Читать книгу Wiatrogon aeronauty - Jim Butcher - Страница 9

Rozdział 3

Оглавление

Wieża Albion, Kondygnacja Poranka, Kadziownia Tagwynnów

Bridget ukryła się w słabo oświetlonych kryptach kadziowni, schowana w mrocznym kącie, z którego usunięto starą popękaną kadź. Wciskała plecy w ścianę, a kolana podciągnęła do piersi. Rzecz jasna było jej zimno. Tutaj zawsze panował chłód. Jednakże zauważała ów fakt dopiero wtedy, gdy się nad tym zastanowiła. Spędziła w tym pomieszczeniu zbyt wielką część życia, by mogło jej to naprawdę przeszkadzać.

– Bridget? – dobiegł ją od wejścia niski głos ojca. – Bridget, jesteś tu? Już czas.

Wcisnęła się jeszcze głębiej w róg. Głos odbijał się od niezliczonych szeregów kadzi, niosąc się po całej komorze. Dziewczyna wsparła głowę o zimną ścianę z żużlowego kamienia. Uspokoiła ją jej solidność. Zamknęła oczy.

To był jej dom.

Nie chciała go opuszczać.

Znowu rozległ się głos ojca, niski i łagodny.

– Daję ci jeszcze parę chwil, dziecko. Ale potem wyjdź, proszę.

Nie odpowiedziała. Ojciec westchnął cicho. Po chwili drzwi komory się zamknęły i została sam na sam z cichym bulgotem kadzi oraz delikatnym blaskiem kilku kryształów luminowych nabytych z drugiej ręki.

To było niesprawiedliwe. Czuła się szczęśliwa, robiąc to, czym trudziła się od wczesnego dzieciństwa. To było porządne, użyteczne zajęcie. W końcu kadzie ojca produkowały najlepsze mięso w całej Kondygnacji Poranka. Gdyby nikt się nimi nie zajmował, ludzie musieliby głodować. A przynajmniej jeść gorsze mięso. Była dumna ze swoich umiejętności. Osobiście wolałaby głodować – a nawet umrzeć z głodu, gdyby okazało się to konieczne – niż jeść to gumowate paskudztwo, które produkowała Kadziownia Camdenów.

To było śmieszne. Jej rodzina nie zaliczała się do Wielkich Domów, chyba że w nudnym, formalnym sensie. Do licha, Bridget i jej ojciec byli ostatnimi żyjącymi potomkami rodu Tagwynnów i z pewnością nie kupowali sobie co tydzień nowych ubrań z eterycznego jedwabiu. W ogóle ich nie kupowali. Nie żyli lepiej niż przeciętni mieszkańcy Kondygnacji Poranka. Nie prosiła się o to, by mieć za przodka jakiegoś przesadnie ambitnego, krwiożerczego admirała, bez względu na to, jak wielką rolę odegrał w historii kasztelu. Ani jej, ani jej ojcu nie przysługiwały żadne specjalne przywileje.

Czemu więc miałaby się przejmować jakimś obowiązkiem wypływającym z przestarzałej, absurdalnie sztywnej tradycji?

Wyczuła w sobie mały płomień oburzenia i spróbowała go rozniecić, zrobić z niego coś większego i pełnego determinacji, ale on skurczył się i znowu zgasł. Poczuła się... mała z tego powodu.

Mogła sobie wmawiać różne rzeczy, ale znała prawdziwy powód, dla którego nie chciała spędzić roku w służbie kasztelana.

Rozległ się szelest, a potem bardzo cichy stukot. Uniosła wzrok i zobaczyła, że jedna z jej ulubionych istot zeskoczyła ze szczytu sąsiedniej kadzi, wylądowała niemal bezgłośnie kilka stóp od jej nóg i usiadła, kierując na nią wielkie zielone oczy.

– Dzień dobry, Rowl – rzekła dziewczyna głosem, który w jej własnych uszach zabrzmiał piskliwie, zwłaszcza w porównaniu z basem ojca.

Ciemnorudy kot zamruczał na przywitanie i podszedł bliżej. Bez zbędnych wstępów wskoczył na kolana Bridget, zatoczył władczy krąg i usiadł, nie przestając mruczeć gardłowo.

Bridget uśmiechnęła się i zaczęła drapać go delikatnie u nasady uszu. Mruczenie nasiliło się jeszcze, a oczy Rowla zmieniły się w wąskie zielone szparki.

– Nie chcę tego – odezwała się. – To niesprawiedliwe. Zresztą i tak na nic się tam nie przydam. Nie znam niczego poza kadziownią.

Rowl nie przestawał mruczeć.

– Nawet nie mamy rękawicy ani miecza, chyba żeby liczyć noże rzeźnickie. I nie mamy też pieniędzy, żeby je kupić. A nawet gdybyśmy mieli, w ogóle nie umiem się nimi posługiwać. Co miałabym robić w Gwardii Kasztelana?

Kot miał już dość drapania po uszach. Przeciągnął się i położył na grzbiecie. Gdy nie zaczęła go drapać natychmiast, trącił delikatnie jej dłoń miękką łapką. Bridget zajęła się jego piersią i brzuchem. Rozwalił się bezwstydnie, ciesząc się uwagą, jaką mu poświęcano.

– Ale... wiesz, jaki jest ojciec. Bardzo skrupulatnie przestrzega swych zobowiązań. Jeśli da słowo, zawsze go dotrzymuje. A jeśli postawi sobie jakiś cel, nie zadowala się samym jego osiągnięciem. Musi być najlepszy. Albo przynajmniej się starać. Odsłużył swój rok. Mówi, że to ważne, żebym ja również to zrobiła. – Westchnęła. – Ale to cały rok. Nie będę mogła się z nim widywać. Ani... ani z sąsiadami i innymi ludźmi z naszego korytarza.

Pochyliła głowę, czując, że jej twarz wykrzywia się w grymasie czystej rozpaczy. Objęła Rowla, przytuliła go do siebie i zaczęła się lekko kołysać w przód i w tył.

– Małamyszko, gnieciesz mi futro – wyszeptał po paru chwilach kot.

Bridget poderwała się nagle z poczuciem winy. Usiadła prosto i rozluźniła uścisk.

– Och, nie chciałam. Wybacz mi, proszę.

Kot odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Wydawało się, że zastanawia się przez chwilę.

– Wybaczam – rzekł wreszcie.

– Dziękuję.

– Nie ma za co. – Kot poruszył kilka razy ogonem. – Wierny Słowu chce, żebyś opuściła jego terytorium?

– Nie chodzi o to, że chce – odparła dziewczyna. – Jest przekonany, że to ważne, bym to zrobiła.

Rowl przechylił głowę.

– Zatem to obowiązek – stwierdził.

– On tak uważa.

– W takim razie nie ma się nad czym zastanawiać – skwitował kot. – Masz obowiązki względem ojca. A on ma obowiązki wobec swego wodza. Jeśli zgodził się wypożyczyć mu jednego ze swych wojowników, wojownik musi go posłuchać.

– Ale ja nie jestem wojowniczką – sprzeciwiła się Bridget.

Rowl przyglądał się jej przez chwilę. Potem przesunął głowę ku przodowi i potarł wąsatym pyszczkiem twarz dziewczyny.

– Jest wiele różnych rodzajów wojny, Małamyszko.

– A co to miało znaczyć? – zapytała Bridget.

– Jesteś młoda – wyjaśnił kot. – I mniej mądra od tych, którzy są starzy. Jestem mądrzejszy od ciebie i mówię ci, że powinnaś to zrobić. To oczywiste. Powinnaś ufać tym, którzy mają głowy mądrzejsze od twojej.

– Wcale nie jesteś ode mnie starszy – sprzeciwiła się.

– Jestem kotem – odparł Rowl pełnym samozadowolenia tonem. – To znaczy, że lepiej wykorzystywałem swój czas.

– Och, jesteś okropny – żachnęła się Bridget.

– Tak. Jestem kotem. – Rowl wstał i zeskoczył na podłogę. Potem odwrócił się i spojrzał na dziewczynę, owijając ogon wokół łap – Dlaczego chcesz zhańbić i upokorzyć Wiernego Słowu? Czy pragniesz zmienić jego imię?

– Nie. Z pewnością nie – zapewniła Bridget. – Po prostu nie jestem taka jak on.

– Nie jesteś – zgodził się Rowl. – Dlatego musisz dorosnąć.

– Nie jestem już dzieckiem.

Kot rozejrzał się wkoło z zamyśloną miną i znowu spojrzał na nią.

– Zamiast spełnić obowiązek, ukrywasz się w najciemniejszym zakamarku najciemniejszego pomieszczenia w swym domu. To bardzo mądre. Bardzo dojrzałe.

Bridget łypnęła na niego ze złością i skrzyżowała ręce na brzuchu... ale nic nie powiedziała. Zachowywała się jak dziecko. Rowl miał rację. Z reguły ją miał, ale dlaczego musiał tak się tym przechwalać?

– Boisz się – stwierdził kot. – Boisz się opuścić terytorium, które znasz.

Dziewczyna poczuła, że oczy znowu wypełniają jej łzy. Skinęła głową.

– Dlaczego? – zapytał Rowl. – Jakie masz powody?

– Nie wiem – wyszeptała.

Kot siedział spokojnie, wlepiając w nią przenikliwe spojrzenie zielonych oczu.

Przygryzła wargę.

– Nie chcę być sama – wyszeptała.

– Ach – mruknął Rowl.

Potem odwrócił się i zniknął w głębokich cieniach wypełniających salę. Bridget poczuła się jeszcze mniejsza, bardziej zmarznięta i samotna niż poprzednio.

Otarła oczy rękawem i przełknęła ślinę, by opanować ucisk w gardle. Potem wstała. Przez długą chwilę wspierała jeszcze dłoń o chłodną ścianę, próbując sobie wyobrazić, że znajome wrażenie wnika w nią i daje jej siłę. Rowl miał rację, na swój irytująco zarozumiały sposób. Jej rodzina miała obowiązki. Być może z Domu Tagwynnów nie zostało zbyt wiele, ale nadal byli dobrym Domem. Po wszystkim, co ojciec dla niej zrobił, po całej miłości, którą jej okazał po śmierci matki, była mu winna coś więcej. Nie przyniesie mu wstydu, nawet gdyby tylko on sam uważał, że ma się czego wstydzić.

To tylko rok. Tylko jeden... długi... niezwykły... samotny... przerażający rok.

Podeszła powoli do drzwi.

Gdy ojciec je otworzył, spojrzała na niego. Franklyn Tagwynn był potężnie zbudowanym człowiekiem o barach niemal dorównujących szerokością drzwiom. Ramiona miał grubsze od ud wielu mężczyzn, a mięśnie przechodzące w grubą kolumnę szyi przypominały kamienne płyty. Miał na sobie biały fartuch oraz pas z narzędziami do krojenia używanymi przez kadziowników. Jego rozczochrane włosy miały barwę nagiego żelaza, a oczy wypełniały znużenie i troska.

Spróbowała się do niego uśmiechnąć. Zasłużył na to.

Uśmiech, którym się jej odwdzięczył, również był znużony. Wiedziała, że nie udało się jej go nabrać. Nic nie powiedział. Uściskał ją tylko delikatnie. Objęła go i przytuliła się do jego ciepłego ciała.

– Moja odważna dziewczynka – rzekł. – Moja Bridget. Matka byłaby z ciebie dumna.

– Nie jestem odważna – sprzeciwiła się. – Bardzo się boję.

– Wiem – zapewnił.

– Nie będę tam nikogo znała.

– Jestem pewien, że szybko znajdziesz przyjaciół. Ja znalazłem.

Westchnęła krótko ze znużeniem.

– No jasne. W końcu znalazłam ich już w Domach bardzo wielu.

– Bridget – powiedział z tonem łagodnego wyrzutu. – Wiem, że nigdy naprawdę nie próbowałaś.

– Pewnie, że nie. Wszystko to zarozumiałe, zepsute, egocentryczne bachory.

Zachichotał, ocierając się ustami o jej policzek. Zabrzmiało to jak cichy basowy łoskot.

– Tak, wiem, że odniosłaś takie wrażenie. Ale rzadko się zdarza, by dzieciom w twoim wieku spadała na głowę tak wielka odpowiedzialność. Zwłaszcza dzieciom z Domów. Musiałaś dorosnąć bardzo szybko... – Dotknął policzkiem jej włosów. – Sam ledwie potrafię w to uwierzyć. Siedemnaście lat minęło w jednej chwili.

– Tato – rzekła cicho.

– Wiem, że nie polubiłaś zbytnio innych dzieci z Domów, ale nie wszystkie są złe. A większość dorośnie. Z czasem. Przekonasz się. – Odsunął się, trzymając ją na odległość wyciągniętego ramienia. – Jest jeszcze coś, o czym muszę z tobą porozmawiać. Jeszcze jeden obowiązek, którym muszę cię obciążyć.

Skinęła głową.

– Oczywiście, ojcze.

Uśmiechnął się i wsparł czułym gestem potężną dłoń na jej głowie.

– Chcę, żebyś się kimś zaopiekowała – rzekł.

Przechyliła głowę i zamrugała.

– Słucham?

Za plecami ojca do pomieszczenia weszły dwa koty. Pierwszy był bardzo dużym burym kocurem, muskularną bestia o futrze gładkim, lecz naznaczonym licznymi bliznami, oraz przyciętych uszach. Drugim był Rowl. Rudy kot usiadł za burym, nieco z boku od niego. Wąsy drżały mu z wesołości.

– Wódz klanu Maul doszedł do wniosku, że czas już, by kasztelan uznał jego plemię za obywateli Kondygnacji Poranka – zaczął z powagą jej ojciec. – W jego pojęciu z pewnością oznacza to, że jego ród będzie równy innym Wielkim Domom. W zamian uznaje obowiązek oddania jednego z członków rodziny na służbę kasztelana. Zaproponowałem Rowlowi, że będziesz jego przewodniczką i pomożesz mu nauczyć się zwyczajów wojowników kasztelana.

Bridget mrugała przez chwilę ze zdumienia. Potem na jej twarzy pojawił się bardzo szeroki uśmiech.

– Zaczekaj... czy chcesz powiedzieć, że Rowl będzie mi towarzyszył?

– Nie – zaprzeczył kot. – To ty będziesz mi towarzyszyła. To znacznie ważniejsze.

Wódz Maul spojrzał na Rowla z czymś, co mogło być lekką dezaprobatą. Młodszy kot mrugnął powoli jeden raz. Bridget miała wrażenie, że jest nieznośnie zadowolony z siebie.

– To ważny obowiązek – ciągnął jej ojciec z błyskiem wesołości w oczach. – Wiem też, że wymaga od ciebie sporego poświęcenia. Czy jesteś gotowa się go podjąć w imię dobrych stosunków Domu Tagwynnów z wodzem i jego klanem?

Bridget zwróciła się w stronę Rowla i rozpostarła ramiona. Rudy kot podszedł bliżej i skoczył w nie. Potem znowu potarł pyszczkiem jej twarz i usadowił się wygodnie. Był miękki jak ulubiony koc Bridget, a jego mruczenie przypominało jej ledwie pamiętane kołysanki matki.

– W porządku – rzekła dziewczyna, wtulając policzek w kocie futerko. – Jeśli muszę to zrobić dla Domu Tagwynnów, jakoś sobie poradzę.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wiatrogon aeronauty

Подняться наверх