Читать книгу Nawiedzony Dom - Joanna Chmielewska - Страница 6
2
ОглавлениеPies siedział na podeście drugiego piętra, kiedy państwo Chabrowiczowie razem z dziećmi, wychodzili rano z domu. Siedział grzecznie, bez ruchu, i patrzył na nich wzrokiem pełnym nadziei. Był dość duży, brązowy, podobny do wyżła, miał gładką, lśniącą sierść, uszy nieco krótsze niż wyżeł i długi ogon. Pozwolił się pogłaskać.
Późnym popołudniem siedział nadal, tyle że zmienił kondygnację. Przeniósł się na podest trzeciego piętra, w pobliże drzwi państwa Chabrowiczów. Wydawał się nieco smutniejszy niż rano i jakby trochę zniechęcony.
– Popatrz, ten pies ciągle tu siedzi – powiedziała pani Krystyna z lekkim niepokojem do męża. – Czyj on jest?
Pan Chabrowicz szukał po kieszeniach kluczy do mieszkania. Czuł się nieco zdenerwowany, bo waliły się na niego najrozmaitsze kłopoty, i nie miał teraz głowy do zwierząt.
– Nie mam pojęcia – odparł. – Ładny pies, mieszaniec chyba. Pewnie ma właściciela gdzieś w pobliżu.
Pani Krystyna pochyliła się nad psem i pogłaskała go po lśniącym grzbiecie. Przyjmował pieszczotę z wyraźną wdzięcznością.
– Dlaczego tu siedzisz, piesku? Gdzie masz pana? Zostawili cię? Jaki miły, grzeczny pies! Słuchaj, ten właściciel poszedł z wizytą do kogoś, kto nie lubi zwierząt, i zostawił psa na schodach. Barbarzyńca!
– Cicho, może być u sąsiadów i jeszcze cię usłyszy.
– Chętnie powiem mu wprost, co myślę o takim łajdaku! Znęca się nad psem!
– Wcale się nie znęca, kazał mu czekać i koniec. Zostaw go, nie przyzwyczajaj do siebie cudzego psa.
Mamrocząc pod nosem inwektywy pod adresem owego właściciela i jego hipotetycznych znajomych, pani Krystyna wkroczyła do mieszkania. Pies pozostał na schodach.
Wieczorem, już po kolacji, Pawełek dostał polecenie wyrzucenia śmieci. Posłusznie chwycił wiaderko, ale dotarł z nim tylko do przedpokoju. Otworzył drzwi, wyjrzał i natychmiast odwrócił się ku wnętrzu mieszkania.
– Hej! – zawołał z przejęciem. – Słuchajcie, on tu ciągle jest!
Pies leżał na wycieraczce pod drzwiami, zwinięty w kłębek, apatyczny i beznadziejnie smutny. Janeczka znalazła się przy nim pierwsza, przykucnęła, spojrzała w cierpiące psie oczy i coś ją szarpnęło w okolicy serca. Wyczuła nieszczęście.
– On się zgubił – oznajmiła dramatycznie. – Ta świnia wypędziła go z domu. On się boi, że już na zawsze tak zostanie, sam jeden. Zabierzmy go do siebie!
– Rany, cały dzień trzymać psa na schodach! –powiedział Pawełek z niesmakiem. – Czyj on jest?
– Nie wiem – odparła pani Krystyna, pojawiając się w drzwiach. – Sądzimy, że właściciel poszedł do kogoś z wizytą. Ten ktoś może nie lubi psów...
– Ty, jaka świnia? – zainteresował się nagle Pawełek, trącając siostrę.
Janeczka ciągle siedziała w kucki przy psie.
– Ten właściciel – odparła z zaciętą nienawiścią. – Wcale go tu nie ma. Zostawił go i poszedł. Popatrz, on się trzęsie. I jakoś dziwnie oddycha.
Pies nadal leżał spokojnie z tym samym smutnym, apatycznym spojrzeniem, chwilami drżąc lekko i oddychając nieco chrapliwie, jakby z trudem. Obojętnie pozwalał się głaskać, podsuwając łeb pod przyjazną dłoń, ale nie tracąc wyrazu beznadziejnego smutku. Państwo Chabrowiczowie również opuścili mieszkanie i znaleźli się na podeście, pani Krystyna przykucnęła po drugiej stronie psa, naprzeciwko swoich dzieci.
– O Boże – powiedziała z niepokojem. – Czy on się nie zaziębił? Oddycha, jakby miał bronchit. Gdzie ten jego właściciel?!
– Uciekł – zawyrokowała zimno Janeczka. – To zwyrodnialec. Porzucił go na pastwę losu. Weźmy go do domu!
– Nie możemy go wziąć do domu, przecież jest cudzy...
– Niczyj nie jest! On go porzucił, zostawił go jak... jak podrzutka!
Pies poddawał łeb głaskaniu, przymykając oczy, jakby był bardzo zmęczony. Oddychał ciągle z trudem.
– On ma chyba zapalenie płuc – powiedziała do męża zdenerwowana pani Krystyna. – Tadeusz mówił, że jego pies zdechł na zapalenie płuc, przypominasz sobie? Boże drogi, taki śliczny pies, trzeba coś zrobić!
Janeczka dostała wypieków i dreszczy.
– No to zróbcie coś! Nie stójcie tak! Jemu jest zimno, trzeba go przykryć!
– Do nas to zaraz wleczecie całą bandę doktorów, a do psa to nie – zauważył Pawełek zgryźliwie. – Pewnie zaraz powiecie, że trzeba za to płacić...
– Zadzwonię do pogotowia weterynaryjnego – zaproponował pan Chabrowicz, zarażony zdenerwowaniem żony i dzieci. – Rzeczywiście, to jest piękny pies, szkoda by go było. Młody, nie ma więcej niż rok.
– Jest czysty – dodała pani Krystyna. – Popatrzcie, jaki zadbany, wypielęgnowany... Musiał się zgubić bardzo niedawno.
– No właśnie, powinniśmy go zabrać od razu, bo potem będzie gadanie, że brudny i uszargany!
Pogotowie weterynaryjne poradziło panu Chabrowiczowi odwieźć psa do schroniska dla bezdomnych zwierząt, gdzie weterynarz mógłby go zbadać już o siódmej rano. Miałby tam fachową opiekę. Ewentualnie można mu od razu dać aspirynę. Samochód pogotowia jest w terenie i nie zdąży wrócić wcześniej niż nazajutrz o poranku, poza tym samochód jeździ w zasadzie tylko do nagłych wypadków. Pan Chabrowicz od razu zadzwonił do schroniska, dostał adres i dowiedział się, że dyżur trwa całą noc.
Na klatce schodowej przez ten czas odbywała się scysja między matką i dziećmi.
– Nie możemy o nim decydować, dopóki nie wiemy, czy tu gdzieś nie ma jego właściciela – perswadowała pani Krystyna. – On powinien być w pobliżu. Może się upił...
– Jeśli się upił, nie jest wart takiego psa! –zawyrokował stanowczo Pawełek.
– Możemy go poszukać, tego bandytę – rzekła Janeczka z nie słabnącą zaciętością. – Sami poszukamy, jeśli wy nie chcecie. Też nie jesteście warci tego psa!
– Powiedzieli, że można mu dać aspirynę – oznajmił pan Chabrowicz, ukazując się w progu. – Nie rozumiem, dlaczego nie ma obroży, nikt nie wypuszcza swojego psa bez obroży.
Pani Krystyna uczyniła przypuszczenie, że obrożę ktoś ukradł. Pies jest pełen zaufania do ludzi i łagodny, pozwolił ją zdjąć byle komu. Pawełek zażądał, żeby natychmiast dać psu aspirynę. Janeczka wyraźnie poczuła, że nie zniesie dłużej tych debat i tej niepewności. Zanim rodzice zdążyli ją powstrzymać, zaczęła dzwonić do sąsiadów. Pies cierpliwie czekał.
Sąsiedzi z tego piętra wyparli się znajomości z psem. U nikogo żadnych gości nie było. Idący po schodach sąsiad z innego piętra przyznał, że on też widział tu rano tego psa, ale ani o nim, ani o żadnym właścicielu nic nie wie. Nikt nic nie wie. Pies jest bezpański.
W duszy Janeczki zalęgło się nagle granitowe, niezłomne, nieopanowane pragnienie towarzyszenia psu w tej bezpańskości. Dotychczas bez oporu godziła się z myślą, że w domu nie ma warunków, żeby trzymać jakieś zwierzę, mieszkają w środku miasta, rodzice pracują, oni obydwoje z Pawełkiem chodzą do szkoły, zwierzęciu byłoby źle i smutno... Teraz poczuła nagle, że z tym łagodnym, opuszczonym, nieszczęśliwym, prawdopodobnie chorym psem wiąże ją jakaś nić, sznur, lina okrętowa i raczej sama wypędzi się na ulicę niż pozwoli wypędzić psa! On czeka. Ona widzi przecież, że on czeka, że kołaczą się w nim jakieś resztki nadziei i cierpliwie, w okropnym napięciu i zdenerwowaniu, czeka, żeby się nim wreszcie ktoś zajął.
– Weźmy go!!! – wyjęczała rozdzierająco. – On nie może tak zostać! Weźmy go do domu!!!
– Nie możemy – odparła przygnębiona pani Krystyna.
– W takim razie ja też się tu położę na słomiance – oświadczył Pawełek z determinacją. – I będę leżał, aż też dostanę zapalenia płuc!
– Fioła macie obydwoje! – zdenerwował się pan Chabrowicz. – Jutro zaczynamy przeprowadzkę, cały dom się likwiduje, nowy w ruinie, jeszcze nam tylko psa brakowało! Obcego psa!
Pani Krystynie, która już miękła, przejęta losem psa prawie tak samo jak jej dzieci, słowa męża przypomniały o aktualnych kłopotach. Nie, to wykluczone, w żadnym razie nie mogli sobie teraz pozwolić na obce zwierzę!
– Nie możemy go wziąć – zdecydowała. – Dzieci, na litość boską, wy sobie w ogóle nie wyobrażacie, jakie tu od jutra będzie zamieszanie. Przecież ten pies by tego nie wytrzymał!
– A leżenie na klatce schodowej to wytrzyma?! – wrzasnął buntowniczo Pawełek.
– Jeżeli go tak zostawicie, wyprę się was – zagroziła Janeczka. – Zostanę z nim tutaj. Nie pójdę do szkoły. Będę chora.
– Będę zdziwiony, jeśli z tego wszystkiego nie oszaleję – rzekł posępnie gdzieś w przestrzeń pan Chabrowicz.
– Proszę was bardzo, żebyście się zastanowili logicznie – powiedziała stanowczo pani Krystyna. – Tym psem trzeba się porządnie zaopiekować. Coś mu jest, powinien go obejrzeć weterynarz. Od jutra zaczynamy się przeprowadzać, dla zdrowego psa to jest okropna katastrofa, a co mówić dla chorego...
– No więc daj mu tę aspirynę!
– Aspiryna nie zmieni sytuacji. On jest do nas nie przyzwyczajony, nie znajdzie sobie miejsca. On potrzebuje spokoju!
– Trzeba go na razie odwieźć do schroniska – zadecydował pan Chabrowicz. – Tam się nim na pewno dobrze zaopiekują, a potem zobaczymy.
Janeczka i Pawełek w milczeniu popatrzyli na siebie. Pies czuł się chory, to było wyraźnie widoczne, należało go przede wszystkim leczyć. Jutrzejsze trzęsienie ziemi wykluczało stworzenie mu właściwych warunków. To schronisko, nie wiadomo, co to jest, ale może okazać się odpowiednie. Chwilowo muszą chyba się zgodzić, ale na dalszą metę nie popuszczą...
– Gdzie to jest? – spytała pani Krystyna. – Dali ci adres?
– Gdzieś potwornie daleko, za lotniskiem, na Okęciu. Spróbuj mu dać mleka i aspiryny.
Pawełek bez słowa porwał wiaderko ze śmieciami i popędził na dół. Wrócił po dwóch minutach. Pani Krystynie błysnęła myśl, że opróżnił je tuż za drzwiami budynku, nie docierając do śmietnika, ale wolała się o to w tej chwili nie dopytywać. Janeczka patrzyła jej na ręce takim wzrokiem, jakby podejrzewała własną matkę o trucicielskie zamysły.
Pies mleka się napił, ale aspiryny nie chciał. Z urazą odwracał głowę od świństwa na łyżce, obraził się nawet i pełen wyrzutu przeniósł się na wycieraczkę pod innymi drzwiami. Pani Krystyna zrezygnowała z terapii.
– Umiem wlać psu do pyska lekarstwo, oczywiście – tłumaczyła swoim dzieciom, pełnym milczącego potępienia – ale to jest obcy pies, on mnie nie zna, nie mogę mu siłą otwierać pyska, bo się zdenerwuje. Własny pies, przyzwyczajony do właściciela, to zupełnie co innego. Własny pies ma zaufanie.
– Dosyć tego, jedziemy – powiedział pan Chabrowicz, wychodząc z mieszkania z grubym sznurkiem w ręku.
Janeczka spojrzała na ojca nieufnie.
– Po co ci sznurek?
– A jak mam go prowadzić? Za rękę? Odwieziemy go i zaraz wracamy. Dzieci, do domu!
Żadne z dzieci nawet nie drgnęło. Stały nadal, niczym posągi, przymurowane do podestu. Pawełek patrzył spode łba. Janeczka miała wypieki. W obydwojgu narastał histeryczny opór. Pan Chabrowicz wiązał psu na szyi sznurek.
– Jeżeli obiecamy, że będziemy wszystko po sobie sprzątać i wcześnie chodzić spać... – zaczął Pawełek łamiącym się głosem.
– Udusisz go!!! – wrzasnęła Janeczka okropnie, rzucając się ku ojcu.
Pan Chabrowicz wzdrygnął się gwałtownie, pani Krystyna nagle pojęła, co się dzieje w duszach jej dzieci. Pomyślała, że kotłujących się w nich uczuć, w gruncie rzeczy szlachetnych, nie należy brutalnie przełamywać.
– W porządku – rzekła pośpiesznie. – Możecie też jechać. Przynieście jakąś starą szmatę, trzeba mu podłożyć w samochodzie.
– Co ty myślisz, że ja nie umiem zawiązać sznurka na psie? – zapytał równocześnie zirytowany pan Chabrowicz.
Pawełek w mgnieniu oka wrócił z wielkim kawałem starej poszewki od poduszki. Janeczka nie odrywała oczu od rąk ojca. Doznała odrobiny błogiej ulgi, widząc, jak zręcznie posługuje się węzłami.
Pies, poczuwszy na szyi sznurek, nagle się ożywił. Podniósł się od razu, pełen nadziei, chętny i gotów do wyjścia. Pan Chabrowicz obserwował go uważnie.
– Przyzwyczajony do obroży – stwierdził. – Dobrze wytresowany pies, inteligentny, posłuszny i grzeczny. Idziemy!
– Pies wybiegł na ulicę radośnie. Zaraz za bramą zaczął węszyć, nagle zatrzymał się, wyprężony jak struna, z wyciągniętym pyskiem i uniesioną przednią łapą. Janeczka i Pawełek wpadli na ojca, który zatrzymał się równie nagle.
– Coś podobnego, to jest myśliwski pies! – wykrzyknął, zaskoczony. – Popatrzcie, jak pięknie wystawia kuropatwę!
– Gdzie jest kuropatwa? – zainteresował się Pawełek.
– Nigdzie, ale przyjrzyj mu się. To jest charakterystyczna poza myśliwskiego psa, który daje znak, że coś zwęszył. Musiał być doskonale tresowany.
Pies ożywił się nadzwyczajnie. Nastąpiła w nim całkowita odmiana, promieniował błogim szczęściem. Najwyraźniej w świecie doznał bezgranicznej ulgi, poczuwszy wreszcie nad sobą czyjeś przewodnictwo i opiekę. Węszył chciwie dookoła, dążąc w kierunku parkingu.
– Czekajcie, może doprowadzi do domu. Może poczuje właściciela, może gdzieś tu mieszka... Potrzymaj sznurek.
Ze sznurkiem w dłoni Janeczka podążyła za psem. Przebiegł kilka metrów, powęszywszy na parkingu, pobiegł w inną stronę, po czym zatrzymał się, bezradny i zdezorientowany. Teren był mu obcy. Obejrzał się i próbował pobiec dalej.
– Nie – zaprotestowała Janeczka, pociągając lekko sznurek. – Teraz tam nie pójdziemy. Ja wiem, że się zgubiłeś, ale nie martw się, zabierzemy cię do siebie. Chodź tu. Do samochodu!
– On ma takie zapalenie płuc, jak ja jestem primadonna – mruknął pan Chabrowicz, obserwując przez szybę swoją córkę i psa. – Zmarzł na tych schodach, a teraz już się rozgrzał i proszę! Zdrów jak ryba!
– Cicho bądź, nie mów tego przy dzieciach – powiedziała szybko pani Krystyna. – Uprą się, żeby go zabrać. Będą nas uważali za bezdusznych złoczyńców. A ja wcale nie jestem pewna, czy mu nic nie jest, on tak źle oddychał.
Pies wsiadł do samochodu grzecznie i bez oporu. Siedział spokojnie na starej poszewce, wyglądając z zainteresowaniem przez okno. Warknął na jakiegoś pijaka, który zbliżał się, kiedy pan Chabrowicz pytał o drogę. Wyraźnie czuł się już zadomowiony, u siebie.
W schronisku rozegrały się sceny straszliwe.
Nie wiadomo, kto poczuł się w pierwszej chwili bardziej nieswojo: Janeczka czy pies. Odrażająca woń karbolu i innych środków dezynfekcyjnych zdenerwowała ich jednakowo. Psu nie pozwolono obwąchać wszystkiego, przywiązano go do klamki drzwi w przedsionku, chciał pobiec dalej, pociągnął te drzwi za sobą i huknął nimi jak z armaty. Przeraziło go to śmiertelnie. Janeczka czym prędzej odczepiła sznurek od klamki, została w przedsionku razem z Pawełkiem, psu do towarzystwa. W gardle dławiło ją coś nieznośnie wielkiego, czuła się tak samo bezradna jak on. Słyszała, że ojciec chwali to nowe schronisko, panującą tu czystość, dobre warunki dla zwierząt, ale nie zgadzała się z nim w najmniejszym stopniu. Nie podobało jej się tutaj, śmierdziało okropnie, było obco i zimno. Jeszcze gorzej wyglądały izolatki dla zwierząt, boksy za siatką, między nimi długi korytarz, wszystko razem jakieś ciemne i ponure, byle jak oświetlone blaskiem słabej żaróweczki. Matka podzielała chyba jej zdanie, bo szeptem sprzeczała się z ojcem, że takiemu wypielęgnowanemu psu może nie być tu dobrze. Pan Chabrowicz uspokajał ją, że to tylko do rana, zbada go weterynarz i skieruje do innych pomieszczeń. Poza tym jest tu czysto, porządnie, w każdej klatce znajduje się kojec wysłany świeżym sianem...
– Siano! – prychnęła pani Krystyna z tłumioną irytacją. – To nie jest koza, tylko pies, po co mu siano?!
Janeczka niechętnie oddała ojcu sznurek. Pies stawiał opór, został wepchnięty do boksu prawie przemocą. Pan Chabrowicz stanowczo ulokował go na sianie, każąc grzecznie leżeć. Janeczka spojrzała w przerażone, zrozpaczone psie oczy i coś w niej pękło.
– Nie chcę!!! – zawyła desperacko, głosem jak trąba jerychońska. – Nie zgadzam się!!! Ja też tu z nim zostanę!!! Zabierzmy go!!! On jest nieszczęśliwyyy...!!!
Pawełek murem stanął przy siostrze. Pani Krystynie opadły ręce, pan Chabrowicz zdenerwował się okropnie. Dyżurująca w kancelarii osoba, miła pani w średnim wieku, przyglądała się dramatycznej scenie życzliwie i ze zrozumieniem.
– No, nie – powiedziała uspokajająco – nie jest tak źle. Każdy pies w pierwszej chwili czuje się nieswojo. Po trzech dniach przywyknie, a na razie jest mu obco.
– Dajmy mu coś znajomego!!! – wyła Janeczka. – Zostawmy mu coś!!! Zostańmy z nim chociaż z godzinę!!!
– Dajmy mu ten gałgan, na którym jechał! – zaproponował błagalnie Pawełek. – Już się do niego przyzwyczaił. Po co wam ten gałgan, niech ma. No, nie żałujcie mu, ja przyniosę!
– Nie żałuję mu gałgana, ale znów ci ktoś będzie musiał otwierać furtkę...
– Przelezę przez ogrodzenie!
– Musieliśmy chyba upaść na głowę, żeby ich ze sobą zabierać! – irytował się pan Chabrowicz. – Istny obłęd z tym psem, czy ja mam za mało kłopotów?! Uspokójcie się wreszcie!
Janeczka szlochała bez opamiętania, z całej siły uczepiona siatki boksu.
– Oszukaliśmy go!!! On myślał, że już nas ma! I znów go zostawiamy samego! Oszukaliśmy go!!!
– On przywyknie. Nie możemy z nim zostawać, im szybciej zacznie przywykać, tym lepiej – przekonywała pani Krystyna, usiłując odczepić córkę od siatki. – On się głównie dlatego denerwuje, że nie zdążył poznać miejsca. Pies musi wszystko obwąchać, żeby mógł być spokojny, a dopóki nie obwącha, czuje się niepewnie. Przecież nie obwąchasz za niego! Do rana wytrzyma, a rano przyjdzie lekarz, sama wiesz, że lekarz musi go obejrzeć.
Do Janeczki nic nie docierało. Inne psy zaczęły się denerwować. Pani Krystyna wpadła w rozpacz, pan Chabrowicz stracił głowę i posłał syna do samochodu po starą poszewkę. Zapłakana Janeczka osobiście dopilnowała wypchania poszewki sianem. Pani z kancelarii przyglądała się temu wszystkiemu z iście filozoficznym spokojem.
– No, to teraz już ma wszelkie luksusy – powiedziała. – Zaśnie sobie na prześcieradle i będzie spał do rana.
– Tu jest ciemno! – chlipnęła spazmatycznie Janeczka.
– Ale on nie ma zamiaru czytać...
– No to co! Ale mu przykro...
– Najbardziej mu przykro przez twoje ryki – powiedziała stanowczo pani Krystyna. – Puść wreszcie tę siatkę i przestań denerwować zwierzęta. Czy ty sobie wyobrażasz, jak on by się czuł jutro, gdyby znów znalazł się w obcym miejscu? A tu przynajmniej będzie miał spokój.
– Ale zostanie sam...
Dramatyczne perswazje zakończył pies. Obwąchał dokładnie starą poszewkę, wziął ją w zęby, usłał nieco inaczej, ułożył się na niej, westchnął i z rezygnacją przymknął oczy. Pani Krystyna poczuła dla niego głęboką wdzięczność.
– Sama widzisz – powiedziała, odrywając wreszcie Janeczkę od siatki. – To był dla niego męczący dzień. Pozwólmy mu spokojnie zasnąć.
Janeczka chlipnęła jeszcze raz, żałośnie spojrzała w kierunku boksów i pozwoliła się wyprowadzić. Państwo Chabrowiczowie, pełni ulgi, grzecznie przeprosili dyżurną panią za całe zamieszanie i ruszyli ku bramie. Pawełek szedł w stronę samochodu za siostrą, czując do niej niejasną wdzięczność za przedstawienie, które w całości wzięła na siebie. Dzięki temu on już nie musiał wydziwiać, mógł się zachować jak mężczyzna, z boku tylko pilnując, czy sprawa jest traktowana dostatecznie poważnie. Pociągnął Janeczkę za rękę i pozostał z tyłu, puszczając przodem rodziców.
– Ty, skończ te wygłupy – szepnął konfidencjonalnie. – Od jutra będzie kotłowanina z przeprowadzką i nie będą na nas zwracać uwagi. Przyjedziemy do niego z wizytą. Tu chodzi jakiś autobus.
W mgnieniu oka Janeczka doceniła pomysł. Pociecha jak balsam spłynęła na jej udręczone serce, zarazem jednak natychmiast pojawiła się myśl o trudnościach organizacyjnych. Odzyskała równowagę i trzeźwość umysłu.
– Leć pierwszy i zobacz numer na przystanku – odszepnęła. – I sprawdź, skąd on chodzi. Ja się tu jeszcze muszę trochę wlec, żeby nie nabrali podejrzeń...