Читать книгу Męstwo - John Gwynne - Страница 10

Rozdział trzeci
VERADIS

Оглавление

Veradis napił się z bukłaka, po czym wylał trochę wody na głowę oraz szyję. Wraz ze swymi ludźmi stał w półkręgu naprzeciwko wielkich wrót Haldis, ostatniej twierdzy olbrzymów Hunen. Chwilę temu Calidus i Alcyon zniknęli w środku, prowadząc oddział dwustu wojowników.

Ci, którzy przeżyli starcie z olbrzymami, docierali powoli na polanę i Veradis wysłał grupę zwiadowców, by pomagali maruderom.

– Pić się chce od tej roboty, co nie? – Bos, jego towarzysz walk, uśmiechnął się szeroko. – Nieźle się człowiek naużera z tym zabijaniem olbrzymów.

Ogromny wojownik krwawił ze skaleczonego ucha. Krew zlepiła mu włosy. Veradis przyjrzał się uważniej i odkrył, że to więcej niż tylko skaleczenie. Jego przyjacielowi brakowało części ucha.

– Gdzie twój hełm? – zapytał.

– Zgubiłem gdzieś. – Bos wzruszył ramionami i spojrzał na zakrwawione palce. – Lepiej stracić hełm niż głowę.

– To kwestia względna – oznajmił Veradis i podał towarzyszowi bukłak.

Ten pił przez moment.

– Mamy dla Rauki niezłą opowieść, co?

– Pewno – odparł Veradis. – O ile uda nam się stąd wydostać.

Spojrzał na otaczające ich kopce, z których każdy był dwakroć wyższy od dorosłego mężczyzny. Chłodny wiatr nadal przynosił odgłosy bitwy, mało wyraźne i zniekształcone echem. Za kopcami wznosiły się drzewa lasu Forn.

Za plecami Veradisa ciągnął się nagi klif poznaczony wieloma rytami, a brama u jego stóp prowadziła prosto w ciemność.

Uniesienie bitewne powoli opadało. Zastępował je ból mięśni, znużenie i pulsujący ból twarzy. Veradis uniósł dłoń i wyciągnął z policzka drzazgę, pozostałość po wściekłym starciu z jakimś olbrzymem, którego topór przerąbał żelazne obramowanie tarczy i wszedł głęboko w drewno, obsypując młodzieńca rojem odłamków.

Wielu wojów z jego liczącego pięciuset mężczyzn hufca padło w bitwie wśród kurhanów, ale ci, którzy przeżyli, czuli dumę. Wiedzieli, że odwrócili losy starcia. Gdyby nie ich mur tarcz, ludzie ponieśliby klęskę.

Hufce Brastera i Romara zostały zdziesiątkowane przez magię i oręż olbrzymów. Braster odniósł rany w starciu pośród kopców, ale zdołał przeżyć. Przyboczni wynieśli go nieprzytomnego z pola bitwy. Zaś Romar, król Isiltiru, na czele reszty ludzkich drużyn rzucił się do pościgu za Hunen, którzy umknęli przez czarne wrota.

Calidus uważał Romara za cierń w ich boku, gdyż ten przy niemalże każdej okazji sprzeciwiał się Nathairowi i jego przybocznym, ale Veradis współczuł królowi Isiltiru. Trudno mu było sobie wyobrazić koszmar walki wręcz w ciemnych tunelach.

Calidus wspomniał, że nadszedł czas, by powziąć drastyczne środki przeciwko opornemu władcy, ale była to tylko i wyłącznie jego sprawa. Veradis nie sprawował żadnej kontroli nad Calidusem. Nathair powiedział mu bez ogródek, że jego doradca ma pełną swobodę działania oraz dysponuje wojownikami Jehar, którzy mieli spełniać jego życzenia.

Co ma być, to będzie, pomyślał Veradis.

Nie dbał o Romara, ale u jego boku walczyło teraz dwóch jego przyjaciół: Kastell i Maquin. Obaj należeli do Gadrai, elity wojowników Romara. Nie chciał, by coś im się stało, ale ostrzegł ich, a przynajmniej próbował. Cóż jeszcze mógł zrobić?

Znów spojrzał na wejście do ciemnego tunelu, z którego dobiegał szczęk oręża i stłumione wrzaski.

Bos poklepał go po ramieniu i wskazał ruchem głowy kopce. Powrócił jeden ze zwiadowców.

– Znalazłem coś! – wysapał, zdyszany.

– Co?

– Ukryte wejście. Usłyszałem jakieś głosy, a po nich coś jeszcze. To było dziwne...

Veradis zebrał wokół siebie około tuzina zbrojnych, pozostawił resztę pod pieczą Bosa i ruszył w ślad za zwiadowcą. Ten poprowadził ich ścieżką między kopcami, gdzie nagle otoczyła ich osobliwa, niepokojąca cisza.

Po chwili kopce ustąpiły miejsca kamiennym budowlom, pustym i przepełnionym jedynie cieniami. Veradis i jego ludzie zwolnili i rozglądali się uważnie, bojąc się zasadzki ze strony przyczajonych olbrzymów.

– Tam! – Zwiadowca wskazał coś w ścianie klifu.

Veradis wytężył wzrok, ale nie widział niczego niecodziennego.

– Nie, źle patrzycie! – Zwiadowca podszedł bliżej i zatrzymał się przed klifem. Odsunął stopą ziemię i pokazał wszystkim uchwyt przymocowany do włazu pod ich stopami.

Veradis uklęknął i przyłożył ucho do ziemi. Z początku nie usłyszał nic, ale po chwili dotarły do niego jakieś stłumione odgłosy. Miał wrażenie, że słyszy płacz dziecka.

Wskazał na właz i szepnął kilka rozkazów. Dwóch wojowników złapało za uchwyt, a reszta zgromadziła się wokół nich z dobytą bronią.

– Teraz! – rozkazał Veradis.

Wojownicy szarpnęli za klapę i otwarli zejście w dół.

Do środka wpadło światło słoneczne. Oczom młodzieńca ukazały się wpierw szerokie, kamienne schody, a potem wpatrzone w mężczyzn twarze. Dziesiątki twarzy, co do jednego olbrzymów, choć Veradis od razu uświadomił sobie, że jest w nich coś dziwnego. Niecodziennego.

Nim zdołał zareagować w jakikolwiek sposób, rozległ się dziki ryk i ze środka wypadła jakaś postać, wymachująca ogromnym młotem wojennym. Za jego plecami rozległy się wrzaski. Veradis uskoczył na bok – młot minął go o cal i uderzył w innego wojownika. Chrupnęły łamane kości, a mężczyzna padł na ziemię. Olbrzym, nie zwlekając, rzucił się do dalszej szarży, roztrącając kolejnych wojów.

Veradis i jego ludzie otoczyli wroga, który obrzucał ich wyzwiskami, nie przestając wymachiwać bronią. Młodzieniec wybrał odpowiedni moment, skoczył, dźgnął i się cofnął. Olbrzym zaryczał i zawirował, ale kolejni wojownicy szli za przykładem dowódcy, przypadali i pchali włóczniami bądź mieczami. Przeciwnik znów zaryczał z wściekłości, rzucił się do ataku, powalił kolejnego człowieka. Błysnęły spadające miecze. Olbrzym zrobił jeszcze kilka kroków, ale zachwiał się i padł na ziemię. Trawę poplamiła krew.

Veradis stał przez moment nieruchomo i oddychał ciężko, a potem podszedł do trupa i obrócił go butem, by upewnić się, że nie żyje. Następnie zwrócił się w stronę włazu.

– Wyłaźcie! – zawołał.

Odpowiedziała mu cisza. Zajrzał więc do środka i ujrzał postacie kryjące się pośród cieni, poza zasięgiem słońca.

– Nie jestem głupi i nie mam zamiaru schodzić na dół. Jeśli tam zostaniecie, spłoniecie co do jednego! – zawołał głośniej.

Nadal nie było odpowiedzi. Wzruszył więc ramionami i odwrócił się.

– To tylko dzieci! – krzyknął jakiś ochrypły głos z ciemności. – Wyjdziemy, ale proszę, nie zabijaj ich!

Dzieci olbrzymów. Co za dzień...

– Wyłaźcie. Jeśli jest tak, jak mówisz, nie utoczymy krwi jako pierwsi! – zawołał Veradis i uniósł rękę, ostrzegając pozostałych.

Z dziury w ziemi wyłonił się pojedynczy olbrzym, wysoki i barczysty. Była to kobieta, choć muskulaturą dorównywała mężczyznom swego gatunku. Jej pierś przecinały czarne, skórzane pasy, a w ręku kołysał się młot wojenny. Jej ciemne oczy omiotły Veradisa, a potem olbrzyma leżącego twarzą do dołu na trawie. Na jej obliczu pojawił się żal.

Veradis kazał jej podejść bliżej. Olbrzymka z wahaniem zrobiła kilka kroków i powiedziała coś, po czym za jej plecami pojawili się inni.

Veradis zamrugał. Było ich dwudziestu, może trzydziestu. Niektórzy niżsi od niego, inni wyżsi, wielu mniej więcej jego wzrostu. Umięśnieni, ale smuklejsi od dorosłych olbrzymów. Ich kończyny zdawały się dłuższe, chudsze, niemalże niezdarne niczym u nowo narodzonych źrebaków. Twarze niektórych z nich porastał już meszek, choć w większości były nagie i zdawały się przez to łagodniejsze od ostrych, kanciastych obliczy dorosłych. Paru z nich trzymało broń – sztylety długie niczym miecz Veradisa, a kilku większych dzierżyło nawet młoty i topory, ale wszyscy wyglądali na skrajnie przerażonych, jakby lada chwila mieli się rzucić do walki bądź ucieczki.

Veradis wyczuwał napięcie. Wiedział, że wystarczy jeden przypadkowy ruch, by doszło do rzezi. Opiekunka znów powiedziała kilka słów i ci spośród jej podopiecznych, którzy dzierżyli broń, opuścili ją lekko.

Olbrzymka również czuła zagrożenie.

– To tylko dzieci – powtórzyła, a w jej głosie duma zlewała się z błaganiem.

Dzieci, pomyślał Veradis.

– Większość z nich jest wyższa ode mnie! – parsknął i przeczesał dłonią włosy. – Nie zrobimy krzywdy ani im, ani tobie, chyba że ktoś z was będzie się jednak palił do walki.

Olbrzymka patrzyła to na niego, to na jego ludzi.

– A więc już po bitwie – powiedziała.

– Tak. Złóżcie broń. Wszyscy! – oznajmił Veradis.

A potem się zastanowię, co właściwie z wami począć, dodał w myślach.

Zerknął na niewielki oddział za swymi plecami. Wiedział o tym, że olbrzymy, choć młode i niedojrzałe, przewyższały ich liczebnie, i nie było mu z tą myślą do śmiechu.

Olbrzymka warknęła coś za siebie. Broń z grzechotem wylądowała na ziemi. Kilku starszych wahało się i opiekunka musiała podnieść głos, ale sama dla przykładu odrzuciła własny młot. W tej samej chwili dostrzegła coś kątem oka. Między jej grubymi brwiami pojawiła się zmarszczka.

Alcyon zmierzał ku nim. Obok niego szedł Calidus, a wokół nich kroczyli Jehar, rozstawieni niczym czarny płaszcz.

– I cóż my tu mamy? – spytał Calidus.

– Chowali się w tej dziurze – rzekł Veradis. – Ale poddali się.

Nie podobało mu się twarde, zacięte spojrzenie Calidusa ani to, że mężczyzna oparł dłoń na rękojeści miecza.

– Dia duit – rzekł Alcyon i ruszył ku nim. Dotknął dłonią czoła.

Olbrzymka przyglądała mu się podejrzliwie, ale odwzajemniła gest, a potem uniosła głowę i powąchała powietrze niczym ogar, który pochwycił zapach. Zmrużyła oczy i skupiła spojrzenie na Calidusie.

– Cen fath coisir tu racan ar dubh aingeal.

Alcyon wzruszył ramionami.

– Podjąłem własną decyzję – zagrzmiał, choć przez jego oblicze przemknęły ledwie zauważalne emocje.

Czy to wstyd?, zastanawiał się Veradis.

– Nie możemy ich oszczędzić – rzekł Calidus, stojący za Alcyonem.

– To tylko dzieci! – Olbrzym zmarszczył brwi i uniósł rękę.

– Ale nie będą nimi wiecznie. Będą chciały pomścić swój ród i to, co zostało im odebrane.

– A co takiego zostało odebrane? – spytała powoli olbrzymka. Wypowiadała słowa flegmatycznie, krzywiąc się przy tym, jakby walczyła z nieprzyjemnym smakiem w ustach.

– Topór z gwiezdnego kamienia – odparł Calidus.

Olbrzymka zerknęła na Alcyona, a Veradis zwrócił uwagę na topór, przewieszony przez jego plecy. Oręż, od rękojeści aż po ostrze, wykonano z matowego, czarnego surowca. Wpatrzony w topór Veradis miał wrażenie, że przez jego umysł przemknął jakiś dźwięk. Nie umiał go nazwać. Może był to szmer wiatru? Może szept odległych głosów? W każdym razie trwał zaledwie uderzenie serca i ucichł.

Młodzieniec zamrugał, a olbrzymka warknęła coś, pochwyciła swój młot i rzuciła się na Alcyona. Ten cofnął się, złapał za topór i zablokował cios, który mógłby ściąć mu głowę.

Kilkoro wyrostków również pochwyciło porzuconą broń i skoczyło w ślad za opiekunką. Jehar jednocześnie wyciągnęli oręż, a towarzyszący temu odgłos przypominał łoskot załamującej się fali.

Veradis cofnął się, unosząc tarczę i miecz, ale coś powstrzymało go przed wmieszaniem się do bitwy. Nie chciał zabijać tych olbrzymów. Nie chciał nurzać miecza w ich krwi. Przecież to były tylko dzieci.

To twój wróg!, rozległ się jakiś głos w jego głowie.

A co z miłosierdziem? Wszak nawet wróg na nie zasługuje?, pomyślał.

Alcyon parował uderzenia olbrzymki drzewcem nowego topora. Ciosy padały błyskawicznie, zewsząd, a wielki wojownik powoli się cofał. Wydawało się, że nie ma ochoty przelewać krwi. Wszędzie dookoła odziani na czarno Jehar zwarli się z niedorosłymi olbrzymami, które furią nadrabiały braki w wyszkoleniu. Nie wystarczało to jednak i jeden po drugim padały martwe.

Alcyon przeszedł wreszcie do kontrataku i rąbnął tępym końcem drzewca w czaszkę olbrzymki, która zatoczyła się i padła na jedno kolano. Walka wokół niej zamierała. Jej ocalali pobratymcy wpatrywali się w nią z przestrachem.

– Opuść broń! – wychrypiał Alcyon.

Wtedy między nimi pojawił się Calidus. Alcyon wrzasnął na srebrnowłosego towarzysza, ale ten zignorował go, zamachnął się mieczem i jednym uderzeniem ściął olbrzymce głowę. Jej podopieczni wrzasnęli z rozpaczą. Kilku z nich znów rzuciło się do desperackiej walki, ale inni wyrwali się i skryli wśród kopców.

Alcyon pochylił głowę.

Jehar błyskawicznie rozprawili się z pozostałymi olbrzymami i walka dobiegła końca.

– Miło cię ujrzeć, Veradisie! – zawołał szeroko uśmiechnięty Calidus, krocząc ku niemu i wycierając miecz w swój płaszcz. Akar, dowodzący wojownikami Jehar, szedł za nim, jak zwykle z kwaśną miną.

Veradis skinął na powitanie, ale jak zahipnotyzowany wpatrywał się w głowę olbrzymki i rozrzucone dookoła ciała wyrostków.

– Jak poszły walki w tunelach? – spytał, próbując oderwać od nich wzrok.

– Dość dobrze. Hunen są już rozbici, a my zdobyliśmy wielki łup dla Nathaira.

– Łup? Co takiego?

– To. – Alcyon uniósł topór. – Jeden z Siedmiu Skarbów.

Mimo to oblicze nadal miał pochmurne.

Veradis podszedł bliżej i ujrzał, że stylisko topora wykonano z drewna poznaczonego ciemnymi żyłami, wzmocnionego na całej długości żelaznymi pierścieniami, wyślizganego i gładkiego. Podwójne ostrze było zaś matowoczarne i wydawało się zasysać światło, samemu wcale go nie odbijając.

Spojrzał dalej i ujrzał Jehar oraz kilku innych wojowników. Rozpoznał wśród nich Jaela.

– A gdzie reszta? – spytał. Przeszyło go zimno, gdy znów pomyślał o Kastellu i Maquinie.

– Ponieśliśmy straty. – Calidus wzruszył ramionami. – Tak to już bywa podczas bitew, że ludzie giną, Veradisie.

– Ludzie? Jacy ludzie? Ilu zginęło?

– Wielu – warknął Calidus. – Padł Romar i wielu spośród jego wojowników.

– Wszyscy – poprawił go Alcyon.

– Wszyscy – powtórzył chłodnym głosem Calidus. – To wielka tragedia, ale tak to już bywa na polach bitewnych.

Veradis wpatrywał się w niego. Miał wrażenie, że twarze Kastella i Maquina unoszą się przed nim.

Próbowałem ich ostrzec, pomyślał.

– Chodźmy, Alcyonie – rzekł Calidus i odwrócił się. – Doprowadź się do porządku, Veradisie. Spotkamy się później i naradzimy, co robić dalej.

Alcyon ruszył za Calidusem, oparłszy czarny topór na ramieniu. Akar pozostał przy Veradisie. Marszczył czoło i sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale odwrócił się i poszedł za tamtymi dwoma, prowadząc swych czarnych wojowników.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Męstwo

Подняться наверх