Читать книгу Nawiedzony Dom - Joanna Chmielewska - Страница 7
3
ОглавлениеDom był duży, piękny i bardzo stary. Osłaniały go drzewa, tonące w blaskach jesiennego słońca. Wszystko było nieruchome, spokojne, osłonecznione, czerwonawozłociste.
Element niespokojnego ruchu wprowadzali ludzie. W otwartych drzwiach domu, w bramie ogrodzenia i na ulicy kłębiło się straszliwe piekło, złożone z tragarzy, mebli, pakunków, wozu meblowego i zmieniających się poszczególnych członków rodziny. Poczwórna przeprowadzka, przebiwszy się już przez fazę najgorszego chaosu, miała się ku końcowi.
Ten sam wóz meblowy od kilku dni krążył pomiędzy wszystkimi domami, przywożąc jedne rzeczy, a wywożąc drugie. W wyniku tego uproszczonego, zdawałoby się, transportu kredens lokatorów z pierwszego piętra i kanapa babci odbyły podróż dwukrotnie, załadowane przez pomyłkę z powrotem natychmiast po wyładowaniu, zaś biurko ciotki Moniki, odwiezione w pierwszym rzucie lokatorom z parteru, przejechało się nawet trzy razy. Poprzedniego dnia, wbrew obawom wszystkich zainteresowanych, kataklizm udało się wreszcie jakoś opanować i teraz właśnie przenoszono ostatnie rzeczy.
Ciężkiej pracy tragarzy przyglądały się trzy osoby. Od zewnątrz Janeczka i Pawełek, którzy właśnie wrócili ze szkoły, od wewnątrz zaś wiekowa osoba, wsparta łokciami o parapet parterowego okna, chuda, nieruchoma jak posąg, milcząca, z pomarszczoną twarzą, na której malował się wyraz zimnego, kamiennego uporu.
Janeczka poruszyła się pierwsza i postawiła teczkę na podmurowaniu ogrodzenia.
– Jestem przeraźliwie zadowolona – oznajmiła z satysfakcją. – Odpowiada mi to. Ty, jak?
Pawełek ustawił swoją teczkę obok i oparł się plecami o obydwie, przytrzymując je, żeby nie spadły.
– Owszem – zgodził się łaskawie. – Może być. Będzie gdzie pomieszkać. Jemu też będzie tu dobrze. Mały ten ogród, co prawda, ale zawsze kawałek jest.
– Sprowadzimy go, jak się skończy to całe piekło. Tylko ta stara czarownica mnie denerwuje.
Brodą wykonała ruch w kierunku domu. Nie odrywając pleców od teczek, Pawełek wykręcił szyję i spojrzał na postać w oknie.
– Bo co? – spytał z niesmakiem. – Co cię obchodzi ta zmora?
– Głupi jesteś, pewnie że obchodzi. Ona się dobrowolnie nie wyprowadzi, ja ci to mówię. Ten komórkowiec ze swoją żoną dałby się namówić, ale ona nie.
– Jaki komórkowiec?
– Ten jej syn. Nie widziałeś, że ma łeb jak dynia? Tam są te... szare komórki. One mu się rozrosły, pewnie ma zwyrodniałe. To się nazywa przerost.
– Możliwe. Wcale nie jak dynia, tylko jak wielka gruszka do góry nogami. Naprawdę myślisz, że się nie wyprowadzi? To by nie było dobrze, zajmują najlepsze pół strychu.
– No właśnie. I mnie się wydaje, że oni tam coś robią.
Pawełek zainteresował się gwałtownie.
– Co robią?
– Nie wiem. Zakradłam się i słyszałam szuranie. Pewnie chcą się przepchać przez ścianę do naszej, tej zamkniętej połowy. Moglibyśmy sprawdzić, czy już zrobili dziurę, czy nie, ale nie dostaniemy się tam, bo powiesili kłódkę. Siedzą i pilnują. Ta zmora pilnuje.
– Iiiiii... – powiedział Pawełek lekceważąco po chwili milczenia.
Teraz Janeczka spojrzała na brata z nagłym zainteresowaniem.
– Myślisz...? – spytała z nadzieją.
– No pewnie! W ogóle nie potrzebuję myśleć, kłódka, wielka rzecz! Wejdziemy byle kiedy. Jeden mój kumpel ma milion kluczy, bo jego ojciec jest ślusarzem. Wytrychy też ma. A jakby co, to można odśrubować skobel, te drzwi są zwyczajne, drewniane.
Janeczka, uspokojona, kiwnęła głową. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się transportowi dwóch wielkich skrzyń ze szkłem i porcelaną, które wbrew oczekiwaniom nie zostały upuszczone. Złociste liście szeleściły pod nogami tragarzy.
– Wczoraj jeszcze wiadomo było, gdzie mieszkamy – zauważyła filozoficznie. – Dziś już nie jestem pewna. Do domu mamy wrócić tam czy tu?
– Chyba tu – mruknął z roztargnieniem Pawełek. – Nie wszystko ci jedno? Nie masz większych zmartwień?
– A ty masz?
– A jak? Cały czas myślę, czy nam nie zabronią go tu sprowadzić. Sami nie załatwimy, musi być ojciec. Co będzie, jak się nie zgodzą?
– W ogóle nie ma o tym mowy – odparła Janeczka, wzgardliwie wzruszając ramionami. – Zwyczajnie, dostanę ataku i koniec. I będę miała ten atak tak długo, aż się zgodzą.
– Jaki atak?
– Wszystko jedno jaki. Porządny. Specjalnie mam same piątki w szkole, żeby nie było żadnego gadania. Przez niego jestem pierwszą uczennicą. Same piątki i atak, to nie ma siły, muszą się zgodzić. I tobie też radzę, same piątki, jakiś czas to wytrzymasz.
Pawełek skrzywił się okropnie i ciężko westchnął.
No, dobra. Może być. Rany, jeszcze cały tydzień! Ty, możemy teraz do niego pojechać. W tym zamieszaniu w ogóle nie zauważą, że nas nic ma.
– Bardzo dobry pomysł. Tylko tych teczek musimy się pozbyć.
– Podrzucę do garażu, nikt tam nie zajrzy.
– I jeszcze musimy kupić po drodze kawałek kiełbasy, bo inaczej będzie mu przykro.
Nikt nie zwrócił uwagi na Pawełka, który z dwiema teczkami prześlizgnął się zręcznie w kierunku ruiny, będącej niegdyś garażem. Janeczka pozostała na ulicy. Wsparta o podmurowanie ogrodzenia, ujrzała ojca, który wśród licznych objawów zdenerwowania wprowadził do domu jakiegoś człowieka, niosącego bardzo wypchaną torbę. Dostrzegła nagłe ożywienie nieruchomej dotychczas osoby w oknie i przez chwilę sądziła, że ożywienie to zostało spowodowane przybyciem ojca z owym człowiekiem, zaraz jednak stwierdziła pomyłkę. Osoba znikła z okna, ukazała się w drzwiach, ominęła wnoszony właśnie tapczan i wybiegła przez furtkę na ulicę, gdzie spotkała nadchodzącego listonosza, który na widok zamieszania zatrzymał się niepewnie. Odebrała od niego jakąś przesyłkę i wróciła do domu, w chwilę później zaś pojawiła się babcia ze stanowczym żądaniem odnalezienia natychmiast drugiego boku szafy bibliotecznej, rozłożonej na części. Tragarze, po krótkim oporze, odnaleźli ów drugi bok i wyciągnęli go spod stosu paczek z książkami.
Wszystko to Janeczka zdążyła obejrzeć, zanim wrócił Pawełek. Sprawdziwszy, czy wystarczy im pieniędzy na przysmak dla psa, bez żalu porzucili przedstawienie przed domem i udali się w odwiedziny.
Była to już czwarta kolejna wizyta w schronisku. Prawie codziennie udawało im się zaraz po szkole zniknąć z oczu rodziny i podążyć na dalekie Okęcie, przeprowadzka bowiem od czterech dni absorbowała wszystkich bez reszty. Ulubieniec był już do nich przyzwyczajony, przeczuwał zapewne, że przyjdą, bo czekał przy siatce boksu cierpliwie i grzecznie, ożywiając się na ich widok. Znał ich już i pamiętał, nie tak jak za pierwszym razem.
Za pierwszym razem, trzeciego dnia po znalezieniu go na schodach, uzyskawszy z kancelarii stosowne informacje, z bijącym sercem i kawałkiem smażonej wątróbki odnaleźli właściwy boks. W boksie ich pies leżał na posłaniu w towarzystwie dwóch innych, równie grzecznych i spokojnych piesków. Był zupełnie zdrowy, ale trochę smutny. Ożywił się odrobinkę, kiedy Janeczka przykucnęła przy siatce.
– Chaber! – zawołała półgłosem. – Chaber, chodź tu!
– Dlaczego Chaber? – zainteresował się Pawełek, przykucając obok niej.
– Pies Chabrowiczów powinien nazywać się Chaber, nie? Będzie wiadomo, że należy do rodziny. Chaber, chodź tu, mamy coś dla ciebie!
W oczach psa błysnęła wyraźna nadzieja. Podniósł się z legowiska i podbiegł do siatki. Chętnie zjadł kawałek wątróbki. Uniósł łeb i patrzył pytająco.
– Nie – wyjaśniła mu Janeczka z żalem. – Jeszcze nie możemy cię zabrać, wiesz? Musisz tu pobyć całe dwa tygodnie. Wytrzymasz dwa tygodnie, prawda?
– Chaber, ładny piesek, dobry piesek – przemawiał z uczuciem Pawełek. – Poczekaj na nas. Przyjdziemy po ciebie. Niecałe dwa tygodnie, a potem pójdziesz z nami.
Pies pojął, że na razie jeszcze nie idzie. Przeciągnął się, ziewnął, spojrzał w bok, a potem usiadł, przyglądając się rodzeństwu z wyrazem melancholijnej rezygnacji.
– Zrozumiał – stwierdziła z ulgą Janeczka. – Nie jest zadowolony, ale zgadza się poczekać. Chwała Bogu, już nie wydaje się taki nieszczęśliwy!
– Wygląda nawet nieźle – przyświadczył Pawełek. – Rany, jaki on grzeczny! Będziemy mieli fajnego psa...
Następnego dnia już ich poznał, a od trzeciej wizyty zaczął reagować na imię. Cieszył się bardzo umiarkowanie, wyglądało to tak, jakby z wybuchem prawdziwej radości czekał na chwilę, kiedy zostanie stąd zabrany. Tym razem Janeczka i Pawełek wspólnymi siłami nakłonili go, żeby wyszedł z boksu na wybieg. Wybieg był mały, ale w każdym razie przyjemniejszy niż boks i milej było zacieśniać znajomość na świeżym powietrzu w promieniach popołudniowego słońca niż w ciemnawym wnętrzu budynku. Pies ożywiał się coraz bardziej, chociaż wciąż widoczna w nim była melancholia, niewątpliwie związana z koniecznością pozostawania w schronisku.
– Już niedługo – tłumaczyła mu z zapałem Janeczka. – Już znaleźli te wszystkie biurka i szafy, teraz je poustawiają i skończą. Wytrzymaj cierpliwie jeszcze troszeczkę. Tydzień, tylko jeden tydzień...
– On ma w nosie nasze gadanie – stwierdził Pawełek z lekkim rozgoryczeniem. – Wcale nam nie wierzy. Uwierzy dopiero, jak go stąd zabierzemy.
– Nieprawda, on wszystko doskonale rozumie, widzisz przecież. Wie, że musi poczekać i że potem pójdzie z nami. Tylko mu smutno teraz tak zostawać.
Pawełek z powątpiewaniem kiwał głową, głaszcząc psa przez siatkę.
– Gorzej będzie, jak się ojciec nie zgodzi. Ciągle jest zdenerwowany. Ty, wracajmy już może, bo lepiej się nie narażać.
– Ojciec przywiózł jakiegoś człowieka, pewnie takiego od remontu. Zajmie się nim i na nic nie będzie zwracał uwagi. Ale i tak musimy wracać, bo zamykają.
– Cześć, Chaber – powiedział Pawełek z ciężkim sercem, podnosząc się z pozycji w kucki. – Trudno, sam rozumiesz. Już niedługo. Żebyś ty wiedział, jak my się dla ciebie poświęcamy!
Janeczka niechętnie oderwała się od siatki. Pies posmutniał. Westchnęli żałośnie wszyscy troje. Trudno było ruszyć z miejsca.
– Chodź już, jak rany – powiedział posępnie Pawełek. – Żeby tylko nic było żadnej draki w domu!...
W domu na nieobecność dzieci istotnie nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi. Pan Chabrowicz przywiózł ze sobą hydraulika, który wymienił ów pęknięty kawałek rury, powodujący tworzenie się basenu w ogrodzie, nie bacząc już na to, że ów kawałek należy właściwie do sąsiadów. Wymiana nie nastręczyła zbyt wielkich trudności. Natychmiast potem przystąpiono do oględzin instalacji w łazience i kuchni na piętrze, które były w najgorszym stanie. Miały one należeć do ciotki Moniki. Kran, doprowadzający wodę do budynku, został zakręcony już wcześniej, przed wymianą rury, teraz zaś zakręcono jeszcze i kran na piętrze i hydraulik od razu zabrał się do demontażu starych zniszczonych urządzeń. Pan Chabrowicz przyglądał mu się z niepokojem, od czasu do czasu służąc pomocą.
Po godzinie demontaż wciąż jeszcze znajdował się w fazie początkowej.
– Niech to szlag trafi, wszystko przyrdzewiało na mur – zawyrokował ponuro hydraulik, ocierając pot z czoła. – Będzie pan miał takie kłopoty, że niech ręka boska broni. To jeszcze przedwojenne.
– To co, że przedwojenne? – zaniepokoił się pan Chabrowicz. – To niedobrze?
Hydraulik pokiwał tylko złowieszczo głową i znów przystąpił do przerwanej pracy. Pomieszczenie niegdyś stanowiło łazienkę, potem, bez wielkich zmian instalacji, zostało przekształcone w kuchnię, teraz zamierzano przywrócić mu postać pierwotną, kuchnię tworząc obok. Trzy różne armatury służyły różnym celom, ściśle zaś biorąc nie służyły żadnemu, bo nic nie działało. Hydraulik, męcząc się straszliwie, zdołał wreszcie, po dwóch godzinach, odkręcić rozlatujące się krany. Zaprezentował je panu Chabrowiczowi.
– Patrz pan – rzekł złowróżbnie. – Ten to nic, bo pojedynczy, ale ten drugi ma dwa ujęcia. Ten trzeci też. Daj Boże, żebyś pan znalazł taki sam rozstaw, bo jak nie, to ja nie wiem, czy się reduktorkami wyreguluje. Nienormatywne wszystko. Zaszpuntujemy na razie, a pan musi kupić wszystkie armatury i będziemy próbować.
Wbił szpunt w otwór po kranie i obaj z panem Romanem jęli rozważać kwestię stanu instalacji. Hydraulik miał jak najgorsze przeczucia, twierdził, że kompletnie zardzewiała całość trzyma się tylko tak długo, jak długo nie próbuje się jej poruszyć. Wymiana bodaj jednego kawałka spowoduje całkowity rozpad przynależnej doń reszty.
– Wszystko puści – oznajmił proroczo. – Tak, to trzyma, bo nawet porządnie było zrobione, ale nie daj Boże co ruszyć, to już by trzeba było przewody wymieniać. A u pana wszystko w bruzdach, trzeba by ściany pruć.
Pan Chabrowicz poczuł głębszy niepokój i podejrzliwie popatrzył na zaszpuntowane otwory po kranach. Hydraulik również spojrzał w tę samą stronę, w pamięci porównując nowe armatury z widocznymi tu instalacjami i z powątpiewaniem kręcąc głową.
Z dołu dobiegł głos Rafała, gromko pytającego, jak tam z rurą w ogrodzie i czy już można puścić wodę. Zdenerwowana długim oczekiwaniem babcia kazała mu iść do piwnicy i otworzyć główny kran. Pan Chabrowicz okrzykiem z góry potwierdził, że wymiana rury jest już skończona, a kran na piętrze zamknięty, można zatem uruchomić instalację. Rafał zszedł do piwnicy, znalazł stosowne urządzenie i odkręcił je z dużym rozmachem.
To, co nastąpiło w ciągu najbliższych kilku sekund, śmiało można by przyrównać do nagłego wybuchu gejzeru, albo też zgoła końca świata. Na dole woda strzeliła z kranu tak, że wytrąciła babci z ręki szklankę i stłukła ją na drobne kawałki. Na górze wyleciała ze ściany i z okropnym brzękiem wpadła do wanny armatura, której przedtem za nic na świecie nie dawało się odkręcić. Przed nosem pana Chabrowicza i hydraulika wyskoczył z otworu szpunt, woda runęła na nich potężnym strumieniem, za wodą zaś runął olbrzymi kawał tynku, obnażając przewody. Hydraulik stracił głowę i usiłując zatkać chociaż jeden z otworów, bryzgał fontannami na wszystkie strony, pan Chabrowicz, plując tynkiem, popędził do piwnicy.
Piekło zapanowało w całym domu.
Na tę właśnie chwilę trafili Janeczka i Pawełek, wracający z wizyty u psa. Trochę zaskoczeni, zatrzymali się w holu. Cała rodzina z wiaderkami i ścierkami miotała się na górze, hydraulik wycierał twarz i oglądał kran, który teoretycznie zamykał wodę na piętrze.
– Puścił – zawyrokował. – Pierwsza rzecz, to trzeba go wymienić. Potem dopiero będzie się dalej sprawdzać, bo inaczej zostanie pan całkiem bez wody. A na razie wszystko zaszpuntujemy.
– Tylko może jakoś mocniej, żeby znów nie wyskoczyło! – jęknęła ciotka Monika, wyżymając ścierkę.
Ponowne, bardzo ostrożne otwarcie dopływu wody w piwnicy nie dało już żadnych dodatkowych, z niepokojem oczekiwanych efektów. Rodzina odetchnęła z niejaką ulgą. Mokry pan Roman z posępnym wyrazem twarzy konferował z mokrym hydraulikiem.
– No tak – powiedziała Janeczka w zadumie. – Miałeś rację. Musimy to wszystko teraz odpracować, bo inaczej nic z nimi nie załatwimy. Tatuś jest chyba w złym humorze.
– Dobrze jeszcze, że to Rafał odkręcał tę wodę, a nie my – odparł filozoficznie Pawełek. – Na odpracowanie mamy cały tydzień, a przez tydzień mu przejdzie.
– Lepiej zacząć od razu. Nie wiadomo, czy tu się jeszcze coś nie zawali. Mam pomysł...
W wyniku pośpiesznej narady jeszcze tego samego wieczoru cała zgromadzona przy kolacji rodzina doznała następnego wstrząsu. Natychmiast po ukończeniu posiłku Janeczka podniosła się od stołu z bardziej niż zwykle anielskim wyrazem wielkich niebieskich oczu.
Wy sobie teraz idźcie odpoczywać – rzekła słodko – a my tu sami wszystko posprzątamy i nic nie potłuczemy. Wy jesteście zmęczeni, a my nic.
I od razu sięgnęła po tacę, zaczynając zbierać na nią nakrycia. Zmaltretowana rodzina, jak jeden mąż, zgodnie patrzyła w nią osłupiałym spojrzeniem. Nikt nie był w stanie nic powiedzieć. Pani Krystynie błysnęła myśl, że w tym jest coś nienormalnego, przez cały czas przeprowadzki jej dzieci są niewiarygodnie grzeczne, nie sprawiają najmniejszych kłopotów, dobrowolnie dbają o zakupy spożywcze, wcześnie chodzą spać, a teraz jeszcze chcą zmywać! Coś tu musi być nie w porządku...
Pawełek szurnął krzesłem i podniósł się również.
– No! – przyświadczył. – Jazda odpoczywać! My się tu zaraz bierzemy do roboty!
Babcia pierwsza odzyskała głos.
– Rafał, może byś im pomógł – zaproponowała niepewnie.
– O rany! Muszę...? – jęknął żałośnie Rafał.
– Wcale nie musi! – zaprotestowała natychmiast Janeczka. – On też się zmęczył. Nosił wszystkie książki i sprzątał. Umiemy zmywać bardzo dobrze, damy sobie radę!
Jeszcze przez chwilę panowało milczenie, Janeczka i Pawełek energicznie zbierali ze stołu naczynia.
– Na litość boską, jakim cudem udało ci się wychować takie idealne dzieci? – szepnęła ze śmiertelnym zdumieniem ciotka Monika do pani Krystyny.
Matka idealnych dzieci spojrzała na nią dziwnym wzrokiem.
– Właśnie się zastanawiam nad tym, czego oni mogą chcieć – odszepnęła w zadumie. – Musi to być coś potężnego. Trochę się domyślam, ale nie jestem pewna...
W kuchni, na szczęście czynnej, Pawełek znalazł wreszcie jakąś ścierkę.
– Ty, wiesz co? – powiedział tajemniczo, przystępując do wycierania naczyń. – Po tym garażu ktoś łaził. To jest jakiś dziwny dom.
– Jak łaził? – zaciekawiła się Janeczka.
– Wierzchem. Znaczy, właził po nim do góry. I na dół.
– Skąd wiesz?
– Widziałem takie szurane ślady, jak chowałem teczki. Zapomniałem ci przedtem powiedzieć. Ten mech, co tam rośnie, był zdarty. Musiał ktoś łazić, bo jak wlazłem obok i zleciałem, to zdarło się tak samo.
– To znaczy, że on też zleciał. Może to był ktoś z rodziny? Może ojciec właził albo Rafał?
– Coś ty, po co by mieli włazić po wierzchu? Przecież mogą się dostać na górę od środka. To był ktoś obcy. Ja ci mówię, coś jest na tym strychu i jacyś gangsterzy chcą się do niego dostać.
Janeczka przez chwilę zmywała w milczeniu, zanurzając ręce po łokcie w olbrzymich kłębach piany z „Ludwika” pomieszanego z proszkiem do prania. Usiłowała wyobrazić sobie, jak to mogło być z tym włażeniem. Garaż znajdował się na dole, nad garażem był taras, na którym niegdyś wybudowano coś w rodzaju szopy. Szopa zawaliła się, a jej dach, jedną stroną trzymający się jeszcze budynku, drugą obniżył się aż do poziomu tarasu, tworząc skośną płaszczyznę, całą porośniętą pięknym zielonym mchem. Było to już nisko, niewiele nad ziemią, łatwo dawało się tego dosięgnąć. Żadna sztuka.
Sięgnęła po następny stos naczyń.
– Nie wiem, po co to każdy musi jeść na stu talerzach – mruknęła gniewnie. – Widelce i noże, widelce i noże, jedliby jednym i też by było dobrze. Weźmy go wreszcie, bo już mam dosyć tej potwornej grzeczności!
– Kiedyś podobno ludzie jedli z jednej miski i jedną łyżką – zauważył Pawełek z westchnieniem. – Każdy po kolei brał i wpychał sobie do gęby. Łatwiej było.
Janeczka wyrobiła sobie wreszcie własne zdanie na zasadniczy temat.
– Więc ja uważam, że ty masz rację – rzekła. – Na pewno tam coś jest. Przy remoncie tam wejdą i wtedy...
– Wcale nie wiem, jak to będzie z tym remontem – przerwał Pawełek z troską. – Słyszałaś przecież, co mówili przy kolacji. Mają jakieś kłopoty i wolą niczego nie ruszać, dopóki zmora z komórkowcem się nie wyprowadzą. Z jej kuchni chcą zrobić łazienkę, bo łazienek mamy za mało, i chcą tak załatwić, żeby wszystko było za jednym zamachem.
Janeczka z niechęcią wzruszyła ramionami.
– A zmora z komórkowcem nie ruszą się, dopóki nie wejdziemy na strych – powiedziała zgryźliwie. – W dodatku przez ten czas włazi tam bandyta... Gdzie włazi?
– Właśnie nie wiem. Obejrzałem okna, ale po garażu mógł wleźć tylko do tego zakratowanego. Nie wiem, co mu przyjdzie z zakratowanego okna. To jest okno od tej zamkniętej części.
Janeczka znów rozmyślała przez chwilę.
– Dziwię się, że ich to nic nie obchodzi – zauważyła z naganą, mając na myśli całą dorosłą rodzinę. – Przejmują się głupstwami, a czymś poważnym wcale. Będziemy musieli sami to załatwić.
– Co załatwić? – zainteresował się Pawełek.
– Wypłoszyć zmorę. Nie mam cierpliwości czekać, aż oni do czegoś dojdą. Zobaczymy, czego ona nie lubi, i postaramy się o to.
Pawełkowi projekt spodobał się od razu.
– Bardzo dobrze – pochwalił. – Ciekawe, co to będzie. Może węże? Albo myszy?
– Nie wiem na razie. Może wystarczą karaluchy? Widziałam w supersamie dwa bardzo piękne. Przynieś koniecznie te klucze, trzeba zajrzeć na jej strych.
– Rany, ile roboty! – westchnął Pawełek. – I Chaber, i klucze, i gangsterzy, i jeszcze szkoła do tego. Szkoła mi przeszkadza najwięcej.
– Tylko nie waż się latać na żadne wagary! – krzyknęła Janeczka ostrzegawczo, odwracając się gwałtownie i wychlapując na podłogę wielki placek piany. – Całą grzeczność byś zmarnował! Nadrobisz to sobie potem, jak już się przyzwyczają do psa!
– Dobra, sam wiem. Nie pouczaj mnie. Więc mnie się wydaje, że on dolazł do tego zakratowanego okna i dalej mu nie poszło, więc zrezygnował i zleciał.
– Albo może... Czekaj! A może przepiłował tę kratę?
Pawełek znieruchomiał na moment, ze ścierką i półmiskiem w rękach, i spojrzał na siostrę roziskrzonym wzrokiem.
– Co? A wiesz... Rany, to jest myśl! Możliwe, że przepiłował! Możliwe, że zmora z komórkowcem rzeczywiście robią dziurę w ścianie i on o tym wie, i też chce przeleźć. Żeby zdążyć przed nimi. Ty masz rację, musimy to sprawdzić!
– Ale najpierw musimy załatwić z psem – rzekła stanowczo Janeczka, usiłując przepchnąć zwały piany przez otwór zlewozmywaka. – Trudno, ten tydzień jeszcze przetrzymamy...