Читать книгу Eremanta - Joanna Skalska - Страница 7

I

Оглавление

W Ere­man­cie ni­gdy nie wspo­mi­nano o klą­twie. Nie było poda­nia, które w mroku zimo­wych wie­czo­rów babki szep­ta­łyby wnu­kom. Nie skom­po­no­wano pie­śni, którą wędrowni muzycy śpie­wa­liby w gospo­dach. Żadna baśń nie stra­szyła słu­cha­czy groźbą klą­twy z Ere­manty. A jed­nak legenda ist­niała. Choć trzy­mała się z dala od ludz­kich ust, prze­trwała w ich ser­cach, nie­zmie­niona przez wieki, zabez­pie­czona przed ułom­no­ściami i ubar­wie­niami mówio­nych opo­wie­ści.

Miesz­kańcy Ere­manty w ogóle rzadko się odzy­wali. Słów uni­kali nawet w naj­bar­dziej przy­ziem­nych sytu­acjach. W ciszy pra­co­wali i jedli posiłki, w ciszy odpo­czy­wali. Ran­kiem męż­czyźni w mil­cze­niu wypro­wa­dzali kozy na pastwi­ska, potem szli do win­nicy. Pozo­sta­wione w domach kobiety dosko­nale radziły sobie z wycho­wy­wa­niem dzieci i pie­lę­gno­wa­niem ogród­ków – bez słów. Dzieci, gdzie indziej tak hała­śliwe, oby­wały się bez krzy­ków i pisków. Bez szem­ra­nia dzie­liły się na obozy „dobrych” oraz „złych” i prze­pro­wa­dzały krwawe wojny. Nawet nie­mow­lęta cichutko leżały w koły­skach. Godziny mijały w mil­cze­niu.

Wie­czo­rem wra­cali męż­czyźni i sia­dano do kola­cji. Potem wycho­dzono na werandy, prze­dziwne salony towa­rzy­skie. O sta­łej porze wszyst­kie rodziny zasia­dały na ław­kach przed domami. Mężo­wie nabi­jali fajki, żony trzy­mały dło­nie na podoł­kach, dzieci się nudziły. Każdy patrzył pro­sto przed sie­bie, uni­ka­jąc wzroku naj­bliż­szej rodziny czy sąsia­dów. Po mniej wię­cej godzi­nie męż­czy­znom koń­czył się tytoń, kobiety zaga­niały dzieci do łóżek i werandy pusto­szały. Wszystko odby­wało się w abso­lut­nym mil­cze­niu. Jedy­nie cza­sem mię­dzy sąsia­dami wymie­niony został niemy ukłon, lek­kie ski­nie­nie głowy, które zastę­po­wało powi­ta­nie, poże­gna­nie czy poga­wędkę o pogo­dzie.

W takim ryt­mie upły­wały mie­siące. Tylko na koniec sierp­nia, kiedy przy­cho­dziła pora zbioru wino­gron, miesz­kańcy się oży­wiali. Domy i podwórka zupeł­nie się wylud­niały i wszy­scy, nie wyłą­cza­jąc kobiet i dzieci, spę­dzali dnie w ota­cza­ją­cych wio­skę win­ni­cach. Spie­szono się. Okres, kiedy owoce utrzy­my­wały doj­rza­łość potrzebną do pro­duk­cji naj­lep­szego wina, był krótki. Już za kilka dni grona sta­łyby się zbyt słod­kie i nad­miar cukru zepsułby koń­cowy pro­dukt. Nie szczę­dzono więc wysił­ków, pra­cu­jąc od świtu do nocy, a ciszę wspól­nych zbio­rów zakłó­cało jedy­nie bzy­cze­nie owa­dów. Mimo to praca prze­bie­gała spraw­nie. Zapeł­nione kosze opróż­niano o cza­sie, a dzbanki ze świeżą wodą nie omi­jały żad­nego spra­gnio­nego gar­dła. Zbie­ra­cze zda­wali się poro­zu­mie­wać języ­kiem bez słów, w któ­rym każdy ruch dłoni, unie­sie­nie brwi czy wzru­sze­nie ramion miało zna­cze­nie.

Nie spo­sób osą­dzić, czy było to skut­kiem, czy przy­czyną mil­cze­nia, ale ere­mant­czycy spra­wiali wra­że­nie stale pogrą­żo­nych w roz­my­śla­niach. Ich posępne twa­rze miały nie­zdrowy odcień i choćby godzi­nami wysta­wiali obli­cza do słońca, ich skóra nie zmie­niała swej wosko­wej barwy. Wła­śnie bla­dość naj­bar­dziej wyróż­niała ich spo­śród śnia­dych miesz­kań­ców kraju i nawet gdyby któ­ryś z nich zna­lazł się poza Ere­mantą, zawę­dro­wał setki kilo­me­trów na pół­noc lub połu­dnie, zawsze zostałby roz­po­znany jako jej miesz­ka­niec. Ale oni rzadko opusz­czali wio­skę.

Naj­dłuż­sza wyprawa, na jaką się powa­żali, się­gała Vila Fama­lio, mia­sta na obrze­żach Serra Mala­dety. Raz w roku, w okre­sie tar­go­wym, męż­czyźni obła­do­wy­wali muły becz­kami wina. Wyru­szali o świ­cie, by znu­żeni mar­szem oraz miej­skim gwa­rem powró­cić o zmroku dnia następ­nego. Muły – odwrot­nie niż ich wła­ści­ciele – były pełne ener­gii. Uwol­nione od cię­żaru na grzbie­tach, lek­kim truch­tem wbie­gały do wio­ski. Wino z Ere­manty miało bowiem swoją sławę i nie zda­rzyło się, aby jakaś beczka nie zna­la­zła nabywcy.

Podróż na targ była przy­krym obo­wiąz­kiem. Opusz­cza­jący wio­skę męż­czyźni czuli się nie­swojo, jakby nie­wi­dzialne liny trzy­mały ich na uwięzi wokół tych kilku piasz­czy­stych uli­czek, pod­upa­da­ją­cych domostw i rynku z kościo­łem. A jed­nak w życiu każ­dego męż­czy­zny nad­cho­dził też moment, w któ­rym gwał­tow­nie prze­ry­wał więzy z Ere­mantą. Jedni – w mło­do­ści, dru­dzy – w wieku doj­rza­łym, jesz­cze inni – u progu sta­ro­ści; w tej spra­wie nie było reguły. Jakby wewnętrzny zegar wska­zy­wał każ­demu z osobna, kiedy wypeł­nił się smu­tek jego życia. Ucie­kał wtedy nocą, a Ere­manta chęt­nie uwal­niała go spod swego czaru, powie­rza­jąc opiece śmierci. Zacią­gał się do armii, tej, któ­rej obóz jako pierw­szy napo­tkał na swo­jej dro­dze. Nie dbał o to, czyją stronę wspiera jego ramię, ale bił się tak despe­racko, jakby wal­czył o naj­droż­sze sercu sprawy. Wresz­cie ginął, poszar­pany set­kami kara­bi­no­wych kul.

Dzięki tej deter­mi­na­cji męż­czyźni Ere­manty zdo­byli nie tylko miano bia­łych stra­ceń­ców, ale i praw­dziwą sławę po obu stro­nach frontu. Dowódcy wojsk sta­rali się tak ukła­dać plany, aby ich obozy sta­cjo­no­wały moż­li­wie naj­bli­żej wio­ski. A jeśli biały stra­ce­niec poja­wiał się w sze­re­gach któ­rejś armii, natych­miast rapor­to­wano to gene­ra­łom i sztab zbie­rał się na nad­zwy­czaj­nym zebra­niu. W parę godzin powsta­wała nowa stra­te­gia walki. Dzie­siątki goń­ców z roz­ka­zami roz­pra­szało się po oko­licy, wie­lo­ty­sięczne armie ule­gały prze­gru­po­wa­niu, szyki prze­ta­so­wa­niu, a wszystko po to, by naj­le­piej wyko­rzy­stać świeżo zdo­bytą śmier­cio­no­śną broń – ucie­ki­niera z Ere­manty. On sam był obo­jętny na te intrygi. Szedł tam, gdzie go pro­wa­dzono. Wal­czył, kiedy sły­szał sygnał do ataku. I wresz­cie ginął. W ten spo­sób męż­czyźni Ere­manty przy­czy­niali się do trwa­nia tej wojny bez początku i końca, prze­wa­ża­jąc szalę zwy­cię­stwa raz na jedną, raz na drugą stronę.

Sama Ere­manta była jed­nak wolna od wojen­nego zgiełku. Miesz­kańcy nie eks­cy­to­wali się huś­tawką zwy­cięstw i klęsk, może nawet nie uświa­da­miali sobie swo­jego na nią wpływu. Znik­nię­cia męż­czyzn trak­to­wali jak natu­ralną kolej rze­czy. Nikt się nie dzi­wił, kiedy mąż i ojciec, głowa rodziny, jed­nego dnia zaj­mo­wał się swymi obo­wiąz­kami, a następ­nego, bez ostrze­że­nia czy poże­gna­nia, po pro­stu zni­kał. Kiedy domow­nicy spo­strze­gali jego nie­obec­ność, bez słowa się­gali po czarne ubra­nia, które przy­go­to­wane na tę oka­zję leżały od dawna w sza­fach i skrzy­niach, i cho­dzili w tej przed­wcze­snej prze­cież żało­bie równo mie­siąc.

* * *

Na dzi­siaj koniec. Klik­nęła myszką czer­wony krzy­żyk w gór­nym rogu. Czarne znaczki liter znik­nęły z ekranu i zostały zapi­sane na dysku, bez­pieczne pod nazwą erem_4.doc. Prze­je­chała dło­nią po zesztyw­nia­łym karku i ode­rwała wzrok od lap­topa. Spoj­rzała na zewnątrz; zaczęło padać. Ciemna, zapo­wia­da­jąca burzę chmura przy­sło­niła niebo. Stru­mie­nie desz­czu roz­pry­ski­wały się o bla­szane para­pety sąsied­niej pose­sji. Magda zerwała się z krze­sła. Okna!

Wybie­gła z pokoju, ale na widok jed­na­ko­wych drzwi po obu stro­nach ciem­nego kory­ta­rza zawa­hała się. Wciąż nie poru­szała się tu zbyt pew­nie, myliła kie­runki i wpa­dała na meble. Swo­bod­nie czuła się tylko w kuchni i w swo­jej norze, jak nazy­wała nie­wielki pokój, gdzie spała i pra­co­wała. Wła­ści­wie rzadko zapusz­czała się w pozo­stałe rejony trzy­pię­tro­wego domu.

Otwo­rzyła drzwi po lewej. Prze­ciąg dmuch­nął jej pro­sto w twarz, więc czym prę­dzej wbie­gła do środka, zamknęła okno, prze­tarła dło­nią mokry para­pet i rozej­rzała się po pokoju. Książki, gry i rzędy płyt z fil­mami – wszystko znaj­do­wało się na swoim miej­scu.

Na widok sto­ją­cego w rogu kom­pu­tera znowu poczuła ukłu­cie zazdro­ści. Jej stary lap­top był przy­naj­mniej o klasę gor­szy. Zer­k­nęła na wiszące nad biur­kiem dwa szkolne plany, któ­rych nie zdjęto przed wyjaz­dem. Na tym nale­żą­cym do dwu­na­sto­let­niego Mate­usza, czy raczej – jak pod­pi­sano u góry kartki – Matta, oprócz zwy­kłych lek­cji były jesz­cze pry­watne kore­pe­ty­cje z fran­cu­skiego, basen i nauka jazdy kon­nej. Star­sza, Nata­lia – Nata­lie – każde popo­łu­dnie miała zapeł­nione dodat­ko­wymi zaję­ciami. Cie­kawe, co teraz robią?, pomy­ślała. Czy wyle­gują się gdzieś na flo­rydz­kiej plaży, pod­czas gdy ja pil­nuję, żeby ich książki nie kurzyły się w pustym domu? Spró­bo­wała sobie wyobra­zić, jak czu­łaby się ona, kiedy była w ich wieku, gdyby rodzice zapro­po­no­wali jej taki wyjazd, pra­wie dwa mie­siące przed koń­cem roku szkol­nego.

W grun­cie rze­czy nie miała powo­dów do narze­kań. Tra­fiła jej się nie­zła fucha, choć kiedy pierw­szy raz usły­szała pro­po­zy­cję Kaśki, sta­now­czo odmó­wiła. Per­spek­tywa nie­mal trzech mie­sięcy spę­dzo­nych samot­nie w obcym domu, w obcym kraju, nie­zbyt jej się spodo­bała. Jed­nak przy­ja­ciółka nie dawała za wygraną.

— Nie będzie cię to nic kosz­to­wało — mówiła. — Sła­wiń­scy płacą nor­mal­nie wszyst­kie rachunki. Gaz, prąd, nawet tele­fon. Musisz jedy­nie pod­le­wać kwiaty. I jesz­cze dosta­niesz za to kasę.

Kaśka miała rok na zakoń­cze­nie dok­to­ratu i liczyła na to, że Sła­wiń­ski, który od wielu lat miesz­kał i pra­co­wał w Anglii, pomoże jej w zna­le­zie­niu etatu na uczelni za gra­nicą. Żona pro­fe­sora była zdaje się zatrud­niona w jakiejś gale­rii sztuki, ale musiało to mieć dość luźny cha­rak­ter, skoro mogła sobie pozwo­lić na tak długi urlop. Nie był to zresztą zwy­kły wyjazd, tylko podróż od jed­nego do dru­giego wybrzeża Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ponoć od dawna zapo­wia­dana dzie­ciom, no i pierw­sze od wielu lat wspólne waka­cje całej rodziny. Kiedy Magda usły­szała o tych pla­nach, długo nie mogła uwie­rzyć, że gdzieś ludzie żyją w ten spo­sób.

Kaśka już dawno obie­cała, że na czas nie­obec­no­ści Sła­wiń­skich popil­nuje ich domu. Nie­spo­dzie­wane życiowe zawi­ro­wa­nia, pod imie­niem Mariusz kry­jące sze­ro­kie ramiona oraz śpiewną góral­ską wymowę, spra­wiły, że waka­cje zamiast na przed­mie­ściach Lon­dynu wolała spę­dzić w domu narze­czo­nego w Nowym Targu.

Mag­dzie zabra­kło argu­men­tów, żeby odpie­rać nale­ga­nia przy­ja­ciółki. Trzy­mie­sięczny okres wypo­wie­dze­nia w Hory­zon­tach koń­czył się w dru­giej poło­wie czerwca, a ona nie miała żad­nych pla­nów na póź­niej. W końcu więc zgo­dziła się i wkrótce odkryła, że pod wspo­mnia­nym przez przy­ja­ciółkę pod­le­wa­niem kwiat­ków naprawdę kryło się dużo wię­cej. Regu­larne wie­trze­nie pokoi, odku­rza­nie dywa­nów, kosze­nie traw­ni­ków, a także kilka innych zajęć, które zna­la­zły się na liście, wciąż leżą­cej na stole w kuchni. Wszyst­kie te obo­wiązki Sła­wiń­ska omó­wiła z nią już kilka minut po przy­jeź­dzie, ale widocz­nie Magda – prze­jęta lotem i spo­tka­niem z pro­fe­so­rem, odna­le­zio­nym w tłu­mie na lot­ni­sku tylko dzięki kartce z jej imie­niem i nazwi­skiem, którą trzy­mał w ręku – nie­zbyt prze­ko­ny­wa­jąco pota­ki­wała wtedy głową, więc pani domu na wszelki wypa­dek posta­no­wiła zosta­wić instruk­cje na piśmie.

Spo­tka­nie ze Sła­wiń­skimi nie trwało długo. Magda została jesz­cze poin­stru­owana, jak działa alarm, który klucz pasuje do któ­rego zamka – i ledwo upiła kilka łyków przy­po­mi­na­ją­cej kakao her­baty, którą posta­wiła przed nią pro­fe­so­rowa, a przez otwarte okno zabrzmiał klak­son zamó­wio­nej tak­sówki. Rodzina Sła­wiń­skich zapa­ko­wała się do samo­chodu z cha­rak­te­ry­stycz­nie zaokrą­glo­nym dachem i odje­chała, zabie­ra­jąc ze sobą wypchane walizki, dro­gie ubez­pie­cze­nie podróżne, hałas i zamie­sza­nie. Magda została sama, z trzy­kon­dy­gna­cyjną posia­dło­ścią przy spo­koj­nej uliczce lon­dyń­skiego Rich­mond do swo­jej dys­po­zy­cji, z wiel­kim ogro­dem, spo­ko­jem i ciszą.

Teraz ogród ską­pany był w desz­czu. Dziew­czyna jesz­cze raz rozej­rzała się po pokoju, w któ­rym rodzeń­stwo uczyło się i spę­dzało wolny czas, i ruszyła na dal­szy obchód domu. Był już naj­wyż­szy czas, aby poza­my­kać pozo­stałe okna.

Wie­czo­rem, zanim poło­żyła się spać, włą­czyła lap­top i spoj­rzała na strony prze­tłu­ma­czo­nego tek­stu. Wresz­cie się udało. Nad pierw­szym roz­dzia­łem pra­co­wała pra­wie tydzień, ale więk­szość prób nie zasłu­gi­wała nawet na to, żeby zapi­sać je na dysku. Już kil­ka­na­ście pli­ków znik­nęło na zawsze z pamięci kom­pu­tera. Zacho­wała jedy­nie trzy wer­sje, na wypa­dek gdyby nie udało jej się wymy­ślić nic lep­szego. Dziś wie­działa, że erem_1.doc, erem_2.doc, a nawet zupeł­nie nie naj­gor­sze erem_3b.doc nie będą już potrzebne. Wresz­cie zdo­łała uchwy­cić wła­ściwy ton, odtwo­rzyć atmos­ferę ory­gi­nału.

Wciąż pamię­tała, jak ta atmos­fera przy­kuła ją do lek­tury, kiedy tylko prze­czy­tała pierw­sze aka­pity książki. Czy to była fik­cja, czy dziwny, sty­li­zo­wany na fabułę pamięt­nik histo­ryczny? A prze­cież nic nie zapo­wia­dało pio­ru­nu­ją­cego wra­że­nia. Okładka była szara i przy­bru­dzona. Książka wpa­dła jej w ręce przy­pad­kiem, w madryc­kim anty­kwa­ria­cie. Zaj­rzała do niego, cze­ka­jąc, aż pod­nie­ceni wido­kiem skle­pów z pamiąt­kami uczest­nicy wycieczki zro­bią zakupy i auto­kar ruszy w dal­szą trasę. Półki anty­kwa­riatu ugi­nały się pod poupy­cha­nymi bez żad­nego porządku książ­kami. Albumy sztuki stały obok roman­sów, słow­niki sąsia­do­wały z trak­ta­tami filo­zo­ficz­nymi i książ­kami kuchar­skimi. Magda krą­żyła mię­dzy rega­łami i od czasu do czasu, zain­try­go­wana tytu­łem lub odle­głą datą wyda­nia, kart­ko­wała jeden albo drugi tom. Po Ere­mantę się­gnęła tylko dla­tego, że sąsia­do­wała ze sta­rym i wyglą­da­ją­cym na cenny atla­sem geo­gra­ficz­nym. Bez wiel­kich ocze­ki­wań zer­k­nęła mię­dzy sztywne okładki.

Pierw­sze linijki wcią­gnęły ją jak czarna dziura. W ustach poczuła uno­szący się nad dro­gami wio­ski kurz. Usia­dła na tabo­re­cie, sto­ją­cym w rogu zagra­co­nego anty­kwa­riatu, i czy­tała, dopóki z lek­tury nie wyrwały jej pochrzą­ki­wa­nia sprze­dawcy. Spoj­rzała na zega­rek i w popło­chu wybie­gła na ulicę. Według planu wycieczka wła­śnie powinna wyjeż­dżać z mia­sta.

W auto­ka­rze przy­wi­tały ją zgryź­liwe słowa kie­rowcy i wro­gie spoj­rze­nia tury­stów cze­ka­ją­cych na panią pilot. Sied­mio­dniowe wycieczki po Pół­wy­spie Ibe­ryj­skim miały napięty pro­gram i nawet pół­go­dzinne opóź­nie­nie mogło zruj­no­wać całe popo­łu­dnie. Nie zwra­cała na nikogo uwagi, usia­dła na miej­scu pilota i otwo­rzyła dopiero co zaku­pioną książkę. Trzy godziny póź­niej, kiedy wjeż­dżali na przed­mie­ścia Sara­gossy, ona docie­rała do ostat­niego zda­nia.

Czy ta histo­ria nie mogłaby wyglą­dać wła­śnie tak?

Mogłaby – ale nie­stety nie wyglą­dała, choć książka rze­czy­wi­ście zro­biła na niej nie­zwy­kłe wra­że­nie. Praw­dziwy był rów­nież madrycki anty­kwa­riat i sied­mio­dniowa wycieczka po Pół­wy­spie Ibe­ryj­skim. Tyle tylko, że to nie Magda była jej prze­wod­ni­kiem, nie ona wer­to­wała półki ze sta­rymi hisz­pań­skimi tomami. Ona sie­działa wtedy w biu­rze Hory­zon­tów, wysy­ła­jąc faksy i odbie­ra­jąc tele­fony. Ere­manta tra­fiła do niej póź­niej, po zakoń­cze­niu wycieczki, razem ze sto­sem rachun­ków i dwoma innymi książ­kami, które rzu­cił jej na biurko Kuba. Rachunki ozna­czały pracę, kse­ro­wa­nie i księ­go­wa­nie, ale książki były wyłącz­nie dla przy­jem­no­ści. Na prośbę Magdy Kuba od czasu do czasu przy­wo­ził jej kilka ory­gi­na­łów, choć ni­gdy nie ukry­wała, że szli­fuje język z myślą o awan­sie, a drugi hisz­pań­sko­ję­zyczny prze­wod­nik nie­wąt­pli­wie zachwiałby pozy­cją Kuby w fir­mie.

Prze­je­chała kur­so­rem po rów­nych linij­kach tek­stu, popra­wia­jąc kilka lite­ró­wek, gdzie­nie­gdzie doda­jąc prze­cinki. Wresz­cie jej wzrok się zatrzy­mał.

„Zbie­ra­cze zda­wali się poro­zu­mie­wać języ­kiem bez słów, w któ­rym każdy ruch dłoni, unie­sie­nie brwi, wzru­sze­nie ramion miało zna­cze­nie”.

Prze­czy­tała jesz­cze raz. „… Poro­zu­mie­wać się języ­kiem bez słów…”. Czy to paso­wało do ere­mant­czy­ków? Za bar­dzo koja­rzyło jej się z opi­sem pary kochan­ków. Jak zaklę­cie, two­rzyło serię obra­zów: abra­ka­da­bra, oto poja­wiają się on i ona, ich skóra pro­mie­nieje, włosy błysz­czą jak na rekla­mach szam­ponu. Hokus-pokus i ona, to zawsze jest ona, przy­myka powieki, odgar­nia z czoła nie­sforny kosmyk, a on… on wszystko rozu­mie, zapew­nia o uczu­ciu i rezer­wuje bilety na wspólne waka­cje.

Magda skrzy­wiła się. Szybko wyka­so­wała sfor­mu­ło­wa­nie budzące wąt­pli­wo­ści, a zamiast niego wpi­sała w tekst ciąg zna­ków zapy­ta­nia i obie­cała sobie, że jesz­cze wróci do tego frag­mentu. Zapi­sała plik i wyłą­czyła kom­pu­ter.

Jacek znów nie zadzwo­nił.

Eremanta

Подняться наверх