Читать книгу Cristiano i Leo. Historia rywalizacji Ronaldo i Messiego - Jimmy Burns - Страница 7

1. Madera (część PIERWSZA)

Оглавление

Według profilu astrologicznego przeznaczeniem chłopca jest walka z przeciwnościami losu i przezwyciężenie wszystkich przeszkód…

Lubi samotność, a najbardziej ceni sobie niezależność, ale potrafi też cieszyć się z bycia w centrum uwagi, co narazi go na posądzenia o arogancję. Tak naprawdę jest porządnym facetem, choć czasem bywa wybuchowy.

Piątego lutego 1985 roku Dolores Aveiro, 33-letnia doświadczona przez los żona i ciężko pracująca matka trojga dzieci – chłopca i dwóch dziewczynek – wydaje na świat swojego drugiego syna.

W swoich wspomnieniach, opublikowanych po portugalsku w 2015 roku pod tytułem Matka Courage. Życie, siła i wiara wojowniczki, Dolores opowiada przywodzącą na myśl powieści Dickensa historię swojego wczesnego życia. Urodziła się w 1954 roku w wiosce rybackiej Caniçal na położonej na Oceanie Atlantyckim Maderze. Po tym, jak jej matka umarła, a ojciec ją porzucił, wychowywała się w sierocińcu. We wczesnych latach dorosłości musiała się zmagać z biedą, przemocą domową i nowotworem – i wyszła z tej walki zwycięsko.

Mając 18 lat, wyszła za Dinisa, któremu w ciągu czterech pierwszych lat małżeństwa urodziła troje dzieci: Hugo, Elam i Katię. Później zaszła w ciążę po raz czwarty. Udała się do lekarza, by zapytać o możliwość przerwania ciąży, ale specjalista stanowczo jej to odradził – w owym czasie aborcja w Portugalii była niezgodna z prawem.

Dolores wyszła z gabinetu ogromnie przygnębiona. Sąsiad zasugerował jej sposób przerwania ciąży niewymagający pomocy lekarza – jego zdaniem należało wypić zagotowane czarne piwo i biec aż do omdlenia. Kobieta rozważała skorzystanie z tej „porady”, ale ostatecznie przeważyły jej katolickie wychowanie oraz uzyskana od doktora informacja o możliwych medycznych i prawnych konsekwencjach aborcji.

Cristiano Ronaldo Aveiro urodził się o godzinie 10.20 przed południem, w szpitalu Cruz de Carvalho w Funchal, położonej na wybrzeżu stolicy Regionu Autonomicznego Madery. Z wagą cztery kilo i wzrostem 52 centymetry przekraczał przeciętne wymiary noworodka. „Jest taki duży, że na pewno zostanie piłkarzem” – powiedział Dolores ginekolog.

Przodkowie Ronaldo, zarówno ze strony matki, jak i ojca, pochodzili z wysp objętych rządami Portugalii. Prababcia ze strony ojca, Isabel Risa Piedade, urodziła się w mieście Praia, stolicy Wysp Zielonego Przylądka, położonych na zachód od kontynentu afrykańskiego.

Na życiu rodziny Aveiro piętno odcisnęło to, że Dinis był alkoholikiem – zaczął pić, jeszcze zanim urodził się Ronaldo, i niszczył samego siebie, niezdolny do utrzymania jakiejkolwiek stałej posady. Pracować – z dala od domu i dzieci – musiała więc Dolores. Pod jej nieobecność najmłodszym z czworga rodzeństwa Cristiano opiekowała się starsza siostra Katia. Odprowadzała go do szkoły i przyprowadzała po lekcjach do domu, odrabiała z nim także prace domowe.

Imiona, które matka wybrała dla swojego drugiego syna, mają określone znaczenie: pierwsze świadczy o jej katolickiej wierze, a drugie nawiązuje do prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana.

Zanim zawrotna kariera w związkach zawodowych wywindowała go do funkcji gubernatora Kalifornii, wywodzący się z rodziny pracowników fizycznych z Illinois Reagan zarabiał na życie jako komentator sportowy i aktor. Potem zaś stał się najważniejszym politykiem na świecie.

W styczniu 1985 roku po triumfalnym zwycięstwie w wyborach Reagan został zaprzysiężony na drugą kadencję prezydenta Stanów Zjednoczonych i był na najlepszej drodze do zapisania się w annałach jako jeden z przywódców odpowiedzialnych za upadek Związku Radzieckiego. W głębi duszy Dolores Aveiro marzyła o własnej wersji historii „od zera do milionera”, która nadałaby głębszy sens trudom jej małżeńskiego życia.

25 kwietnia 1974 roku Dolores Aveiro pracowała we Francji, gdy Portugalia wyzwoliła się od trwającej przez dziesięciolecia prawicowej dyktatury za sprawą wspieranego przez komunistów, populistycznego i w dużej mierze bezkrwawego zamachu stanu. Powszechnie nazywano go rewolucją goździków ze względu na utrwalony obraz żołnierzy maszerujących z kwiatami, umieszczonymi w lufach karabinów przez popierających pucz cywilów.

Do 1985 roku, gdy na świat przyszedł Ronaldo, znaczenie prosowieckiej Portugalskiej Partii Komunistycznej, i radykalnej lewicy w ogóle, wyraźnie zmalało. Ubiegająca się o przyjęcie do Unii Europejskiej Portugalia – podobnie jak Hiszpania po okresie rządów Franco – przeobraziła się w kraj politycznie umiarkowany.

Na Maderze – tradycyjnie bardziej konserwatywnej niż kontynentalna część kraju ze względu na znaczące wpływy właścicieli ziemskich oraz zagranicznych, głównie brytyjskich, inwestorów – lokalną władzę sprawowali katoliccy politycy centroprawicowi, na czele z przedstawicielami antykomunistycznej Partii Socjaldemokratycznej (PSD).

Rewolucyjne obietnice, wedle których w Portugalii zniknie bieda, a wszyscy obywatele staną się równi, szybko okazały się iluzją. Wraz z nimi pierzchły także nadzieje Dolores, marzącej o tym, że pewnego dnia rodzina Aveiro powtórzy osiągnięcie Ronalda Reagana i wzniesie się na sam szczyt prezydenckiej władzy.

Zwykłe zrządzenie losu zadecydowało jednak o przeznaczeniu najmłodszego potomka Dolores, gdy jego ciągle nieobecny tata wyznaczył na ojca chrzestnego chłopca swojego przyjaciela Fernando Sousę. W 1985 roku Sousa był kapitanem lokalnego klubu piłkarskiego Andorinha, w którym Dinis pełnił nieoficjalną funkcję kitmana – przynajmniej w chwilach, gdy jako miejski ogrodnik na służbie nie walczył z pokusami oferowanymi przez najbliższy bar.

W przeciwieństwie do swojego przyjaciela Dinisa Sousa cieszył się dobrym zdrowiem i był zadowolony z przebiegu swojej półamatorskiej kariery sportowej. Całkowicie różne postawy życiowe tych dwóch mężczyzn można wytłumaczyć jeszcze jednym zrządzeniem losu. Oszczędził on Fernando doświadczenia, które okazało się traumatyczne dla Dinisa – o czym dowiedziałem się w 2016 roku, gdy po raz drugi odwiedziłem Maderę. Poświęcę teraz chwilę na opowiedzenie tej historii, bo bez niej trudno będzie nam w pełni zrozumieć odkupieńczą naturę życia Cristiano Ronaldo.

Pewnego późnego listopadowego popołudnia w 2016 roku jechałem stromym wzgórzem ku skromnej, cichej dzielnicy miasta Funchal. Cel mojej podróży znajdował się w pobliżu Quinta de Falcão – biednego barrio, gdzie dawne slumsy przekształcono w domki komunalne zbudowane z niepomalowanej cegły i drewna. Właśnie w tamtej okolicy, w trzypokojowym bungalowie swoje dzieciństwo spędził Cristiano Ronaldo.

Moim przewodnikiem był João Marquês de Freitas, emerytowany prokurator publiczny i wpływowy kibic oraz działacz Sporting Clube de Portugal, bardziej znanego na świecie pod nazwą Sporting Lizbona. Organizacji, w której – jak wiemy – Ronaldo rozpoczął swoją zawodową karierę.

W tej chwili jednak dla naszej historii bardziej liczy się funkcja, jaką pełnił de Freitas we wczesnych latach 70., gdy służył jako pułkownik portugalskiej armii w ostatnim okresie jej obecności w Afryce – w trakcie przeciągających się prób utrzymania władzy w koloniach w Angoli, Mozambiku i Gwinei Portugalskiej, gdzie w latach 60. rozpędu nabrały zbrojne działania lokalnych ruchów wyzwoleńczych.

Tak jak wiele innych dawnych potęg kolonialnych, Portugalia poniewczasie pogodziła się z prawdą na temat prowadzonych przez siebie wojen, ale przedłużająca się niechęć do przedyskutowania i przeanalizowania tamtych ponurych dni zaowocowała zlekceważeniem spraw wojennych weteranów. Jak napisał Barry Hatton, autor książki The Portuguese: „Około 9000 Portugalczyków zginęło i co najmniej 12 000 zostało rannych na afrykańskich polach bitew. Podobnie jak członkowie wielu innych armii, żołnierze ci byli opiewani, gdy wyruszali na wojnę, lecz zostali zapomniani, gdy z niej powrócili”.

O tym właśnie rozmyślałem, gdy mój przyjaciel de Freitas zaproponował, że przedstawi mnie swoim towarzyszom broni z klubu weteranów wojennych. Klub umieszczono w XIX-wiecznym przerobionym składzie amunicji położonym nad zatoką Funchal. Okrągły budynek z grubego kamienia oraz otaczający go teren przypominają nie tyle dawny magazyn broni, co raczej jakąś surrealistyczną latynoamerykańską hacjendę – dom, z którego zaraz wyskoczy Zorro, albo w którym kryją się przemytnicy narkotyków.

Wewnątrz budynku znajduje się duże, surowo urządzone pomieszczenie z drewnianymi belkami i ścianami, które ozdabiają sceny heroicznych wyczynów militarnych. Podobnie jak wiele innych miejsc na Maderze, dzięki funduszom unijnym klub poddano renowacji w opóźnionej próbie zaspokojenia potrzeb tysięcy weteranów, którzy przetrwali wojnę, ale powrócili z niej z ranami fizycznymi bądź psychicznymi (bądź takimi i takimi) – a społeczeństwo całkowicie o nich zapomniało.

Ludzie, którzy walczyli w prowadzonych przez Portugalię wojnach kolonialnych – tak jak Amerykanie służący w południowo-wschodniej Azji – zostali skazani na wieloletnie cierpienie spowodowane w dużej mierze bardzo słabą opieką medyczną i psychologiczną.

„Żołnierze biorący udział w wojnie często cudem unikali śmierci, podczas gdy ich towarzyszy broni dosięgały kule albo rozrywały bomby. Nierzadko sami musieli zabijać ludzi, których wskazano im jako wrogów. Dla wielu powrót do kraju wiązał się z poczuciem opuszczenia przez społeczeństwo, którego w swoim przekonaniu bronili, a także z życiem w cieniu koszmarów, które wciąż powracały w najmniej spodziewanych momentach” – mówił mi de Freitas.

Sekretarz związku weteranów, emerytowany podpułkownik Teixeira de Sousa, wyjął w mojej obecności małą kartę katalogową i przeczytał: „Dinis Aveiro. 4910 Batalion, 3 Kompania. Zaciągnięty w lipcu 1974 roku. Angola”.

Weterani, którzy powrócili, oraz członkowie ich rodzin wspominają ostatnie miesiące wojen kolonialnych Portugalii jako przerażające doświadczenie, które pogarszał jeszcze upadek dyscypliny i morale wśród żołnierzy. Gida, 60-letnia kobieta, której nieżyjący starszy brat służył z Dinisem Aveiro w Afryce, wspomina, jak usłyszała od niego opowieść o patrolu, na którym czterech jego najbliższych kolegów zostało dosłownie rozdartych na kawałki przez pociski moździerzowe. „Gdy to zobaczył, upuścił karabin i zaczął biec najszybciej, jak potrafił. Biegł i biegł, aż upadł z wycieńczenia. Później znaleźli go inni portugalscy żołnierze. Po powrocie do kraju za każdym razem, gdy usłyszał dźwięk odkręcanego korka albo sztućców uderzających o talerz, chował się pod stołem. Do śmierci nie wyleczył się z załamania nerwowego”.

Wielu członków armii chorowało też na malarię, z powodu której ledwo mogli się poruszać, trzęsąc się od fal gorąca i zimna związanych z napadami gorączki. Do wojska zaciągnięto całe pokolenie studentów i młodych Portugalczyków z klasy robotniczej – większość wbrew ich woli. Kiedy nie przebywali na patrolu i nie eskortowali ciężarówek na drogach usianych minami, grali w karty, słuchali muzyki rockowej i palili skręty z lokalnej marihuany.

Przede wszystkim jednak pili hektolitry miejscowego piwa, którego w odróżnieniu od napojów bezalkoholowych nigdy nie brakowało. Co więcej, musieli to robić, bo okoliczna woda była zanieczyszczona i używano jej wyłącznie do mycia oraz gotowania.

Zachowało się zdjęcie Dinisa Aveiro z czasów jego służby w Afryce. Siedzi na masce samochodu wraz ze swoim przyjacielem Alberto Martinsem. Krępy Martins, z długimi włosami i w okularach przeciwsłonecznych, ma na sobie rozchełstaną koszulę z szerokim kołnierzem i spodnie dzwony. W przeciwieństwie do niego Dinis nosi krótkie włosy i wojskową odzież. O wiele chudszy, wpatruje się w obiektyw głęboko osadzonymi oczami, bez uśmiechu, z zaciśniętymi ustami, a jego ciało zdaje się jeszcze bardziej napięte niż twarz.

„Młodzi żołnierze w Afryce zaczynali dużo pić – powiedział mi podpułkownik de Sousa. – Czasem z nudów, ale najczęściej ze strachu, w ramach ucieczki i próby wyparcia warunków, których na trzeźwo nie potrafili znieść. To w Afryce rekruci stawali się alkoholikami. Ci, którzy wracali na Maderę, nie byli w stanie przezwyciężyć nałogu, bo wyspa – w latach 70. wciąż zmagająca się z biedą – przeznaczała swoje liczne winnice nie tylko na eksport, ale też lokalną konsumpcję. Gdy młodzi ludzie wracali z wojny, mieli dostęp do dużej ilości alkoholu i niewielu miejsc pracy”.

„Mówiono nam, że jesteśmy tam, by utrzymać pokój, ale znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu rywalizujących Frakcji. Walczyliśmy z coraz to nowymi pożarami, próbując ugasić jeden ogień, gdy drugi wybuchał nam prosto przed oczami” – wspomina inny weteran, Fernando Luís, którego brat służył w tej samej kompanii co Dinis Aveiro.

Po przejściu do cywila Luís sędziował w lokalnej lidze piłkarskiej i spośród wszystkich dni, w których miał do czynienia z ojcem Cristiano Ronaldo, szczególnie zapadł mu w pamięć jeden. Przed rozpoczęciem meczu Luís przebierał się w strój sędziego w ciasnej, obskurnej szatni, którą Andorinha dzieliła z zawodnikami gości. Nagle wszyscy stłoczeni w środku usłyszeli oszalałe walenie w drzwi i ochrypły krzyk: „Wpuśćcie tych ludzi! Wszyscy chcą zobaczyć ten mecz! Wpuśćcie ich!”.

Był to Dinis Aveiro, jak zwykle pijany do nieprzytomności.

Coraz bardziej irracjonalne i dokuczliwe zachowanie Aveiro zniszczyło jego małżeństwo i oddaliło go od tych kilku przyjaciół, których znał z dzieciństwa, a także tych, których znalazł przed wojną bądź w jej trakcie. I chociaż Andorinha przez jakiś czas była dla niego drugim domem, Dinis ostatecznie utracił resztki szacunku, którymi ktokolwiek w klubie mógł go jeszcze obdarzać – nie licząc może faktu, że zdaniem niektórych był pośrednio odpowiedzialny za umieszczenie Cristiano Ronaldo na drodze do sukcesu.

Jeśli w późniejszych latach Ronaldo nigdy nie potrafił się zdobyć na zbagatelizowanie bądź umniejszenie postaci swojego ojca, powodem była jego własna motywacja oraz ambicja, które zawdzięczał porażkom Dinisa. Od najwcześniejszej młodości Cristiano postanowił udowodnić, że nie tylko jest w stanie podjąć walkę z demonami, ale umie także czerpać siłę z tej konfrontacji.

Wysoka dzwonnica kościoła Matki Bożej z Guadalupe góruje nad położoną na zboczu wzgórza dzielnicą San Antonio wraz z przyległym do niej biednym kwartałem Quinta de Falcão, w którym dorastał Cristiano Ronaldo. Do otaczanych największą czcią ikon w kościele należą te przedstawiające Świętego Antoniego, Niepokalane Poczęcie, Maryję Pannę Bolesną, Ukrzyżowanie Chrystusa oraz – w żadnym wypadku nie mniej ważnego od nich – Cristiano Ronaldo, który został ochrzczony w tej świątyni.

Fernando Sousa, ojciec chrzestny, który uniknął powołania do wojska, nigdy nie zapomni wyrazu rozpaczy graniczącej z wściekłością na twarzy księdza z miejscowej parafii, gdy ten dostrzegł Sousę i jego wstawionego przyjaciela Dinisa spóźnionych o pół godziny na chrzest Ronaldo. Mężczyźni spędzili popołudnie na oddalonym o jakieś 30 kilometrów stadionie, gdzie Andorinha rozgrywała mecz z lokalnym rywalem Ribeira Brava. Sousa pełnił oczywiście funkcję kapitana drużyny, a Dinis – kitmana, przynajmniej w chwilach, gdy nie schodził do szatni, by wzmocnić się łykiem mocnego wina.

Wiele lat później Sousa próbuje potraktować lekko to, że wraz z ojcem dziecka niemal zrujnowali całą uroczystość. Mniej cierpliwy kapłan uznałby po prostu chrzest za nieważny. Zamiast winić pijaństwo Dinisa jego przyjaciel, wskazuje na zły stan górskiej drogi, którą musieli pokonać, by dotrzeć do Funchal.

„Mecz skończył się trochę później, niż zakładaliśmy, źle obliczyliśmy, ile czasu zajmie nam podróż. Ksiądz należał, dzięki Bogu, do tych cierpliwych, a co ważniejsze, był kibicem Andorinhi, więc nasza wymówka zyskała ostatecznie jego zrozumienie”.

Tak oto futbol zadecydował o czasie i okolicznościach przyjęcia Cristiano Ronaldo na łono Kościoła katolickiego, a także o jego przeznaczeniu. To właśnie tam, w świątyni z białego kamienia i ciemnego drewna, oczekująca z najmłodszym dzieckiem na rękach Dolores w końcu pogodziła się z tym, że nie może liczyć na swojego męża, chcąc zapewnić dobrobyt synowi.

Swojego pierwszego spotkania z ojcem chrzestnym Cristiano Ronaldo wypatrywałem z pewnymi obawami. Chociaż po osiągnięciu dorosłości zawodnik powierzył kontrolę nad przebiegiem swojej kariery agentowi Jorge Mendesowi, zastanawiałem się, czy w dziejach tej rodziny Sousa nie zapisał się jako ktoś na kształt inspiratora.

Jak się okazało, Sousa miał w sobie niewiele z dona Corleone, a dużo więcej z łagodnego, choć nieco nadętego, emeryta. Na nasze spotkanie przybył grubo po czasie małym autem, winiąc za swoje spóźnienie fakt, że personel hotelu, w którym się zatrzymałem, nie pozwolił mu na skorzystanie z parkingu dla klientów, choć przecież właściciele prowadzą interesy z Ronaldo, jego chrześniakiem.

Chociaż Sousa opowiedział mi, że w ostatnich latach dwukrotnie odwiedził Madryt, by zobaczyć Ronaldo na boisku, wydaje się, że od dawna nie ma ze swoim chrześniakiem stałego kontaktu. Mimo wszystko jednak odegrał ważną rolę w decydującym okresie jego życia: we wczesnych latach niedoli i rodzinnych traum, w opisie których nigdy nie pada słowo „przemoc”, ale za sprawą których dalsze losy piłkarza przybrały postać drogi do odkupienia – drogi, na której żaden mieszkaniec Madery nie zamierzał młodzieńcowi stawać.

„Kiedy rodzisz się w biedzie, każda zabawka, jakakolwiek zabawka, przesiąknięta jest magią” – napisałem w Ręce Boga, mojej biografii Diego Maradony, który pierwszą piłkę otrzymał w wieku trzech lat od swojego wujka Cirilo. W domu rodziny Aveiro w Quinta de Falcão nie było telefonów komórkowych, konsoli, tabletów, maskotek rozpoznających głos ani zestawów do konstruowania robotów. Znalazła się w nim natomiast futbolówka, którą Sousa wręczył swojemu chrześniakowi po tym, jak chłopiec zareagował napadem złości na wcześniejszy prezent – zabawkowy samochodzik.

Ronaldo od małego przejawiał ogromną ambicję, by być najlepszym, chociaż wiedział, że jest właściwie bez szans, w dużej mierze z powodu peryferyjności wyspy, na której się urodził.

Z tego względu ciekawym zagadnieniem staje się dziedzictwo Eusébio da Silvy Ferreiry, urodzonego w Mozambiku reprezentanta Portugalii, uznawanego za jednego z najlepszych piłkarzy XX wieku. Eusébio, jak wkrótce zaczął go nazywać cały świat, przeniósł się z rodzinnego Mozambiku, który wówczas pozostawał jeszcze portugalską kolonią, do Lizbony, gdzie stał się podporą Benfiki oraz reprezentacji Portugalii. Był wybitnym środkowym napastnikiem ze zdumiewająco skuteczną prawą nogą, który umiał kontrolować tempo i gwałtownie przyspieszać, zostawiając swoich obrońców w tyle. Potrafił też dryblować, dobrze grał w powietrzu i został obdarzony niezwykle celną prawą nogą.

Położona bliżej Afryki niż Europy wyspa, oferująca naturalny postój dla podróżujących Atlantykiem, od zawsze cechowała się skomplikowaną tożsamością. Od stuleci stanowiła ważny przystanek dla handlarzy, a jej populacja stała się zróżnicowana i niezwykle kosmopolityczna jak na tak odległe od kontynentu miejsce. Na ożywionym handlu dorobiło się jednak niewielu i przepaść między bogatymi a biednymi rosła od XVII wieku. Zarówno portugalscy właściciele ziemscy, jak i osadnicy innych narodowości stawiali pałace z ogromnymi, wypielęgnowanymi ogrodami pełnymi egzotycznych roślin i kwiatów, wyraźnie kontrastujące z dzielnicami biedoty, w których zamieszkiwano najprostsze chaty, a później robotnicze bungalowy oraz mieszkania kwaterunkowe dotowane przez rząd, jak to, w którym żyła rodzina Ronaldo.

Sukces Ronaldo rozsławił Maderę dla kolejnych pokoleń, a duma, jaką mieszkańcy wyspy czerpią z jego osiągnięć, nie wiąże się tylko z lokalnym patriotyzmem, ale też z postrzeganiem go jako obywatela Portugalii. Piłkarz bowiem wzmocnił poczucie własnej wartości całego kraju, który od stuleci postrzegał siebie jako jednego z europejskich chłopców do bicia.

W swojej książce The Portuguese Barry Hatton pisze: „Wśród Portugalczyków panuje przekonanie, że nie mają żadnych szans na powodzenie, że stoją na przegranej pozycji w walce z losem”. Autor cytuje Fernando Pessoę, jednego z największych portugalskich pisarzy, który w 1928 roku określił swój naród jako „pogrążony w drzemce” od czasów zamorskich zdobyczy znamienitego okresu odkryć geograficznych – odtąd o losie Portugalczyków decydowały inne narody, a kraj skazał sam siebie na drugorzędność.

Płodny grunt dla kogoś, kto postanowił rzucić wyzwanie osobistym i społecznym przeszkodom, jakie postawiło przed nim środowisko, z którego się wywodzi.

W dzieciństwie Cristiano rozgrywał swoje pierwsze mecze na niewybrukowanych ulicach w pobliżu domu; za słupki służyły mu sterty kamieni, a za partnerów z boiska – nierzadko jedynie ściany okolicznych budynków. Ponieważ jego dzielnica znajdowała się na zboczu wzgórza, Cristiano od małego przyzwyczaił się do męczących wędrówek do szkoły i z powrotem. Wciąż musiał testować siłę swoich nóg i stóp oraz zmysł równowagi, gdy kroczył nierównymi, wąskimi ścieżkami ze stromymi spadkami po obu stronach. Rozwinął w sobie uliczne cwaniactwo i fizyczną odporność.

„Ulica uczy cię pewności siebie. Jeśli rodzisz się w biednej okolicy, musisz wyjść przed szereg albo inni cię zadepczą. Cristiano miał tego świadomość, niemal odkąd zaczął chodzić” – wspominał przyjaciel rodziny Rui Santos, który pełnił funkcję prezydenta Andorinhi, pierwszego klubu Ronaldo.

Wśród „oficjalnych” rodzinnych wspomnień znalazł się obrazek młodego Cristiano, który podąża śladami swojego ojca – kitmana – taszcząc ogromną siatkę piłek, a Sousa obdarowuje go jedną z nich, za przyzwoleniem Dinisa.

„Dinis był bardzo dumny ze swojego najmłodszego syna, odkąd tylko przyszedł na świat” – powiedział mi Sousa, gdy usiedliśmy w kawiarni największej galerii handlowej na Maderze, ignorowani przez przechadzające się tłumy. Ojciec chrzestny piłkarza kurczowo trzyma się tych wczesnych wspomnień z dzieciństwa Ronaldo, gdy miał swoje pięć minut w życiu przyszłej supergwiazdy.

„Jako mały chłopak, gdy grał w Andorinhi, Cristiano przypominał swojego ojca – był szczupły i bardzo zwinny. Oczywiście nie pił, ale też niewiele jadł, a kiedy grał w piłkę, był bardzo szybki i kapryśny. Jego ojciec nazywał go »małym szczurkiem« ze względu na lekkość, z jaką dryblował wśród pozostałych chłopców. Cristiano zawsze chciał wygrywać! Kłócił się ze swoimi kolegami z boiska i płakał, gdy nie trafił do bramki albo gdy jego zespół przegrał”.

Ronaldo trenował w Andorinhi przez dwa lata, gdy miał siedem i osiem lat. Jeden z lokalnych dzieciaków, które z nim grały, Ricardo Santos, syn Ruiego Santosa, prezydenta klubu, wspomina, że Cristiano nie był szczególnie silny ani najwyższy w swojej grupie – choć z pewnością nie należał też do niskich: „Był dobry, umiał strzelać gole i zawsze chciał wygrywać, i owszem, miał temperament i potrafił się rozpłakać, gdy przegrywał”.

Obecnie Ricardo trenuje młodych zawodników, przynajmniej w chwilach, gdy nie zajmuje się klubowym barem umieszczonym na zdolnej przetrwać każdą pogodę, pokrytej darnią murawie, którą Andorinha położyła już po tym, jak Ronaldo opuścił szeregi zespołu. W jego czasach okoliczni chłopcy musieli się zadowolić mniej równą, pozbawioną darni powierzchnią, którą klub dzielił ze szkołą. Podczas gdy Ronaldo stał się sławną na całym świecie sportową ikoną, Ricardo Santos pozostał mniej więcej tam, gdzie po raz pierwszy kopnął piłkę. Trudno powiedzieć, czy jego niechęć do rozwodzenia się nad kolegą z dzieciństwa wynika z ledwie tłumionego rozgoryczenia spowodowanego własnym niepowodzeniem w życiowej loterii, czy też lojalnością wobec dawnego partnera z boiska.

W odróżnieniu od niego jego ojciec Rui przypomina mały dynamit. Spotkałem się z nim u stóp głównych schodów siedziby władz samorządowych w Santo António w Funchal, gdzie jest szefem rady gminnej. Poprosił mnie o chwilę cierpliwości, ponieważ musiał rozstrzygnąć spór dwóch pracowników społecznych, którzy zarezerwowali w tym samym czasie jedno pomieszczenie. Potem zaprosił mnie do swojego spartańsko urządzonego biura.

Gdy w 1974 roku w Portugalii wybuchła rewolucja, Rui Santos miał zaledwie 13 lat – „miałem wrażenie, że młodsi ludzie są szczęśliwi, ale starsi już nie tak bardzo” – więc także uniknął poboru i późniejszej traumy, którą przeżył Dinis. Zaprzyjaźnił się jednak z rodzicami Ronaldo i swego czasu zaproponował obojgu posadę w fabryce wyrobów wiklinowych prowadzonej przez jego wujka. Miał również okazję obserwować z bliska stopniowy rozpad ich małżeństwa spowodowany pogłębiającym się nałogiem Dinisa, który uniemożliwiał mu podjęcie stałej pracy.

Tymczasem jako prezydent klubu Rui spędził wiele weekendów, oglądając pierwsze występy Cristiano w barwach Andorinhi. „Kiedy był dzieckiem, jego umiejętności techniczne odróżniały go od pozostałych. Nauczył się kiwać, był szybki i miał parcie na bramkę, choć skłamałbym, gdybym stwierdził, że już wówczas wiedziałem, kim stanie się w przyszłości” – wspominał Rui.

Nawet jeśli Cristiano Ronaldo musiał dopiero wypracować warunki fizyczne i umiejętności, które uczynią go światową gwiazdą, pozostawało kwestią czasu, aż ktoś dostrzeże jego potencjał – i tą osobą okazał się jego ojciec chrzestny.

W porównaniu z kontynentalną Europą piłka nożna jako popularna forma rozrywki dotarła na Maderę z opóźnieniem. Jedna z najlepiej rozwiniętych gałęzi handlu na wyspie – eksport wina – była kontrolowana przez zamożnych Brytyjczyków pobierających nauki w angielskich szkołach publicznych, którzy dorastali, grając w rugby i golfa. W odróżnieniu od swoich rodaków na Półwyspie Iberyjskim oraz w Ameryce Południowej w XIX i na początku XX wieku Brytyjczycy nie wykazywali zainteresowania importem futbolu na Maderze. Rozwijał się on więc wolniej, a postępy dodatkowo utrudniał górzysty teren i słaba łączność oraz infrastruktura, które skazywały wiele fragmentów wyspy na izolację.

Brak zagranicznych wpływów nadrabiano jednak silnym poczuciem lokalnej tożsamości, podkreślanym przez tradycyjne zamknięcie na to, co z zewnątrz. Oba najstarsze, wciąż działające kluby – Club Sport Marítimo i Nacional – założono na wyspie w 1910 roku, gdy Madera odczuwała konsekwencje wstrząsów politycznych w kontynentalnej Portugalii. W tamtym roku zniesiono w kraju monarchię i proklamowano republikę, ale portugalski futbol nie nadążał za tempem zmian społecznych i przez kilka dziesięcioleci reprezentował niski poziom – nie inaczej było na samej Maderze.

Kiedy Cristiano Ronaldo przyszedł na świat w 1985 roku, Madera nie mogła się pochwalić zbyt wieloma osiągnięciami w piłce nożnej. Z grona wyspiarskich klubów tylko Marítimo zdołało zdobyć mistrzostwo Portugalii – stało się to w 1926 roku – a od wczesnych lat 70. jako jedyna drużyna z Madery regularnie występowało w profesjonalnej lidze portugalskiej.

W przeciwieństwie do lokalnego rywala Nacional zdobył wczesną reputację nie dzięki futbolowi, ale swojemu kulturowemu eklektyzmowi oraz rozszerzaniu działalności na liczne popularne w okolicy dyscypliny, takie jak siatkówka, hokej i pływanie. Jedną z największych legend klubu był atletyczny i oszałamiająco przystojny pływak José da Silva, znany jako Saca, który w późnych latach 40. ustalił krajowe rekordy na 1500 i 1000 metrów stylem dowolnym, a potem zdobył jeszcze większą popularność na długich dystansach, przepływając nawet z powodzeniem kanał La Manche.

W oficjalnej ilustrowanej historii Nacionalu, opublikowanej w 2010 roku dla uczczenia stulecia organizacji, Saca należy do wąskiego grona dwóch legend klubu, którym poświęcono znaczącą ilość tekstu. Drugą jest Cristiano Ronaldo, który grał w młodzieżowych drużynach Nacionalu przez dwa sezony w połowie lat 90. i który raptem parę tygodni po dołączeniu do zespołu pojawił się w samym środku klubowej fotografii jako jego kapitan.

Zdjęcie ukazuje wyprężonego Ronaldo z rękoma trzymanymi za plecami w pozie wojskowego kadeta oraz intensywnym spojrzeniem sugerującym pewność siebie nieobecną u innych chłopców, od których Cristiano widocznie się dystansuje. Już na tym obrazku wydaje się stawiać samego siebie w pozycji lidera, ponieważ wierzy, że nim jest, a także w pozycji kogoś, kto znajduje się na drodze prowadzącej na sam szczyt. Swoje wczesne występy w Nacionalu wspominał w wywiadzie z 2010 roku: „Czułem, że jestem inny. Dlaczego? Nie wiem, może dlatego, że byłem ambitniejszy”.

Prawda jest taka, że równie dobrze mógł na zawsze pozostać na Maderze i stopniowo skazywać się na zapomnienie, gdyby jego ojciec chrzestny wraz z matką nie zdecydowali w pewnym momencie, że najwłaściwszym krokiem do przodu po okresie spędzonym w Andorinhi będą treningi w klubie, któremu oboje kibicowali, Nacionalu – a nie w mającym na koncie więcej sukcesów i dysponującym większymi środkami Marítimo, którego fanem był Dinis.

Wieloletnia przepaść między Marítimo a Nacionalem od dawna już się zmniejszała, w dużej mierze dzięki pracy nauczyciela przedmiotów ścisłych, który postanowił zostać trenerem piłkarskim – António Lourenço, od 1978 roku zajmującego się w tym drugim klubie rozwijaniem młodych talentów.

Korzystając z doświadczenia, jakie zdobył, gdy prowadził krajowe zespoły, takie jak Benfica czy Sporting, Lourenço przekonał włodarzy klubu oraz sponsorów, żeby pomogli mu zainwestować pieniądze w nowy program treningowy i żywieniowy oraz opiekę medyczną. Plan zakładał, że klub rozszerzy swoje poszukiwania na system szkolnictwa na całej wyspie, by w ramach przemyślanych działań zgromadzić jak największy zasób potencjalnych talentów – ostatecznym celem miało być stworzenie w Nacionalu składu seniorskiego zdolnego do rywalizacji na najwyższych szczeblach portugalskiej ligi.

Dzięki pracy Lourenço do wczesnych lat 90., kiedy przyszedł czas na decyzję dotyczącą przyszłości Cristiano Ronaldo, wszelkie różnice między Marítimo a Nacionalem zostały praktycznie zniwelowane. To, że Dinis był kibicem tego pierwszego, również miało niewielki wpływ na ostateczny wybór – jeśli już, to upewnił Dolores, że powinna pójść za radą Fernando Sousy i trzymać się Nacionalu.

Nieco farsowa wersja opowieści o tym, co się wówczas wydarzyło, głosi, że Bernardino Rosa, główny łowca talentów w szkółce Marítimo, z powodu pomyłki w kalendarzu nie dotarł na rzekomo decydujące spotkanie w sprawie Ronaldo, zorganizowane przez Andorinhę. Pojawił się na nim natomiast przedstawiciel Nacionalu i rozmowy odbyły się bez udziału Rosy.

Zdaniem Ruiego Santosa, ówczesnego prezydenta Andorinhi, przejście do Nacionalu było jednak postanowione, niezależnie od tego, czy spotkanie z Marítimo doszłoby do skutku. Zadecydowały o tym przyjazne relacje Fernando Sousy z władzami Nacionalu oraz personelem klubu, między innymi z António Mendoçą, który zajmował się wynajdywaniem młodych talentów i wyrażał podziw dla Cristiano.

Kiedy ponad 20 lat później spotkałem się z Santosem, zachował filozoficzne podejście do okoliczności, w których utracił swoją przyszłą gwiazdę. „Nacional miał po prostu lepsze warunki, by pokierować jego rozwojem i pozwolić mu uczynić kolejny krok” – powiedział. W rzeczywistości Santos nie tylko miał niewiele do powiedzenia w kwestii dalszych losów piłkarza, ale jego przejście do innego klubu nie miało dla niego wówczas szczególnego znaczenia – twierdzi, że nikt na wyspie nie przewidywał, jak wielką gwiazdą stanie się ostatecznie Ronaldo. „Transfer” przyniósł Andorinhi skromny zysk w postaci gotówki wypłaconej w portugalskich eskudach (odpowiednik mniej więcej 1500 funtów) i dwóch niepełnych kompletów używanych strojów – spodenki, skarpety i buty, ale bez koszulek, których kolor nie pasował do klubowych barw.

„Ostateczny głos miała Dolores – powiedział mi Fernando Sousa – ponieważ wyjawiła mi, że chce, by Cristiano trafił do Nacionalu, i potraktowała mnie jak kogoś, komu zależy na jak najlepszej przyszłości dla chłopca, kogoś, kto będzie go chronił. To był mój obowiązek jako ojca chrzestnego”.

Po przybyciu do Nacionalu w wieku dziesięciu lat Ronaldo od razu ujawnił swój potencjał, biorąc udział w grach siedmiu na siedmiu i potem w pełnych składach, często rywalizując z chłopcami starszymi od siebie. Pedro Talinhas, jeden z trenerów młodzieży pracujących w tamtym czasie w klubie, wspominał: „Był bardzo dobry technicznie, świetnie grał obiema nogami. Jego celem było zdobywanie pięknych bramek. Był szybki, znakomicie strzelał, już wówczas dysponował dużą siłą”.

Młodzieżowy sztab szkoleniowy od razu dostrzegł nie tylko jego wyjątkową szybkość, umiejętność dryblingu i strzelania, ale także wytrzymałość fizyczną. Jak wspomina Mendoça: „Uliczny futbol nauczył go, jak nie dać się sfaulować, omijać rywali i stawiać czoło dzieciakom o wiele większym od niego. Wyrobił mu również charakter – Ronaldo już wtedy był niezwykle odważny”.

Przed ukończeniem 11. roku życia Cristiano zdradzał już także niestabilność emocjonalną, którą później będzie się postrzegać jako charakterystyczny element jego występów. „Kiedy Nacional przegrywał, grał i płakał jednocześnie” – opowiada Talinhas.

Według trenera „kłopotliwy charakter” młodego zawodnika objawiał się między innymi brakiem chęci do współpracy z kolegami. Od pierwszych chwil w Nacionalu, gdy tylko przejął piłkę, Ronaldo zdradzał tendencję do biegu przed siebie – i zamiast podać, biegł dalej, myśląc tylko o jednym: zdobyciu bramki. Sztab szkoleniowy postawił sobie za zadanie przede wszystkim wpoić zawodnikowi, że piłka nożna to sport zespołowy, w którym każdy gracz, nie tylko on, ma swoją rolę do odegrania.

Trenerzy zorientowali się jednak od razu, że wiara w siebie jest kluczowym elementem charakteru Ronaldo. Była samodzielnie wypracowaną reakcją na przeciwności losu, które prześladowały go od urodzenia. Nie chodziło tylko o to, że nauczył się grać w piłkę na nierównych brukach rodzinnej okolicy, a także nabrał kondycji i siły, wędrując w górę i w dół stromymi zboczami. Fakt, że jego ojciec regularnie pojawiał się na jego meczach w Nacionalu, a jednocześnie wydawał się zupełnie oderwany od tego, co widział, stanowił jednocześnie źródło wstydu oraz motywację, by grać jeszcze lepiej.

W swojej analizie dynamicznych sił wewnętrznych, które decydują o kreatywności wybitnych osób, ceniony angielski psychiatra Anthony Storr zauważa, że ambicja potrafi podtrzymać poczucie własnej wartości i przerodzić się w źródło motywacji, stając się odpowiedzią na brak rodzicielskiego ciepła w dzieciństwie.

Trudno zaprzeczyć, że na wczesnym okresie życia Cristiano cieniem położył się alkoholizm ojca, któremu postępująca choroba uniemożliwiała okazywanie wsparcia i zachęty, jakich potrzebowało jego utalentowane dziecko.

W Ronaldo, autoryzowanym filmie dokumentalnym z 2015 roku w reżyserii Anthony’ego Wonke, który powstał przy wsparciu piłkarza i jego agenta Jorge Mendesa, pojawiają się dwa uderzające wizerunki Dinisa: jeden to fotografia wychudłego, nieogolonego mężczyzny o nieobecnym wzroku, powieszona w ramce na pustej poza tym białej ścianie w madryckim domu Cristiano; drugi to fragment filmu wideo, przedstawiający podobnie zniszczoną i wyobcowaną, sprawiającą dziwne wrażenie postać, która zdobywa się na uśmiech i zdawkowy pokaz uczuć do swojego syna – to rzadki przykład rodzinnego szczęścia z czasów, gdy Ronaldo wciąż mieszkał na Maderze.

Rodzinne życie, którego Cristiano doświadczył na Maderze, znacznie odbiegało od normalności. Jak sam wspomina w filmie: „Mój ojciec był pijany niemal codziennie. Bardzo trudno było go poznać. Nigdy nie nawiązałem z nim prawdziwego kontaktu. Czuję się sfrustrowany, że nie było go przy mnie”.

Cristiano Ronaldo nie tylko przetrwał początkowe trudności, ale czerpał z nich dodatkową siłę. Jego wiara w siebie, którą opierał na zaufaniu do swoich umiejętności i owoców ciężkiej pracy, napędzała jego pragnienie, by zdobyć „rozgłos i uznanie, potęgowane kolejnymi wymiernymi osiągnięciami”. To słowa, którymi Anthony Storr opisał psychikę Winstona Churchilla.

Dolores lubi opowiadać historię o tym, jak Ronaldo zachorował na grypę przed finałem jakichś lokalnych rozgrywek. Chciała, żeby syn został w łóżku, ale on upierał się, by zagrać. „Jeśli będę się źle czuł, zawsze mogą mnie zmienić” – powiedział matce. Do zmiany jednak nie doszło. Chłopak zagrał i pomógł swojej drużynie zwyciężyć w turnieju.

W Nacionalu Cristiano Ronaldo miał skłonności do kłócenia się z kolegami. Pozostali chłopcy tolerowali to zachowanie, bo udowodnił, że jest bramkostrzelnym zawodnikiem, i odegrał kluczową rolę w sukcesach swojego klubu w rozgrywkach juniorskich. Jego zespół często wygrywał z rywalami różnicą dziewięciu albo dziesięciu goli. Cristiano spędził tutaj dwa sezony, zdobywając coraz większe uznanie na wyspie, i w końcu zwrócił na siebie uwagę skautów z kontynentalnej Portugalii.

Cristiano i Leo. Historia rywalizacji Ronaldo i Messiego

Подняться наверх