Читать книгу Złoty pociąg - Joanna Lamparska - Страница 8

3
Skąd się biorą złote pociągi

Оглавление

Otto Skorzeny, Hans Kloss i Hermann Brunner razem sobie ten pociąg zakopali.

Forum onet.pl

Wiekowe mieszkanie w pobliżu Komendy Miejskiej Policji w Wałbrzychu mieści się na parterze szarej kamienicy. Cztery pokoje z kuchnią i wąską łazienką. W środku wszystko przyprószył kurz czasu. Telefon w ciemnym korytarzu pamięta jeszcze lata 80. W największym pokoju wisi portret Piłsudskiego i zdjęcia Jana Pawła II. Na błyszczących regałach stoją fotografie gospodarzy odbierających od prezydenta Wałbrzycha medale z okazji pięćdziesięciolecia pożycia małżeńskiego. Pani w niebieskiej sukni i ze starannie uczesanymi siwymi włosami to Leokadia Słowikowska. Elegancki dżentelmen obok to pan Tadeusz, jej mąż. Pacjent Zero. To on jako jeden z pierwszych dostał skarbowej gorączki i zaczął nią zarażać otoczenie. Bez jego zapału i determinacji nie byłoby teraz Złotego Pociągu, tajemniczych znalazców, a pani Leokadia nie miałaby komu pokazywać kółek na czole, gdy jej mąż opowiada o kolejnej tajemnicy. Te kółka to taki rodzaj desperacji, okazywanej na ogół przez kobiety, którym przypadło wieść życie u boku pasjonata.

Jowialny starszy pan, niemal zawsze w małym kapelusiku, mimo kłopotów ze zdrowiem bez przerwy jest w ruchu. Mówi szybko, chaotycznie, ciągle wstaje i siada. Nagle rozsypuje przede mną sterty dokumentów. Od chwili gdy wybuchła afera ze Złotym Pociągiem, drzwi jego domu prawie się nie zamykają. To przecież Tadziu – jak mówią do niego przyjaciele – pierwszy wpadł na trop pociągu.

– Nie miałem dziś dobrej nocy, pani Asiu – oświadcza, krzątając się po pokoju. – Kaszankę zjadłem wczoraj i jakoś tak źle się czuję. Ogoliłem się dla pani. Wie pani, ten zawiadowca to mi powiedział, że te pociągi, co jechały do Wałbrzycha, a potem znikały, to on, proszę pani…

Pan Tadziu z szybkością karabinu maszynowego zaraz zacznie opowiadać o tajemnicy, którą tropi od lat. Tak naprawdę setki dziennikarzy napisało już o niej setki artykułów. Każdy jest taki sam, a jednocześnie inny. Różnią się szczegóły – tak jakby reporterzy ulepiali własne historie z tej, którą przedstawia pan Słowikowski. Nie dziwię się, Dziadek Tadziu – jak mówi o nim pani Leokadia, kręcąc dłonią kółko (tym razem gdzieś koło ucha) – opowiada głównie to, co chce. Czasem nie słucha nawet pytań. Dlatego proszę go, żeby opowiedział mi całe życie, kawałek po kawałku, w odpowiedniej kolejności, to pomoże mi uporządkować fakty.

Pan Tadziu jest zaskoczony. Ma mówić nie tylko o pociągu? Nagle wszystko się zmienia. Chaos zastępuje spokój, urywane wątki, z których mój rozmówca jest znany, zaczynają się sklejać w opowieść. Lata, których nie mogę pamiętać, przesuwają się jak obrazy w starym kinie. Chory starszy pan wkłada zepsute druciane okulary.

– Widzi pani, urwały mi się. Nie ma kiedy pójść naprawić, tyle się dzieje, tyle się dzieje...

Dziadkowie Tadeusza Słowikowskiego zginęli podczas I wojny światowej, przeżył ją natomiast brat babci ze strony mamy, arcybiskup Aleksander Kakowski. Znany z odwagi i konserwatywnych poglądów duchowny, syn powstańca styczniowego, zasłynął tym, że jako jeden z zaledwie trzech dyplomatów nie opuścił zagrożonej stolicy przed bitwą warszawską w 1920 roku.

W 1931 roku ojciec Tadeusza Słowikowskiego wyjechał do Francji do pracy w kopalni. Po czterech miesiącach ściągnął do siebie żonę w ciąży i starsze dzieci. Tam przyszedł na świat Tadeusz.

We Francji Słowikowscy zostali ponad sześć lat. Byli dużą rodziną – Stefania Słowikowska urodziła dwie córki i czterech synów. Po powrocie z Francji ojciec kupił „broszkę”, czyli dorożkę, i dzięki niej utrzymywał bliskich. Zamieszkali w Mławie. W 1939 roku ojciec poszedł na front, potem trafił do obozu jenieckiego, ale udało mu się szczęśliwie wrócić do rodziny.

1 stycznia 1943 nie było go w domu. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, w mieszkaniu znajdowała się tylko mama Tadeusza i jego najstarszy brat. To natarczywe pukanie nie zostawiało miejsca na wątpliwości. Stefania Słowikowska otworzyła, w progu stali funkcjonariusze gestapo. Po pięciu miesiącach z obozu w Oświęcimiu przyszło zawiadomienie, że zmarła tam na serce. Rodzinie kazali zapłacić 5 marek za przesłanie prochów.

– Pewnie szukali ojca, ale że go nie było w domu, to przeżył. Z tego samego powodu i ja ocalałem – twarz pana Tadzia nie zdradza żadnych emocji. – Resztę wojny spędziliśmy z bratem w Prusach, ja u Aleksandra Barabasa, niemieckiego oficera z czasów I wojny światowej, brat w innym gospodarstwie. Barabas nie cierpiał Hitlera, był jeszcze na ty z Hindenburgiem, a potem był dowódcą straży przy jego mauzoleum koło Olsztyna[3]. Chciał, żeby strażnicy mieli mundury z I wojny światowej, ale Hitler kazał im dać swastyki. Ten mój oficer to był dobry człowiek, mimo że Niemiec. Widzi pani, to człowiek i to człowiek, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Ale ja przez mamę Niemców nienawidziłem.

Jeszcze nigdy nie rozmawiałam z panem Tadeuszem w ten sposób. W jego domu panuje taka cisza. Czasem słychać tylko melodyjny dźwięk zegara, który przypomina o równej godzinie. W tej ciszy starego mieszkania jeszcze mocniej brzmi historia, którą teraz opowiada.

– Po wojnie poszedłem terminować do rzeźnika w Olsztynku i wtedy dowiedziałem się, że matka… pojawiła się w Mławie. Ale jak to możliwe? Przeżyła i nie odwiedziła nas – swoich dzieci? Tego zupełnie nie mogłem zrozumieć. Pojechałem do Oświęcimia. Tam w biurze spotkałem panią, która z mamą siedziała w jednym baraku. Powiedziała, że mama urodziła dziecko w czerwcu 1943 roku. To dziecko zabrali, a mama poszła do pieca. Ale ta pani miała koleżankę, która też pamiętała moją mamę z obozu. Ona z kolei mi powiedziała, że Stefanię z jej maluszkiem zabrali i zajmowała się tymi dziećmi, co Mengele robił na nich eksperymenty.

Jaka przerażająca historia stoi za tą opowieścią? Wyobrażam sobie ciężarną Stefanię Słowikowską wśród okropieństw obozu koncentracyjnego. I tę niepewność jej rodziny. Niepewność tym straszniejszą, że dotyczącą nie tylko jej ostatnich dni, ale i dziecka, któremu dała życie w Auschwitz. Pan Tadeusz nie zmienia się jednak na twarzy. Po prostu opowiada.

– Kiedy pogodziłem się już ze śmiercią mamy, okazało się, że w Niemczech mieszka… Stefania Słowikowska! Znalazłem jej adres i pod koniec lat 90. pojechałem tam z krewnym. Podchodzimy pod wysoką bramę, jest tam taki ładny dom, wychodzi jakaś pani. Nie poznaję jej. Pytam o Stefanię Słowikowską. A ta pani mówi, że Stefania zmarła trzy lata temu i nie życzyła sobie, żeby mieć grób. Wyobraża sobie pani? Trzy lata się spóźniłem. Nie mogłem tylko zrozumieć jednego: czemu mama nie chciała nas zobaczyć? „Ile lat miała Stefania, jak zmarła?” – zapytałem tę panią. „Osiemdziesiąt trzy” – odpowiedziała. Kamień spadł mi z serca, moja mama urodziła się w 1902 roku, byłaby teraz znacznie starsza. Może jakaś esesmanka podszyła się pod jej tożsamość? Do dziś tego nie wiem…

W 1948 roku Tadeusz Słowikowski przyjechał do Wałbrzycha. Jego starszy brat pracował już tu w kopalni. I o ile tuż po I wojnie światowej Polacy emigrowali do kopalni we Francji, o tyle teraz na tzw. Ziemiach Odzyskanych brakowało górników. W tej sytuacji doskonałymi kandydatami okazali się... Polacy z Francji. Nie dość, że byli wykwalifikowanymi specjalistami, to jeszcze wielu z nich należało do lewicowych organizacji, co polskim władzom było na rękę. I tak w powiecie wałbrzyskim osiadło około 20 tysięcy reemigrantów z Francji.

„Francuzi – jak ich przezywano – byli jednym z elementów kolorowej mozaiki kulturowej; nadal mieszkali tu Niemcy, kręcili się sowieccy żołnierze i przyjeżdżali repatrianci ze Wschodu. Na ulicach słychać było rosyjski, niemiecki, różne odcienie polskiego i francuskiego. Wszyscy patrzyli na siebie wilkiem, ale najbardziej nie lubiano właśnie Francuzów. Zazdroszczono im stanowisk, które zawdzięczali przynależności do partii, znajomościom albo zaradności, i francuskich emerytur. Śmieszyły ich wyfiokowane ubrania, denerwowała łamana polszczyzna i francuskie paplanie. Ci, którzy we Francji byli wyrobnikami, w ojczyźnie, na tle przybyłych ze Wschodu, poczuli się lepsi – eleganccy, światowi” – pisze Agnieszka Krzemińska[4]. Ale Słowikowski, mimo wyfiokowanych ubrań, chciał do Francji. Źle się czuł w rzeczywistości, w której nowa władza zaczęła likwidować prywatne inicjatywy. Nie podobały mu się spółdzielnie. Miał siedemnaście lat, za sobą terminowanie u rzeźnika, a teraz nie było pracy. Francuzi, których poznał, opowiadali mu o pięknym kraju, w którym przecież się urodził.

Trzy razy próbował uciekać. Za pierwszym razem złapali go jeszcze w Czechach – dostał za to trzy miesiące więzienia; za drugim zatrzymano go w Górach Harzu. Za trzecim, kiedy powiedział, że ma bliskich – brata i ojca – został osadzony w zakładzie poprawczym w Studzieńcu koło Żyrardowa. W tej instytucji siedziały „chłopaki z powstania”, tam poznał m.in. młodszego od siebie Jacka Kuronia.

– Jacek gębę miał taką pyzatą. On nie miał znikąd pomocy i podkradał chłopakom z szafki jedzenie, więc kazali mi go wziąć pod opiekę. Ja pomagałem w kuchni i jak odszedłem z poprawczaka, to on dostał moje miejsce – opowiada pan Tadziu.

Te trzy ucieczki zaczęły jego poszukiwawczą pasję. Za drugim razem, złapany w Niemczech po nieudanej „wycieczce” do Francji, czekał na transport do Polski w Dreźnie. Tam poznał starszego mężczyznę z Górnego Śląska, który w czasie wojny pracował w Wałbrzychu.

– Tam dużo moich kamratów zginęło – powiedział Słowikowskiemu.

– Przecież w Wałbrzychu nie było żadnej wojny – zdziwił się pan Tadziu. Ale tamten zaczął tłumaczyć:

– Widzisz, nie mam ręki. Z tego powodu byłem w czasie wojny w szpitalu, ale nie puścili mnie potem do domu, tylko wysłali do Wałbrzycha, do obozu, i byłem tam dowódcą warty. Jak przyjeżdżali esesmani, to brali więźniów i wartowników, i oni nie wracali. Więźniów to nie żałuję, ale kolegów żołnierzy, inwalidów – to tak. Niemiec Niemca wykańczał.

Słowikowski do dziś zastanawia się, co to było za miejsce i po co SS zabierało stamtąd ludzi. Tamta rozmowa rozbudziła w nim ciekawość świata, w którym teraz przyszło mu żyć. To nie była polska Mława, tylko Wałbrzych – jeszcze przed chwilą niemiecki. Z jednej strony wciąż zamieszkany przez wroga, z drugiej – pociągający nieznaną historią. Po hitlerowskich czasach nad miastem zostało m.in. potężne mauzoleum nazywane ostatnią świątynią Hitlera. Mauzoleum, wzniesione w latach 1936–1938 z inicjatywy Ludowego Związku Opieki nad Niemieckimi Grobami Wojennymi (Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge) jako monumentalny pomnik „dumy, chwały i siły”, miało upamiętniać śmierć 23 pionierów ruchu narodowosocjalistycznego na Śląsku oraz ponad 170 tysięcy mieszkańców Śląska poległych na frontach I wojny światowej. Z daleka przypominało budowle starożytnego Sumeru i Mezopotamii. Zaraz po wojnie wciąż puszyło się rzeźbami lwów i kolorowymi mozaikami na dziedzińcu. Do dziś jego ruiny wzbudzają mieszankę odrazy i fascynacji.

Kiedy w 1955 roku Słowikowski zatrudnił się w kopalni „Thorez”, zaczął pracować ze starszymi Niemcami. Komuniści zostawili ich na Dolnym Śląsku, bo potrzebowali ich fachowej wiedzy.

– Co mnie pani pyta o ich imiona, myśmy wszystkich Fritz nazywali, a na Ruskich mówiliśmy Iwan – śmieje się Słowikowski. – Kiedyś wezwał mnie sztygar i mówi: „Pójdziesz na nocną zmianę, bo znasz niemiecki”. Na nocnych zmianach tylko Niemcy pracowali. I ja miałem nockę z takim panem po sześćdziesiątce. Opowiadał mi, jak jego synowie na wojnie zginęli i jak kiedyś było w Wałbrzychu biednie. Dopiero jak Hitler doszedł do władzy, to górnikom zaczął domki budować. Raz wracaliśmy z szychty i przy wejściu do klatki, która woziła nas na powierzchnię, siedziało kilku takich pijaczków i jeden z nich kopnął tego mojego Niemca w kolano. To ja wszedłem za barierkę i podbiłem temu pijaczkowi oko.

– Na drugi dzień dyrektor wzywa mnie. Bałem się, że będzie chryja. „Słowikowski, powiedz szczerze, jak to było” – mówi. A ja na to: „Panie dyrektorze, z tym Niemcem się dobrze pracuje, to stanąłem w obronie”. I wie pani co? Dostałem za to 500 złotych premii, a wtedy zarabiałem dwa siedemset. Niemcy zaczęli mi ufać, opowiadali różne rzeczy. Jak w 1972 roku poszedłem na rentę, to już dużo od nich wiedziałem o tym, co się tu działo w czasie wojny. I wtedy zacząłem szukać tego pociągu.

I tu zaczyna się mój kłopot. Bo opowieść o Złotym Pociągu niemal każdego dnia wygląda nieco inaczej. Muszę to jakoś ogarnąć, zebrać w całość.

Pomiędzy Wałbrzychem a Świebodzicami biegną tory kolejowe. W czasie II wojny światowej dróżnicy obsługujący linię na tym odcinku zostali przesiedleni, a ich miejsce zajęli wojskowi inwalidzi. Wybrano ich, ponieważ nie pochodzili z tych okolic i po wojnie zamierzali wrócić do domów. Teren dookoła został zagrodzony, cywilom zaś zabroniono zbliżać się do torów.

Jeden z Niemców z kopalni, z którymi rozmawiał pan Tadziu, był w czasie wojny pomocnikiem maszynisty. Pomiędzy Świebodzicami a Wałbrzychem-Szczawienko pociąg pokonuje różnicę poziomów 107 metrów, częściowo jadąc wąwozem. To właśnie tam, gdzieś pomiędzy 61. a 65. kilometrem trasy z Wrocławia do Wałbrzycha, młody kolejarz zauważył mur oddzielający tory od zbocza wąwozu.

Pewnego dnia postanowił wejść na lokomotywę i zobaczył z góry, że za ogrodzeniem znajduje się coś w rodzaju bramy, w której stoją dwa wagony – jeden obok drugiego – tak, jakby przez tę „bramę” w zbocze wchodziły dwa tory. Jednak po wojnie nikt nie widział w tym miejscu żadnych zmian w terenie.

Zdaniem pana Tadeusza musi to oznaczać, że być może pomocnik maszynisty widział w zboczu wjazd do tunelu. W nim miał zostać ukryty pociąg.

– No ale jaki pociąg? Po co? – pytam Słowikowskiego.

– A ja nie wiem, niech pani mi to powie.

I znowu pojawia się to samo pytanie. Po co ukrywać pociąg? Odpowiedź wydaje się prosta. Chyba po to, żeby zniknął jego ładunek. Tylko jak odnaleźć to miejsce na długości czterech kilometrów... Szczególnie podejrzane wydają się jednak dwa punkty: 61. i 65. kilometr.

W 1945 roku z Poznania do Wrocławia przyjechał niejaki Schulz. Pan Tadziu nie pamięta już dziś jego imienia. Odnalazł go w latach 70. dzięki artykułowi w gazecie poświęconemu wałbrzyskim kolejarzom. Schulz był najstarszy z nich i Słowikowski słusznie przypuszczał, że może coś pamięta z pierwszych powojennych lat. Okazało się, że poznaniak dostał pracę jako dróżnik przy 61. kilometrze trasy z Wrocławia do Wałbrzycha. Zamieszkał u starszego Niemca, który wcześniej był tu zawiadowcą stacji. To on opowiedział Schulzowi, że niektóre pociągi wyjeżdżały ze Świebodzic, ale nie dojeżdżały do Wałbrzycha. Nikt ich potem nie widział. Nie wiadomo jednak, jak często się to zdarzało.

Jedyni świadkowie, którzy być może widzieli tajemniczy wjazd, mieszkali przy wiadukcie koło 65. kilometra. Była to niemiecka rodzina z małymi dziećmi. W nocy z 4 na 5 maja 1945 żołnierze 31. Ochotniczej Dywizji Grenadierów SS „Böhmen und Mähren” założyli ładunki wybuchowe pod wiaduktem kolejowym. Do domu mieszkającej obok rodziny wrzucili odbezpieczone granaty.

– Wie pani, dlaczego ich zamordowali? – pyta pan Tadziu. – Oni tak mieli postawiony dom, że z górnego okna mogli widzieć wjazd do tego tunelu, gdzie schowali pociąg.

– Ale kiedy ten tunel zdążyli zbudować, tak po cichu?

– Oni wcale go nie budowali, wykorzystywali wcześniejszy tunel, którym pociągi miały dojeżdżać do wznoszonej przed wojną strefy przemysłowej. Tam go ukryli.

3 Chodzi o Tannenberg-Denkmal.

4 Agnieszka Krzemińska, Bule reemigranta, „Polityka” (31/2767) z 31.07.2010.

Złoty pociąg

Подняться наверх