Читать книгу Poza własnością - Joanna Erbel - Страница 5
Beata Chomątowska Wstęp
ОглавлениеMieszkać dobrze
Na początek – dwie historie.
Obie rozgrywają się w dużych miastach. Bohater pierwszej mieszka w boksie wydzielonym na schodach starego domu, między czwartym a piątym piętrem. To i tak pewien stopień luksusu w porównaniu z poprzednim lokum – pokojem na parterze obok ruchliwej ulicy, współdzielonym z siedmioma innymi osobami. Wkrótce boks odwiedza kolega z pracy, przynosząc przykrą wieść: władze mają wkrótce zmniejszyć normę mieszkaniową z czterech do trzech i pół metra. Zaskoczeni znajomi próbują pocieszać się, że tak drastyczną rewaloryzację trudno byłoby przeprowadzić: każde przepierzenie trzeba by rozebrać i przybić na nowo, sama strona administracyjna jest tak skomplikowana, że trudna do wyobrażenia. Nie takie rzeczy jednak w tym mieście już widywano. Po wcześniejszej rewaloryzacji, wprowadzającej moduł czterometrowy, zarządzono, że wszystkie drzwi mają się otwierać na zewnątrz. „Manipulowanie sufitem było ulubioną sztuczką pozbawionych skrupułów kamieniczników: powierzchnię zwykle, dla wygody, obliczano na suficie i odchylając przepierzenia z dykty można było albo powierzchnię zwiększyć, pokazując boksy kandydatowi na lokatora (wiele małżeństw dało się w ten sposób nabrać na pojedyncze boksy), albo zmniejszyć w razie wizyty inspekcji mieszkaniowej”.
Koledzy decydują się wynająć na spółkę boks w innym zdewastowanym domu, gdzie przypadkowo odkrywają za ścianą nieużywany pokój o powierzchni piętnastu stóp kwadratowych. Urządzają się tam w konspiracji, ale stopniowo dołączają do nich kolejni lokatorzy, krewni i znajomi – i powierzchnia życiowa naszych bohaterów kurczy się do poprzednich trzech i pół metra.
A teraz wyobraźmy sobie inne miasto, w którym pilnie trzeba zapewnić dach nad głową całej masie gorzej sytuowanych lokatorów, głównie robotników ściągających w to miejsce za pracą. W tej historii na pierwszym planie są architekci, pełni zapału. Jeden z nich, kierujący projektem, pisze o przyszłej dzielnicy jako o „wielkim i pięknym zadaniu”, odpowiadającym na potrzeby robotników, ale skierowanym nie tylko do nich – bo dzielnica musi być zróżnicowana społecznie. „Wielkie – bo miasto dla blisko 50 tysięcy ludzi, wielkie – bo […] kształtujące przyszłe życie naszych rodaków, organizujące ich byt codzienny i kształcące pełną radości świadomość społeczną i dumę narodową, wielkie – bo przekraczające najśmielsze marzenia powstające w młodzieńczych głowach architektów z okresu, kiedy zapoznawali się z emocjonującym tematem swej przyszłej pracy zawodowej”. Dzielnica ma stanowić „obraz nowej rzeczywistości”. Rozplanowano ją w układzie szachownicowym, gdzie poszczególne kwartały stanowią odrębne kolonie mieszkalne. Jedna kolonia ma liczyć tysiąc mieszkańców. Wewnątrz wszystko, czego może potrzebować lokalna społeczność, gdy idzie o handel i usługi – dla każdego osiedla (10 tys. osób) – 17 sklepów branżowych, dla kolonii zaś obowiązkowo – sklep sprzężony spożywczo-kolonialny, nabiałowy, warzywniczy i mięsno-wędliniarski. W dzielnicy są też żłobki, które mogą przyjąć 60 albo 90 dzieci. Przedszkola, każde na 100–140 wychowanków. Kolonie tworzą jednolity pas zabudowy wokół ośrodka dzielnicowego, w którym architekci oprócz infrastruktury kulturalno-społecznej, m.in. domu kultury, domu społecznego dla dorosłych i młodzieży, ratusza, urządzeń sportowych i biur lokują szkoły, przedszkola, żłobki i budynki usługowe (pralnie, garaże rowerowe i samochodowe, transformatory, miejsca zsypu śmieci itp.) Przestrzeni wspólnej więc nie brakuje, za to mieszkania są małe, o powierzchni odpowiednio 30 m², 41 m², 48 m² i 59 m², maksymalnie po 4 na jednej klatce (później dojdą do nich jeszcze mieszkania „kawalerskie”, 13 m²– projektanci lokują je obok 30-metrowych, aby w razie potrzeby łatwiej było połączyć je w jedno). Ruch kołowy oddzielony od pieszego, samochody mają poruszać się tylko głównymi arteriami. Przy założeniu jednego samochodu na 100 mieszkańców centralny garaż i parkingi osiedlowe – 0,25 hektara – dla aut w pobliżu ośrodków osiedlowych wystarczą w zupełności, zwłaszcza że do dzielnicy dochodzić ma metro i tramwaje. „Zwiększamy komfort dziedzińców kolonijnych przez projektowanie szerszych dróg dojścia i placów wewnętrznych” – pisze autor projektu. Dzielnica ma wymiar ekologiczny. Od początku istotną rolę przypisano zieleni, dla której wydziela się niezabudowane pasy spływające z zachodu i wschód a także podwórka (współpracujący z pracownią botanik opracowuje wykaz ponad 100 odmian roślin, które dobrze znoszą miejscowe warunki). Co więcej jednak, do jej budowy wykorzystano znajdujący się na miejscu materiał – gruz zniszczonego miasta. Mury fundamentów i piwnic powstają z betonu, stropy z żeliwa, ściany domów zaś – z wyrabianych na miejscu, w specjalnie postawionych w tym celu halach, bloków i pustaków gruzobetonowych.
W tym miejscu coś już mogło czytelnikom zaświtać, więc odsłaniamy kurtynę: druga z historii zdarzyła się naprawdę. Dzielnica – „obraz nowej rzeczywistości” warszawski Muranów Południowy, projekt Bohdana Lacherta z zespołem. Powstały w latach 40. ubiegłego wieku, pod wieloma względami wyprzedzał swój czas, choć oparto go na ideach modernistycznego osiedla społecznego, starszych o co najmniej dwie dekady. Natomiast pierwsza opowieść, napisana w 1967 roku przez J.G. Ballarda, pod tytułem Człowiek przeciążony, to fantazja literacka z gatunku science fiction – choć czy aby na pewno? W Singapurze powstają przecież nanomieszkania, a także siedliska z tub – wspomina o nich również Joanna Erbel w swojej książce. Trzy i pół metra kwadratowego na osobę w tych realiach to tylko kwestia czasu. Zresztą, by nie szukać daleko: i na warszawskich forach poszukiwaczy mieszkań na wynajem krążą anegdotyczne oferty siedmiometrowych mieszkań-klitek z czynszem na poziomie dwóch tysięcy złotych.
Obie historie – ta realna i ta fikcyjna, choć doganiana przez rzeczywistość – przypominały mi się w trakcie lektury Poza własnością. Książka Joanny Erbel uświadamia nam bowiem, że w myśleniu o mieszkalnictwie znajdujemy się dziś pod każdym względem w punkcie przełomowym, zarówno w skali globalnej, jak i na polskim podwórku. Podejścia traktowane w ostatnich dwóch dekadach jak dogmat dewaluują się. Jednocześnie odkrywamy na nowo przydatność niektórych wcześniejszych rozwiązań (jak choćby wspomniany model osiedli społecznych), lecz ze świadomością, że nie da się ich skopiować jeden do jednego, ponieważ w zastałej formie nie odpowiadają już na wszystkie potrzeby przyszłych użytkowników, związane choćby z mobilnością. Dlatego równolegle do głosu dochodzą nowe, przyszłościowe trendy, testowane jeszcze nieśmiało zarówno przez publicznych, jak i prywatnych inwestorów. Na rodzimym podwórku, paradoksalnie, częściej przez tych drugich, bo szybsza reakcja na zmiany oznacza znaleźć się pół kroku przed konkurencją. W momencie gdy piszę te słowa, media donoszą, że nawet rządowy program Mieszkanie Plus, by mógł ruszyć z miejsca z większym niż dotąd impetem, będzie wymagał ściślejszej współpracy z sektorem deweloperskim.
Świat się zmienia – świadczą o tym między innymi materializujące się na naszych oczach futurologiczne prognozy. I nie chodzi tu tylko o wizje przeludnienia miast rodem z prozy Ballarda, skutkujące bytowaniem w nieludzkich warunkach; ani o rosnące nierówności społeczne, które w wymiarze mieszkalnictwa przybierają formę gett ubóstwa sąsiadujących z grodzonymi oazami luksusu (kłania się Mechaniczna pomarańcza), czy rozwój technologii, inteligentne mieszkania, roboty usługujące domownikom (znane doskonale choćby czytelnikom Lema). Kryzys klimatyczny, którego objawy odczuwamy już na własnej skórze, przestaje być zagrożeniem z głębokiej przyszłości. W kategorii „wspólnego gospodarstwa domowego” obok modelu tradycyjnej rodziny współistnieje coraz więcej międzyludzkich konfiguracji. Mało kto pracuje już do emerytury w jednej firmie i spędza całe życie w miejscu, gdzie się urodził. Zaczynamy za to na nowo doceniać to, co lokalne, chcemy dbać o swoje otoczenie, angażujemy się bezpośrednio w jego sprawy – niezależnie od tego, czy chodzi o wycinkę drzew, niekorzystne dla mieszkańców zmiany w przepisach czy miejsca parkingowe. Najmłodsze pokolenia wolą doświadczać niż posiadać, a rozpowszechniony w korporacjach kult produktywności odchodzi do lamusa. Firmy przekonują pracowników, że odpoczynek wspiera wysiłek intelektualny, inwestując w pokoje do drzemek i medytowania, a rządy testują sześciogodzinny dzień pracy, podczas gdy jeszcze kilka lat temu kogoś, kto ośmieliłby się zakwestionować konieczność harówki aż do upadłego dwanaście godzin na dobę w imię rosnącego PKB, uznano by za odszczepieńca i buntownika.
Książka Joanny Erbel, pokazująca, jak wszystkie te czynniki wpływają już lub będą wpływać na polski rynek mieszkaniowy, co rusz wytrąca czytelnika z komfortu stereotypowego myślenia, do jakiego przyzwyczailiśmy się za sprawą wszechobecnych reklam inwestycji deweloperskich, deklaracji polityków i „obiegowych mądrości”. Światowa branża budowlana śledzi pilnie prognozy z innych dziedzin, starając się reagować na nie z wyprzedzeniem. Tymczasem nad polskim rynkiem mieszkaniowym – zarówno wśród zajmujących się nim urzędników, jak i deweloperów, po samych lokatorów – zdaje się ciążyć definicja z podręczników rachunkowości, zgodnie z którą mieszkanie to środek trwały, a więc coś niezmiennego w sensie ścisłym. Jak kiedyś, gdy większość obywateli miała jedną tę samą pracę aż do emerytury i rodzinę jak z podręcznika Falskiego. Mieszkanie postrzegane w taki sposób to inwestycja często „na całe życie”, wiążąca właściciela z konkretnym adresem (i równie często z bankiem) jak chłopa pańszczyźnianego z ziemią, podczas gdy w czasach „ekonomii współdzielenia” bardziej adekwatne byłoby myślenie o nim jako o czymś, co się użytkuje, lecz niekoniecznie posiada. Młode, wchodzące w dorosłość generacje Polaków, podobnie jak ich rówieśnicy z zachodniej Europy deklarujące w badaniach społecznych, że wolą pożyczać rozmaite dobra niż je kupować, rozumują już inaczej. A skoro więc mieszkanie może być dobrem wykorzystywanym czasowo, przechodzącym z rąk do rąk, może niekoniecznie korzystanie zeń powinno kosztować połowę miesięcznych dochodów? Może najem wcale nie jest gorszy niż posiadanie, zwłaszcza że wśród kupujących nieruchomości za gotówkę zaczynają dominować nie przyszli użytkownicy, ale profesjonalni inwestorzy, obracający nimi później na rynku najmu krótkoterminowego? Argumenty „bo wszyscy tak robią”, „bo to się nie sprzeda”, tracą rację bytu. Erbel zwraca też uwagę na niezmiernie ważną kwestię – perspektywę średniaka, o którym na długo wszyscy zapomnieli, skupiając się w dyskusji o mieszkaniach wokół dwóch przeciwstawnych perspektyw: wystarczająco zamożnych, by pozwolili sobie jeśli nie na „apartament” za gotówkę, to przynajmniej na kredyt, oraz najuboższych, którzy mimo niskich dochodów też mają prawo mieszkać godnie. Rozwiązania dostępne dla tej drugiej grupy już powstają i w Polsce, choć jeszcze nie na skalę masową, zyskały też swoich rzeczników. Tymczasem dla osób zarabiających przeciętnie – kasjerek, pielęgniarek czy pocztowców, których zarobki nie wystarczają na wynajęcie samodzielnego mieszkania w dużym mieście, brakuje wciąż sensownej oferty – ich płacowe dylematy nie przebiły się wystarczająco do opinii publicznej.
Patrząc na światowe tendencje, trudno mieć wątpliwości, że mieszkalnictwo w naszym kraju też będzie musiało dostosować się do zjawisk, które dopiero kiełkują, przekonując się do nowych rozwiązań. Z drugiej – zacznie wracać do starych i sprawdzonych. Nie obejdzie się choćby bez rehabilitacji drewna, w powszechnej opinii uchodzącego za materiał mało bezpieczny, tymczasowy. A także betonu – jako materiału budowlanego i technologii prefabrykacji. Te akurat w schyłkowym PRL-u zyskały złą opinię wśród Polaków w reakcji na szarzyznę i jednostajność blokowych osiedli, kiedy budynki tego typu stawiano masowo, przedkładając korzyści skali nad estetyczne niuanse. Gdy nastał kapitalizm, mieszkańcy bloków – grupa stanowiąca wzorcowy wręcz przykład społecznej różnorodności – za sprawą medialnego dyskursu zyskali opinię „ludzi z marginesu”, „lokatorów z problemami” albo „młodzieżowych subkultur”. Samo betonowe osiedle zaś przeobraziło się w „blokowisko”, choć ta ostatnia nazwa, teraz podszyta lekką pogardą wobec zmuszonych do bytowania w tak niebezpiecznym i ponurym otoczeniu, pierwotnie ograniczała się do siedlisk zaprojektowanych źle, monotonnie, bez zauważalnej myśli urbanistycznej, pozbawionych terenów zielonych i niezbędnej do życia infrastruktury. Prasa, reklamy, kultura popularna – seriale! – zachwalały uroki własnego domku z garażem na przedmieściach, więc ambicje i sentymenty przechyliły szalę na stronę indywidualnego budownictwa (nic nowego – można by rzec, wspominając wysyp „dworków polskich” w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości w II Rzeczpospolitej). Nikt nie chciał być szarym człowiekiem z bloków. Przy okazji straszono konsekwencjami mieszkania w betonie: „Groźniejszy od promieni gamma jest radon” – donosił „Czas Krakowski” z początkiem lat 90. „W Polsce nie prowadzi się pomiarów radioaktywności oddawanych mieszkań. Budownictwo wielkopłytowe nie będzie szkodliwe dla zdrowia tylko pod jednym warunkiem: gdy zastosuje się zdrowe technologie i materiały” – przestrzegał w tekście pod złowróżbnym tytułem „Uran w ścianie”, by w kolejnym materiale odkryć w wielkiej płycie obecność grzybów. „Najsilniej działają aflatoksyny, zaledwie 10–15 mg aflatoksyny B1 dziennie wystarczy, aby wywołać raka skóry u szczura. Zaś przewlekłe zatruwanie organizmu małymi dawkami powoduje liczne zaburzenia rozwojowe”. Ciasne lokale podporządkowane normatywom, kiepskie wykonawstwo, podsumowywane do dziś anegdotami o niemożności ucieczki przed odgłosami życia sąsiadów, monotonia – realia mieszkaniowe doby PRL-u – wymęczyły kilka polskich pokoleń, skutecznie, choć nie zawsze słusznie zniechęcając wielu ich przedstawicieli do stosowanych wówczas rozwiązań. Choćby mieszkania komunalne, które kojarzą się od tamtego czasu jak najgorzej. Z drugiej strony była to jednak epoka, w której osiedla planowano kompleksowo, traktując urbanistykę na równi poważnie z architekturą, szacując zakres potrzebnych usług w zależności od liczby mieszkańców, przestrzegając reguł dotyczących nasłonecznienia mieszkań i odległości między budynkami.
Również technologiczne innowacje, od których zaczęła się kariera betonu jako budulca, skutkująca sto lat później fabrykami domów z wielkiej płyty, nie miały bezpośredniego związku z narzuconym Polsce po 1945 roku ustrojem. Wymusiła je w całej Europie XIX-wieczna rewolucja przemysłowa i związany z nią rozwój miast, które borykały się z napływem szukających dachu nad głową przybyszy, głównie robotników. Pod niektórymi względami od tamtych czasów nic się nie zmieniło: nadal potrzebujemy budować dużo, szybko i tanio. Także w naszym kraju. Na szczęście pojawiają się już pierwsze jaskółki, jak budynek przy ulicy Sprzecznej 4 w Warszawie, o którym pisze Joanna Erbel – pozwalające przełamać nieuzasadnione uprzedzenia wobec prefabrykacji. W ciągu ostatnich dekad jej metody też rozwinęły się na tyle, że powstające tą metodą domy nie mają nic wspólnego z dawnymi przeskalowanymi „maszynami do mieszkania”. Niewtajemniczone oko nie odróżni ich wręcz od budynków wykonanych z cegieł czy pustaków.
Muranów Południowy, prefabrykowane osiedle-pomnik, w rzeczywistości wygląda mniej efektownie niż na projektowych rysunkach, bo w jego realizacji przeszkodziła polityka. Architekci dwoili się i troili, by z możliwie jak najmniejszą szkodą dla lokatorów sprostać wymogom socrealizmu i oszczędnościom narzucającym sztywne normatywy, jeden typ okien, domy bez wind i balkonów. O tym, że chyba się im udało, świadczy paradoksalnie opinia niegdysiejszych dzieci, które dorastając w tak niestandardowym otoczeniu, jakim było miejsce po warszawskim getcie (stąd to budowanie z gruzów i na gruzach) wspominają Muranów jako szczęśliwy ogród dzieciństwa. Perspektywa dziecka jest dobrym punktem wyjścia w dyskusji o tym, co znaczy mieszkać dobrze – przypomina nam Erbel. Podobnie jak perspektywa seniora czy osoby z niepełnosprawnością (w tych przypadkach Muranów, pełen schodków, bram i innych utrudnień, już niekoniecznie sprawdza się jako wzorzec). Jego współczesnym lokatorom przydałyby się też udogodnienia niespotykane w czasach Lacherta, jak paczkomat dostępny dwadzieścia cztery godziny na dobę, bezprzewodowy internet w całej okolicy, a zamiast domu społecznego – miejsca na coworking.
Weźmy przykład z Wiednia – miasta będącego niedościgłym wzorcem, jeśli chodzi o mieszkalne innowacje. Osiedle Wohnpark Alterlaa na pierwszy rzut oka wygląda jak zaprzeczenie mieszkaniowego komfortu. „To wizualizacja” – piszą internauci, gdy na profilu „Betonia. Jest nas 12 milionów” zamieszczam zdjęcia bloków (każdy z nich ma 100 tys. metrów kwadratowych, 23–27 pięter), przypominających gigantyczne, zwężające się ku górze szafy biblioteczne, na których dolnych poziomach rośnie las. Na miejscu roślinność, oglądana z bliska, okazuje się ogródkami uprawianymi przez mieszkańców na własnych tarasach. Sam odbiór bloków też się zmienia, gdy dowiadujemy się, że na szczycie każdego z nich jest ogólnodostępny dla lokatorów basen, a na zimniejsze miesiące – tepidarium, solarium i sauny na podczerwień, w podziemiach zaś – dwukondygnacyjny parking, z poziomu którego odbierane są też śmieci. Jeszcze inaczej zaczynamy na nie patrzeć, gdy odkrywamy, że jest to osiedle komunalne – gatunek, który w Polsce kojarzy się z nijakimi blokami o niskim standardzie. Żadna też z niego satelicka sypialnia – świetnie skomunikowane z centrum stacją metra, składa się nie tylko z 3,2 tys. mieszkań, ale także z centrum handlowego, ośrodków opieki zdrowotnej, szkół, przedszkoli, placów zabaw, kortów tenisowych i dużego parku miejskiego połączonego z zielenią miejską. Jest też powierzchnia biurowa i 3400 miejsc parkingowych. Nic dziwnego, że chętni do zmiany adresu na Wohnpark Aterlaa zapisują się na listy oczekujących – jak wynika z filmu Zary Pfeifer Du, meine konkrete Utopie, który obejrzałam kilka lat temu na wystawie w wiedeńskim Muzeum Architektury. Tytuł filmu to gra słowna, może oznaczać zarówno betonową, jak i tę jedyną, konkretną utopię. A skoro już jesteśmy przy skojarzeniach językowych, to nazwisko nieżyjącego już architekta, który zaprojektował ów kompleks, brzmi Harry Glück. Glück zaś to po niemiecku „szczęście”. Nieźle, prawda? Zdaniem autorki dokumentu, poczucie satysfakcji – czy wręcz szczęścia – z mieszkania w danym miejscu płynie z zaspokojenia dwóch przeciwstawnych potrzeb jednocześnie: potrzeby prywatności i przebywania z innymi. Człowiek istota społeczna, jak pisał klasyk, ale zarazem każdy z nas od czasu do czasu potrzebuje schować się przed światem. Wydaje się, że Wohnpark Alterlaa, gdzie w każdej chwili można opuścić wygodne mieszkanie z tarasem, by popływać na dachu, pomajsterkować w osiedlowym klubie, poćwiczyć jogę w towarzystwie innych lokatorów albo zwyczajnie pójść na zakupy, taki właśnie dobrostan gwarantuje.
W Polsce dopiero protesty uświadamiają inwestorom, że równie ważny, a niekiedy wręcz ważniejszy niż liczba metrów kwadratowych wraz z kosztem miejsca parkingowego, przeliczany na cenę, jest widok za oknem, dostępność podstawowych usług, bliskość terenów zielonych, przedszkola, szkoły, sprawnie funkcjonującej komunikacji publicznej, a także struktura sprzyjająca interakcjom z sąsiadami (pod tym względem idealnie sprawdzają się miejskie kwartały, zorganizowane wokół skwerów czy placów – centrów lokalnych). A także, skoro wyszliśmy od kwestii finansowych, dodatkowe wydatki, jakie trzeba ponieść w związku z brakiem tych udogodnień, ogrzaniem lub oświetleniem mieszkania oraz przystosowaniem go w przyszłości do zmieniających się potrzeb użytkownika. Bo trudno ukryć, że jako społeczeństwo się starzejemy i nasza sprawność może zmieniać się w miarę upływu lat. Sposób użytkowania przestrzeni zmienia się w czasie również pod wpływem innych czynników – choćby wówczas, gdy powiększa się rodzina. Przybywa jednoosobowych gospodarstw domowych, których przedstawiciele chcą jednak spędzać czas w towarzystwie.
Joanna Erbel zdołała poznać rynek mieszkaniowy z wielu perspektyw: miejskiej aktywistki, urzędniczki pracującej nad programami określającymi dobre wzorce budowy przyszłych miejskich mieszkań i ekspertki zatrudnionej w państwowej spółce, która ma wznosić mieszkania dostępne. To pozwala jej zrewidować różne uproszczone opinie na temat poszczególnych aspektów rynku mieszkaniowego – cenne spojrzenie w czasach, gdy tracimy umiejętność słuchania drugiej strony, radykalizując się i ulegając nadmiernie pokusie upraszczania rzeczywistości.
Czytając Poza własnością, myślałam o wszystkich moich dotychczasowych mieszkaniach: od trzeciego piętra bloku z wielkiej płyty na całkiem nieźle zaprojektowanym krakowskim osiedlu z lat 70., poprzez dom z ogródkiem, mieszkanie w nowym bloku (niestrzeżonym i niegrodzonym) w innej części tego samego osiedla, pokój w holenderskim studentenhuis, przypominającym zasadami funkcjonowania cohousing, przestrzeń mieszkalną w zesquatowanym kościele, bloki z lat 40. i 50., po kamienice z międzywojnia. Byłam lokatorką, właścicielką, współlokatorką, najemczynią, wynajmującą. To cenne doświadczenia, ułatwiające odpowiedź na pytanie, które na początku stawia też autorka: czym jest dla mnie mieszkanie. W moim przypadku będzie to definicja bliska ideałom Karty Ateńskiej. A więc światło, powietrze i zieleń w zasięgu ręki, metraż niekoniecznie, prywatność owszem, ale w bliskości z innymi (by znać swoich sąsiadów choćby z widzenia). Centralne położenie, dostępność do różnorodnych usług, dobra komunikacja publiczna i parking rowerowy pod domem. Bo mieszkanie to nie tylko cztery ściany, sufit i to co pomiędzy, ale również otoczenie. Modernistom w rodzaju Lacherta, zaangażowanym w projekty pierwszych w Polsce osiedli społecznych, nie trzeba byłoby o tym przypominać. Zasady tej pilnowano również w PRL-u (choć oczywiście z różnym skutkiem, uzależnionym od woli politycznej i pożyczonych zasobów w państwowej kasie). Zagubiliśmy ją zaś wyjątkowo szybko w ciągu ostatnich dwóch wolnorynkowych dekad.