Читать книгу Saga rodu Forsyte'ów. Nowoczesna Komedia. t.1 - John Galsworthy - Страница 5
CZĘŚĆ PIERWSZA I. Spacer
ОглавлениеOwego pamiętnego popołudnia w połowie października 1922 roku sir Lawrence Mont, dziewiąty baronet, zszedłszy ze schodów klubu „Snooks”, nazwanego tak w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia przez Jerzego Forsyte’a, zwrócił swój cienki nos ku wschodowi i puścił w szybki ruch swoje chude nogi. Polityk z urodzenia raczej niż z usposobienia, zastanawiał się z bezinteresownością nie pozbawioną humoru nad przewrotem, który oddał znowu władzę w ręce jego partii. Mijając klub „Remove” pomyślał: „Tam się dopiero pocą! Skończyły się wyszukane potrawy. Raz dla odmiany jarząbek bez garnituru!”.
Wielcy tego świata opuścili „Snooks”, zanim on tam wstąpił, nie należał bowiem do „tej bandy groszorobów, która się teraz znalazła u żłobu”, o nie! Indywidua, które odwróciły się od rolnictwa, gdy tylko wojna się skończyła. Tfu! Przez godzinę jednak przysłuchiwał się dyskusji i jego ruchliwy, dociekliwy umysł, tkwiący w pojęciach przeszłości, a sceptyczny wobec teraźniejszości i wszelkich politycznych przyrzeczeń i zobowiązań, bawił się tym pomieszaniem patriotyzmu z osobistymi względami, które było posiewem owego doniosłego w skutkach zebrania. Jak większość właścicieli ziemskich nie dowierzał doktrynom. Jeżeli miał jakieś credo polityczne, to cło na pszenicę; o ile mógł sądzić, był na razie osamotniony w swych poglądach, toteż nie starał się o fotel w parlamencie; innymi słowy, jego politycznym zasadom nie groziło unicestwienie przez wyborców, którzy musieli płacić za chleb. Zasady — rozmyślał — to przecież au fond1 tylko kieszeń, i niechby, do licha, ludzie nie udawali, że jest inaczej!
Naturalnie, kieszeń w najgłębszym znaczeniu tego słowa, interes własny jako członka pewnej określonej społeczności. Lecz jak, do diabła, mogła owa określona społeczność — naród angielski — egzystować, kiedy coraz mniej ziemi było w uprawie, a dokom i okrętom groziło zniszczenie ze strony samolotów? Całą godzinę czekał w klubie, czy kto nie poruszy sprawy rolnictwa. Nikt! To nie należało do realnej polityki. Bierz ich licho! Niech sobie wycierają spodnie na poselskich krzesłach lub w walce o nie. Żadnej proporcji między tą gorliwością w siedzeniu a troską o przyszłe pokolenia! Naprawdę żadnej! Gdy tak wspominał przyszłe pokolenia, przemknęło mu nagle przez myśl, że jak dotąd, nie widać, aby u jego synowej zanosiło się na coś w tym względzie. Już dwa lata! Czas, by pomyśleli o dzieciach. Niebezpiecznie przyzwyczajać się do braku potomstwa, gdy od niego zależy majątek i tytuł. Tu uśmiech ściągnął mu usta i krzaczaste brwi. Śliczne, młode stworzenie, ogromnie pociągająca, i wie o tym aż nazbyt dobrze! Cóż za znajomości zdążyła porobić! Lwy, tygrysy, małpy i koty — jej dom stawał się czymś w rodzaju menażerii większych i mniejszych znakomitości. Było w tym coś fantastycznego! Stojąc naprzeciw brytyjskiego lwa na Trafalgar Square sir Lawrence pomyślał: „Niebawem i tych także ściągnie do swego domu! Ma manię kolekcjonowania. Michał musi się mieć na baczności — w domu zbieracza znajdzie się zawsze lamus na stare rupiecie, a mężowie mogą się tam łatwo dostać. To mi przypomina, że obiecałem jej chińskiego posła. Hm… Musi zaczekać aż do powszechnych wyborów”.
Na końcu Whitehall pod szarym niebem zamajaczyły na chwilę we wschodniej stronie wieże Westminsteru. „Coś fantastycznego i w tym także — pomyślał. — Michał i jego koniki! Cóż, taka moda. Socjalistyczne zasady i bogata żona! Poświęcenie i bezpieczeństwo! Spokój i pomyślność! Cudowne leki — dziesięć za pensa!”.
Minąwszy na Charing Cross rozwrzeszczanych sprzedawców gazet, których kryzys polityczny wprowadził w szał, zawrócił na lewo do firmy wydawniczej Danby i Winter, gdzie jego syn był młodszym wspólnikiem. Temat nowej książki zaczął właśnie zaprzątać jego umysł, który wydał już z siebie Życie Montrose’a, W dalekim Kitaju — dzieło o podróżach na Wschód oraz fantastyczną rozmowę pomiędzy duchami Gladstone’a i Disraelego zatytułowaną Duet. Z każdym krokiem dalej na wschód od klubu „Snooks” prosta, chuda postać sir Lawrence’a w palcie z karakułowym kołnierzem, jego chuda twarz z siwymi wąsami i oprawnym w szylkret monoklem pod ciemnymi, ruchliwymi brwiami sprawiała osobliwsze wrażenie. W końcu w brudnej bocznej uliczce, gdzie wozy wlokły się jak senne muchy, a ludzie szli z książkami pod pachą, jakby chcieli uchodzić za wykształconych, stała się niemal fenomenem.
W pobliżu wejścia do firmy spotkał dwóch młodych ludzi. Jeden z nich to najwyraźniej jego syn; od czasu swego małżeństwa był lepiej ubrany i — Bogu dzięki — palił cygara zamiast tych wiecznych papierosów; drugi… aha! to młody poeta, protegowany Michała i jego drużba z nosem do góry i w aksamitnym kapeluszu na gładko uczesanej głowie. Sir Lawrence zawołał:
— Hej, Michale!
— Halo, Bart!2 Znasz mego rodzica, Wilfrydzie? Wilfryd Desert, autor Drobnej monety, mówię ci, Bart, poeta całą gębą, Musisz go przeczytać. Idziemy do domu. Chodź z nami.
Sir Lawrence poszedł z nimi.
— Jak tam było w klubie?
— Le roi est mort3. Teraz labourzyści mogą rozpocząć swoje kłamstwa. Wybory w przyszłym miesiącu.
— Bart, Wilfrydzie, był wychowany w czasach, które nie znały Demosa4.
— Czy pan widzi coś realnego w obecnej polityce, panie Desert?
— A czy pan widzi coś realnego w czymkolwiek obecnie?
— W podatku dochodowym, dajmy na to.
Michał uśmiechnął się sarkastycznie.
— Powyżej knighta5 nie ma już takiej rzeczy jak prosta wiara — rzekł.
— Przypuśćmy, Michale, że twoi przyjaciele dojdą do władzy — pod pewnym względem nie byłoby to złe, boby może dojrzeli, czego zdołają dokonać, hę? Czy potrafią wysubtelnić nasze narodowe gusta? Znieść kina? Nauczyć Anglików gotować? Zapobiec groźbie wojny ze strony innych państw? Zmusić nas do samowystarczalności w zakresie środków żywnościowych? Wstrzymać rozrost życia miejskiego? Czy powieszą wytwórców gazów trujących? Czy zapobiegną nalotom lotniczym podczas wojny? Czy mogą w jakikolwiek sposób osłabić instynkt posiadania? Uczynić w ogóle coś więcej niż zmienić nieco zakres praw własności? Partyjna polityka zawsze będzie powierzchowna. Rządzą nami wynalazcy i natura ludzka. Jesteśmy w błędnym kole.
— Najzupełniej się z panem zgadzam.
Michał wywijał cygarem.
— Jesteście dwaj obrzydliwi starzy pesymiści!
Uchylając kapeluszy, przeszli koło Grobowca Nieznanego Żołnierza.
— Rzecz dziwnie symptomatyczna — powiedział sir Lawrence. — Pomnik obawy przed wszelką pompą… Bardzo charakterystyczne. A obawa przed pompą…
— Dalej, Bart! — zachęcał Michał.
— Wszystko, co piękne, potężne, ozdobne — zaginęło. Zupełny zanik szerokich poglądów, projektów na wielką skałę, wielkich zasad, wielkiej religii lub wielkiej sztuki, estetyzowanie w klikach i zamkniętych kółkach, mali ludzie w małych kapeluszach.
— Jakże tęskni twe serce za Byronem, Wilberforce’em6 i pomnikiem Nelsona7. Biedny stary Bart! Co myślisz o tym, Wilfrydzie?
— Tak, co pan o tym myśli?
Ciemna twarz Deserta skurczyła się.
— To jest wiek paradoksów — odrzekł. — Wszyscy dobijamy się wolności, a jedyne instytucje zyskujące na sile to socjalizm i Kościół rzymskokatolicki. Świadomi jesteśmy wielkiej wagi sztuki, a jedyna jej gałąź, jaka się rozwija, to film. Łakniemy pokoju, a jedyne, co czynimy w tym kierunku, to udoskonalanie gazów trujących.
Sir Lawrence spojrzał spod oka na młodzieńca mówiącego z taką goryczą.
— A co tam słychać w wydawnictwie, Michale?
— Dobrze. Drobna moneta jest rozchwytywana i duży ruch w Duecie. A co byś powiedział na nową obwolutę: „Duet, przez sir Lawrence’a Monta, Barta. Najbardziej dystyngowana rozmowa, jaką kiedykolwiek prowadzili umarli”. To powinno trafić do przekonania spirytystom. Wilfryd proponuje: „Gladstone i Disraeli przed mikrofonem — nadane w piekle”. Co ci się lepiej podoba?
Tymczasem doszli do policjanta, który trzymał rękę podniesioną przed nosem konia zaprzężonego do wozu ciężarowego, tak że wszystko stanęło w miejscu. Motory aut pracowały jałowo, szoferzy utkwili wzrok w zamkniętej przed nimi przestrzeni, dziewczyna na rowerze rozglądała się bezczynnie dokoła, uczepiwszy się tyłu wozu, na którym siedział bokiem jakiś młodzik z wyciągniętymi w jej kierunku nogami. Sir Lawrence spojrzał znów na młodego Deserta. Szczupła, blada, o śniadej cerze twarz, przystojna, lecz z pewnym grymasem, który psuł jej harmonię; nic outré8 w ubraniu i manierach, a wiele towarzyskiej swobody: mniej żywy niż ten urwis, jego syn, ale również nie wiedzący, ku czemu zdąża i bardziej jeszcze sceptyczny; zapewne jednak zdolny odczuwać bardzo głęboko. Policjant opuścił rękę.
— Był pan na wojnie? — zwrócił się sir Lawrence do Deserta.
— O tak.
— W lotnictwie?
— I w piechocie. Trochę tu, trochę tam.
— Ciężkie dla poety.
— Wcale nie. Poezja jest możliwa tylko wtenczas, kiedy grozi nam w każdej chwili wylecenie w powietrze albo kiedy się mieszka w Putney9.
Brwi sir Lawrence’a uniosły się.
— Myśli pan?
— Tennyson, Browning, Wordsworth, Swinburne, ci mogli tworzyć; ils vivaient, mais si peu10.
— A czy nie ma jeszcze trzeciej okoliczności sprzyjającej?
— A tą byłoby?…
— Jak mam to wyrazić… Pewne podniecenie umysłowe związane z kobietami.
Twarz Deserta drgnęła i pociemniała.
Michał włożył klucz w zamek swoich frontowych drzwi.