Читать книгу Eremanta - Joanna Skalska - Страница 6

Оглавление

Ere­manta, choć prze­klęta, z daleka wyglą­dała pięk­nie. Z jej boku wiła się wstążka kry­sta­licz­nego stru­mie­nia, a pośrodku poły­ski­wała w słońcu kościelna wieża. Zmę­czony podróżny – piel­grzym lub kupiec, który cza­sem zabłą­kał się w te nie­do­stępne rejony Serra Mala­dety – widział ją wła­śnie taką: odle­głą i spo­kojną, zapo­wia­da­jącą długo ocze­ki­wany odpo­czy­nek, kuszącą obiet­nicą kubka chłod­nej wody oraz poga­wędki z miej­sco­wym gospo­da­rzem.

Wystar­czyło jed­nak, że wędro­wiec pod­cho­dził bli­żej, a widok pierw­szych zabu­do­wań roz­wie­wał sie­lan­kowy obraz. Ze ścian domów odpa­dały płaty farby. Na zaśmie­co­nych weran­dach stały poła­mane ławki. A kiedy przy­bysz docie­rał do wio­ski i wcho­dził w jej pierw­szy cień, ten, zamiast ocze­ki­wa­nej ulgi, przy­no­sił nie­po­kój. Powie­trze sta­wało się gorące i lep­kie, wiatr usta­wał, jakby napo­ty­kał nie­wi­doczną barierę tam, gdzie koń­czyły się łąki, a zaczy­nała Ere­manta. Nie­spo­dzie­wana cisza spa­dała na podróż­nego.

Wieś spra­wiała wra­że­nie opusz­czo­nej i dopiero po dłuż­szej chwili wzrok zaczy­nał tu i ówdzie odkry­wać ślady ludz­kiej obec­no­ści: bie­li­znę roz­wie­szoną na sznur­kach, kwia­tek na para­pe­cie czy wałę­sa­jącą się po podwórku kozę. W jed­nym z okien uka­zy­wała się nachy­lona syl­wetka kobiety, inna postać prze­my­kała mię­dzy zagro­dami, aż wresz­cie spoj­rze­nia kilku miesz­kań­ców spo­czy­wały na wędrowcu. Jed­nak jego osoba nie wzbu­dzała zain­te­re­so­wa­nia i wzrok ere­mant­czy­ków obo­jęt­nie prze­su­wał się dalej, a ich ręce podej­mo­wały prze­rwane zaję­cia. Nawet roz­cią­gnięte na weran­dach psy nie pod­no­siły pysków. Ich zapa­dłe mię­dzy żebrami boki uno­siły się i opa­dały w rytm cięż­kich odde­chów.

Podróżny szedł dalej. Im głę­biej zanu­rzał się w ulice Ere­manty, tym powie­trze sta­wało się cięż­sze. Nie­okre­ślona woń, która od jakie­goś czasu koło­wała nad jego głową, nabie­rała wyra­zi­sto­ści. Już nie mógł jej z niczym pomy­lić – to zapach dymu. Na głów­nym placu swąd sta­wał się tak silny, jakby pożar sza­lał tuż obok. Wędro­wiec roz­glą­dał się i choć nie dostrze­gał śla­dów ognia, jego nie­po­kój nie malał. Po chwili waha­nia pukał do naj­bliż­szych drzwi i żywo gesty­ku­lu­jąc, prze­strze­gał przed nad­cho­dzą­cym nie­bez­pie­czeń­stwem. Postać w progu, blada i mil­cząca, obo­jęt­nie wzru­szała ramio­nami i bez słowa wyco­fy­wała się do wnę­trza. Drzwi zamy­kały się z cichym skrzyp­nię­ciem.

Zasko­czony podróżny przez chwilę wpa­try­wał się w ich łusz­czącą się powierzch­nię. Wresz­cie odwra­cał się i kie­ro­wał kroki ku kościo­łowi. Widziana z góry świą­ty­nia dum­nie wzno­siła się nad dachami wio­ski, ale z bli­ska tra­ciła cały maje­stat. Odpa­da­jący tynk i sczer­niałe szyby w oknach – nie­wiele bra­ko­wało jej do kom­plet­nej ruiny. Tylko krzyż przed wej­ściem oraz leżący przy nim bukiet polnych kwia­tów świad­czyły o tym, że jest to dom Boga i schro­nie­nie dla Jego ludu. Przy­bysz wła­śnie tego potrze­bo­wał – osłony przed słoń­cem i odpo­czynku dla zmę­czo­nych nóg. Ale drzwi kościoła były zamknięte. Wędro­wiec jesz­cze się wahał, przy­kła­dał twarz do okna i zaglą­dał do pustego wnę­trza. Potem odwra­cał się i ruszał w stronę gór, na zawsze opusz­cza­jąc nie­go­ścinną wio­skę.

Eremanta

Подняться наверх