimno.
– Przeze mnie.
– Tak.
– Przykro mi, Harry. Ostrzegałem cię.
– Wiem. Nie zdawałem sobie sprawy.
– Kemmler był złym człowiekiem, Harry. Wziął to, czym byłem, i zdeformował. Zniszczyłem większość łączących mnie z nim wspomnień, a czego nie zdołałem zapomnieć, ukryłem i zamknąłem na klucz. Nie chciałem taki być.
– I nie będziesz – zapewniłem go półgłosem. – Posłuchaj mnie uważnie, Bob: rozkazuję ci nigdy więcej nie sięgać do tych wspomnień. Nigdy ich nie uwalniać. Nie słuchać żadnych poleceń, które miałyby doprowadzić do ich uwolnienia. Od tej pory mają zawsze spać z rybami. Rozumiesz?
– Jeżeli cię posłucham, nie będę ci mógł pomóc – zauważył przytomnie Bob. – Będziesz zdany tylko na siebie.
– To już moje zmartwienie. To rozkaz, Bob.
Czaszka westchnęła z ulgą.
– Dziękuję, Harry.
– Nie ma o czym mówić. Dosłownie.
– Istotnie.
– No dobra, zobaczmy, co nam zostało... Pamiętasz jakieś ogólne informacje na temat Kemmlera?
– Nic takiego, czego nie dałoby się znaleźć w innych źródłach. Pamiętam, czego się dowiedziałem, kiedy Justin należał do Strażników.
– W porządku. Powiedziałeś... To znaczy, kiedy zapytałem, co to jest Słowo Kemmlera, ten drugi ty powiedział, że Kemmler spisał swoje nauki. Domyślam się więc, że chodzi o książkę.
– To możliwe – przytaknął Bob. – Z archiwów Rady wynika, że Kemmler był autorem trzech książek: Krew Kemmlera, Umysł Kemmlera i Serce Kemmlera.
– Opublikował je?
– Własnym sumptem. I zaczął je rozpowszechniać w Europie.
– Z jakim skutkiem?
– Z takim, że stanowczo zbyt wielu drobnych czarowników nagle uzyskało dostęp do prawdziwej nekromancji.
Pokiwałem głową.
– Co było dalej?
– Strażnicy wyprodukowali własną epicką wersję 451° Fahrenheita. Przez jakieś dwadzieścia lat namierzali i niszczyli kolejne egzemplarze tych książek, aż uznali, że pozbyli się wszystkich.
Zagwizdałem przez zęby.
– A jeżeli Słowo Kemmlera jest jego czwartym dziełem?
– Byłoby kiepsko.
– Dlaczego?
– Dlatego że część uczniów Kemmlera wymknęła się z zarzuconej przez Radę sieci. Są na wolności. Jeżeli dostaną w swoje ręce nowe wykłady z cyklu „Nekromancja: zrób to sam”, mogą rozwinąć swoje umiejętności i narobić naprawdę paskudnych szkód.
– Są magami?
– Czarnymi magami.
– Ilu ich jest?
– Czworo, pięcioro, nie więcej. Chociaż informacje Strażników nie były zbyt ścisłe.
– Nie brzmi to jak coś, z czym Strażnicy by sobie nie poradzili.
– Chyba że ta czwarta księga dopełnia cykl nauk Kemmlera. Wtedy może się okazać, że mamy do czynienia z czterema albo pięcioma pełnoprawnymi Kemmlerami.
– Niech to szlag. – Posadziłem zmęczony tyłek na taborecie i rozmasowałem sobie głowę. – Nieprzypadkowo sprawy się komplikują tuż przed Halloween.
– W tym okresie bariery oddzielające świat śmiertelników od królestwa duchów są najsłabsze – przytaknął Bob.
– Tak samo było, kiedy ten drań Koszmar polował na moich przyjaciół. – Zerknąłem na Boba z ukosa. – Ale żeby mógł to zrobić, sam musiał jeszcze tę granicę osłabić. Razem z Biancą dręczyli tuziny duchów, żeby rozchwiać bariery. Czy, żeby wprowadzić tego rodzaju zamieszanie, niezbędne do uprawiania poważnej magii, potrzebne są koniecznie duchy?
– Nie, to tylko jeden ze sposobów. Można też odprawiać rytuały albo składać ofiary.
– Krwawe ofiary.
– Owszem.
Z posępną miną pokiwałem głową.
– Musieliby wcześnie zacząć pompować energię, żeby zdestabilizować sytuację przed poważnym nekromanckim przedsięwzięciem. Tak jak przy skoku z trampoliny: warto parę razy podskoczyć w miejscu, zanim skoczy się do wody.
– Porównanie celne, choć nieco toporne – przyznał Bob. – Nawet w Halloween nekromancja na poziomie Kemmlera wymagałaby pewnych przygotowań. – Westchnął. – Niewiele ci pomogłem, co?
Wstałem i skierowałem się do schodków.
– Bardziej, niż mógłbyś przypuszczać, Bob. Kupię ci nowe romansidła.
Ogniki w oczodołach zabłysły żywiej.
– Naprawdę? To znaczy, wierzę ci i w ogóle, ale... dlaczego?
– Z tego, co mówisz, wynika, że jeżeli ktoś szykuje jakieś bardzo złe juju, zostawia po sobie zwłoki; jeżeli faktycznie to zrobił, to mam punkt zaczepienia. Zacznę go tropić i dowiem się, co jest grane.
– Harry?! – zawołał za mną Bob, gdy wychodziłem z pracowni. – Dokąd idziesz?
Schyliłem się i wetknąłem głowę w otwór w podłodze.
– Do kostnicy.