Читать книгу Sztylet - Jorge Fernández Díaz - Страница 8
I
Bohater nikczemny
ОглавлениеTamta sobota była naprawdę ciężka: podczas odwrotu podziurawiłem kulami pięciu czy sześciu żołnierzy, ale angielski snajper z celownikiem na podczerwień powstrzymał mnie raptownie, robiąc mi wyrwę w brzuchu. Było to w czasie bitwy o Monte Longdon[1]. Kiedy się przebudziłem, leżałem w jakimś namiocie, już załatany. Poddaliśmy się. Po powrocie dali mi trzy medale i zamknęli na oddziale psychiatrycznym szpitala wojskowego. Potem zmusili do podpisania jakichś poufnych papierów, wsadzili na ciężarówkę razem z innymi zdezorientowanymi świrami i wywieźli po cichu do koszar w Campo de Mayo, gdzie trzymali nas dwa lata i szkolili na komandosów pod rozkazami Leandra Calgarisa.
Cálgaris do dziś pracuje w państwowej agencji wywiadowczej. Mówimy do niego „pułkowniku”, choć właściwie przeszedł już na wojskową emeryturę. Od 1984 roku jest naszym zakonspirowanym dowódcą operacyjnym. Kiedyś mieli z nim do czynienia wszyscy prezydenci i ministrowie, teraz jest znany w świecie polityki jako „facet rozwiązujący problemy”. Szef nauczył mnie czytać, zdobywać wiedzę i posługiwać się wszystkimi zakazanymi czasownikami. Uratował mnie przed palnięciem sobie w łeb, nie podzieliłem więc losu wielu kolegów z okopów. Dużo mu zawdzięczam. Muszę jednak przyznać, że czasami miałbym ochotę jednym strzałem posłać go na tamten świat.
Dziewczyna, którą śledzę, nie jest problemem wagi państwowej. To jedna z tych spraw, którymi regulujemy rachunki. Depczę jej po piętach od piątku i wiem, że nadszedł właściwy moment. Jesteśmy w dyskotece na Costanerze. Dziewczyna ma chłopaka, który uważa, że jest dorosły i że „Chapo” Guzmán[2] wisi mu przysługę. Jeździ porsche i nosi dziewięciomilimetrowe parabellum, ale nigdy nie zabił bliźniego, więc nie wie, co się czuje po załatwieniu takiej formalności.
Wejście blokuje umięśniony blondyn. Przypomina mi spojrzeniem, że jestem tylko pieprzonym czarnuchem, ale w moim wzroku dostrzega coś, co przekonuje go, że też potrafiłbym obić mu mordę, dlatego mnie wpuszcza. Zanurzam się w dym, światła i hałas. Toruję sobie drogę łokciami i zamawiam przy barze piwo. Dziewczyna ma rude włosy i żółtą sukienkę. Kołysze się na parkiecie, patrząc tępym wzrokiem, blisko, a jednocześnie daleko od niedobrego chłopaka, który tańczy, poruszając samymi rękami, i lustruje innych wzrokiem, jakby otaczali go potencjalni klienci albo wrogowie.
Po chwili podchodzi do niego siedmiu anorektyków, idą razem w odległy kąt, obściskując się, obcałowując i pokrzykując. Koczują tam dwie godziny, racząc się mocnym przezroczystym alkoholem; jeden z nich wkrótce sztywnieje, ciała dwóch innych zlewają się w jednolitą masę. Byłem na niejednej całonocnej imprezie, ale rzadko widywałem tak nawalone dziewczyny. Twarz rudej nabrała żółtej barwy, nie wie, czy zwymiotować, czy kupić sobie kolejną działkę. Jej chłopak, głupi palant, podnosi się ze skrętem zwisającym z warg i wlecze ją do męskiej ubikacji. Chce przywrócić dziewczynę do życia, wstrzykując jej coś w ramię. Niby taki handlarz narkotyków, niby facet z koneksjami, niby szubrawiec, a tylko udaje zucha. Łokciem miażdżę mu nos i wrzucam jego pistolet do sedesu.
Ruda nie wie, gdzie jest, mruczy piosenkę zespołu Sumo, domaga się wyjaśnień od lustra; widzę, że zgubiła but. Chwytam ją wpół, przechodzimy nad leżącym kombinatorem, wyciągam ją na ulicę. Waży i myśli mniej niż manekin. Kładę ją na tylnym siedzeniu pikapa. Jadę Avenida del Libertador, po czym zjeżdżam na Panamericanę.
Kiedy zbliżamy się do La Horquety, nucę tę samą piosenkę co ona. Strażnik wychodzi z budki, poznaje mnie i przez radio łączy się ze swoim szefem. Zapalam papierosa. W kilku oknach rozbłyskują światła. Dziewczyna nie może sobie przypomnieć, czy zaliczyła chemię w trzeciej klasie. Jej matka wychodzi w szlafroku, cała we łzach, za nią ubrane na różowo pokojówki. Prowadzą małolatę do łóżka, wzywają lekarza. Ojciec, z rękami w kieszeniach, przygląda się procesji, oparty o mój 4x4.
– Pięć dni, panie pośle – mówię.
– Nie śpię od dziesięciu. Dzieci są do nas tak podobne, tak strasznie podobne, że aż inne.
Odbieram należność i odjeżdżam, znikając w ciemnościach nocy.
Lali ma trzydzieści osiem lat, choć wygląda na pięćdziesiąt. Od sześciu jest uzależniona od kokainy, ale nie straciła figury. Nazywa się María Laura. Brązowe oczy, długie zaplecione w warkocz blond włosy, wygląd rockerki. Zarobiła mnóstwo szmalu w latach dziewięćdziesiątych, kiedy pracowała jako paparazza dla międzynarodowych magazynów plotkarskich. Potem zeszła na psy. Musiała zaprzedać duszę diabłu, żeby nie oddać za bezcen swojej kolekcji nikonów, canonów, teleobiektywów, aparatów cyfrowych high definition, a przede wszystkim swojej yamahy fz16. Ledwie udało nam się wyciągnąć ją z tarapatów w procesie o handel narkotykami; teraz zajmuje się śledzeniem na zlecenie. Jest bardzo sprawną motocyklistką, Cálgaris płaci jej skonfiskowanymi zapasami, które trzyma w kasie pancernej. Tym razem wiozę jej opakowanie czystej marihuany: jeśli nie ulegnie nałogowi i dobrze ją podzieli, może zarobić niezłą forsę w Palermo Hollywood[3]. Gliny już wiedzą i się jej nie czepiają. Lali zaopatruje ludzi z branży rozrywkowej. Wrażliwców, którzy potrzebują środków znieczulających na smutek bogów.
Kopię w obite mosiądzem drzwi, bo na dzwonek nikt nie reaguje. Jest piąta po południu, ale wyobrażam sobie, że po czterech nieprzespanych nocach musi być w stanie śpiączki. Kaprawy wampir otwiera mi po dłuższej chwili i przez szparę pyta ochrypłym głosem: „Czego ty, kurwa, chcesz, Stokroć?”. Mam wiele imion, ale w naszym światku znają mnie jako Stokrocia. To dowcip, który krążył wśród kotów w Puerto Argentino[4]. Byłem wtedy postrachem poborowych piechoty. „Po stokroć skurwysynu”, mówił do mnie starszy sierżant podczas codziennych porannych ćwiczeń. To była pochwała. I tak zostałem Stokrociem. „Jestem głodny”, mówię Lali, popychając drzwi. Blondynka waha się, jest zupełnie naga, jej rozpuszczone włosy sięgają pośladków. Mieszka na parterze domu przy ulicy Honduras. Drzwi prowadzą do garażu zamienionego w loft. Salon wygląda jak warsztat mechanika, na środku stoi zaparkowana yamaha. Pełno tu narzędzi i zdjęć zrobionych potajemnie różnym gwiazdkom telewizyjnym i kinowym. Kilka kroków dalej znajduje się długa sala z okrągłym łóżkiem po lewej stronie i laboratorium ze stołem montażowym po prawej – tam leży cały jej sprzęt. Wystarcza rzut oka, bym dostrzegł, że zawartość półek jest nieco przerzedzona. Lali wyprzedała niektóre rzeczy, żeby mieć co włożyć do garnka i zaspokoić nałóg. Z ubikacji wyłania się jakiś goły zombi, na piersi ma wytatuowanych Evitę i Micka Jaggera. Rozpinam płaszcz i odsłaniam pasek. Chudzielec nie wie, że to glock, ale wyczuwa, że jeśli się stąd nie zmyje, załatwię go jednym strzałem. Zbiera ubrania tak szybko, jak potrafi, i ucieka niczym szczur z tonącego statku. Otwieram lodówkę, wyjmuję jakąś wędlinę i chleb tostowy, robię sobie kanapkę. Lali nie przejmuje się tym, że nadal oglądam ją na golasa; siada na wysokim stołku i nieruchomieje, by przetrawić kaca. Kilka razy do czegoś między nami doszło, przespaliśmy się ze sobą, niewiele więcej. Prawdą jest, że mam do niej słabość. Nie podoba mi się, że jest ćpunką, ale już mnóstwo razy wykrzyczała mi, że to nie mój biznes. Dlatego wyciągam z kieszeni zawiniętą w folię aluminiową paczuszkę, pokazuję ją Lali i zaraz chowam do lodówki.
– Może uda ci się odzyskać ten sprzęt – rzucam, wbijając zęby w kanapkę: przypomina styropian. Otwieram piwo, żeby zabić nieprzyjemny smak. – Pułkownik mówi, że jeśli się tego naćpasz, każe mi rozwalić twoją chałupę.
Wzrusza ramionami. Zapada milczenie. Patrzę jeszcze raz na serię zdjęć, które zrobiła księżnej. Dwa obrazy bez ram. Dwa cudowne momenty z historii iberyjskiej arystokracji i dziennikarstwa. Na pierwszym księżna spaceruje po Buenos Aires, opala się topless na tarasie w José Ignacio, flirtuje z graczem polo w wiejskiej posiadłości w San Antonio de Areco. Za sprawą tych zdjęć Lali znalazła się na ustach wszystkich ścierwojadów w Europie. Dwa lata później lokalnej fotografce zaproponowano niezły szmal za jeżdżenie śladem księżnej w dzień i w nocy w czasie jej pobytu w Brazylii. Nie dali Lali żadnych namiarów, musiała sama sobie radzić, żeby ją wytropić, przekupić portiera, zdobyć motor, by nie zgubić jej na zatłoczonych ulicach Rio de Janeiro. W końcu dopadła ją w Rio das Pedras: księżna siedząca okrakiem na ciemnoskórym plebejuszu, księżna ze szpiczastymi cyckami tarzająca się w piasku, księżna robiąca fellatio. Magazyny i tabloidy opublikowały wszystko z wyjątkiem tego ostatniego ujęcia i ubiły na tym świetny interes. W dolnym rogu drugiego obrazu znajduje się wizytówka księżnej, z odręcznie napisanym przez nią zdaniem. Adresowanym do Lali: „Zniszczyłaś mi życie”. Na ścianie wiszą też inne obrazy i inne ofiary, ale te dwie serie są najbardziej wartościowymi trofeami łowczyni.
– Hiszpańska prawniczka – wyjaśniam. Lali nie podnosi wzroku. – Jest dziesięć lat starsza od ciebie, ale wygląda na mniej. Wydaje się wyższa, niż jest w rzeczywistości. Niczego sobie babka. Nazywa się Nuria Menéndez Lugo. Trzymaj.
Kładę na blacie kuchennym kopertę z szarego papieru. Lali obrzuca ją wzrokiem, potem ociera dłonią usta. Podaję jej szklankę bardzo zimnej wody. Wypija ją jednym haustem. Jej ręka lekko drży. Może ma gorączkę. Szukam dla niej koszulki w komodzie. Kiedy jej ją podaję, Lali przegląda już notkę i zdjęcia, które ściągnęliśmy z Google’a. Menéndez jest brunetką, teraz przefarbowaną na rudawy odcień. Wystające kości policzkowe, czarne oczy, pełne usta. Drobna, ale proporcjonalnie zbudowana. Dużo tuszu do rzęs i szminki. Wcięte żakiety z szerokimi klapami, dobrane kolorystycznie bluzki i spódnice. Czasami szeroki skórzany pasek podkreślający talię. Słabość do czerni i naszyjników z pereł.
– Prawniczka – mówi szeptem Lali; nadal jest zachrypnięta.
– Wynajęła mieszkanie w Barrio Norte.
– Ile to ma trwać?
– Jakieś trzy tygodnie – obliczam.
Lali wkłada T-shirt tyłem do przodu i przygląda się z bliska jednej z fotografii. Potem odsuwa ją od oczu, jakby chciała spojrzeć na nią z lepszej perspektywy.
– To suka – oznajmia.
Podnosi w końcu swoje brązowe oczy i wbija we mnie wzrok. Już nie wygląda na zamglony, nagle stał się czujny.
– Zimna suka, Stokroć. Nikt nie wie o zimnych sukach więcej ode mnie.
Lali prawie nigdy nie daje się wyprowadzić z równowagi, ale tym razem wygląda na wystraszoną. Ma złe przeczucia. Kończę piwo; podzielam jej obawy.
*
Nie twierdzę, że jestem atletą, ale moja praca wymaga utrzymania dobrej formy. Codziennie przez godzinę podnoszę ciężary i biegam, we wtorki i czwartki jeżdżę do dzielnicy Saavedra, gdzie ćwiczę boks, i regularnie pociągam za spust broni krótkiej i długiej na podziemnej strzelnicy marynarki wojennej. Czasami w niedzielę przepływam kilka kilometrów w La Placie, a w każdą wolną sobotę biorę udział w nielegalnych meczach w Villa Costal. Jestem lewonożny, ale umiem dobrze bronić. To zawody rozgrywane dla pieniędzy, z zakładami i w ogóle. Zaczynają się o ósmej rano i kończą o ósmej wieczorem. Wszyscy grają ze wszystkimi w meczach po czterdzieści pięć minut każdy; drużyna dilerów narkotykowych z drużyną glin, młodociane złodziejaszki z murarzami, kierowcy ciężarówek ze zbieraniną innych zawodów. Reguły są płynne; zawsze dochodzi do rękoczynów. Zmęczenie i ambicja zamieniają półfinały w krwawą jatkę. Rzadko się zdarza, by właściciel lokalu, który często robi za specjalistę od nastawiania kości i weterynarza, nie musiał unieruchamiać złamanych kończyn, zanim karetka pogotowia zabierze nieszczęśnika na oddział ratunkowy szpitala imienia Piñera. Finał to prawdziwa masakra. Jest już ciemno, więc kop poniżej pasa trafia cię w zęby.
Kiedy jest po wszystkim, idziemy na tanie wino i panierowane kotlety. Można tu usłyszeć plotki, historie o przestępczych wyczynach, nowinki z półświatka. Tej soboty moja drużyna odpadła, więc czekam wśród publiczności, nudząc się i paląc papierosy. Potem mówię właścicielowi budy, żeby ściągnął Ślusarza i Mamuśkę. Czekam na nich w kącie przy laminowanym stoliku z dwoma koślawymi krzesłami. Pierwsza zjawia się Mamuśka, w towarzystwie trzech upalonych kolesiów. „Pilnuj kasy, w każdej chwili mogą zaprawić cię kosą dla kilku peso”, ostrzegam Mamuśkę. Chłopaczki śmieją się ustami owrzodzonymi od palenia pasty kokainowej. „Wynocha”, rozkazuje Mamuśka szorstkim tonem. Odchodzą, ale jeden z nich łapie się za jaja i potrząsa nimi w moim kierunku. Stawiam Mamuśce szklankę piwa. Ta śniada, pulchna kobieta ma szczurzą twarz, która w ciągu sekundy z serdecznej staje się lodowata. Jej wzrok niczego nie wyraża, nigdy nie patrzy w oczy, a jeśli już spojrzy, to po to, by posłać ci wiązankę i wymierzyć do ciebie z pistoletu. Udaje, że żyje ze zbierania makulatury. W poniedziałki wychodzi na obchód ze swoimi chłopaczkami, którzy zgarniają po drodze wszystko, co się da, a w porze sjesty dzwoni do drzwi domów w eleganckich dzielnicach i prosi o stare ubrania. Dają mało, ale się tym nie przejmuje: ma w głowie rozkład budynków, zapamiętuje zwyczaje administratorów, kto kiedy wraca, kogo nie ma, a potem sprzedaje te informacje włamywaczom albo policjantom.
Po chwili pojawia się Ślusarz, włamywacz weteran. Facet jest mały i chudy, ale ma muskularne ramiona. Śmieje się z byle czego, jednak swoje mętne interesy traktuje bardzo poważnie. Nie jest ćpunem i nigdy w swoim nędznym życiu nie dotknął broni, ale kilka razy siedział w kiciu z powodu donosów. Nigdy nie złapano go na gorącym uczynku. Jest artystą w swoim fachu, ma tylko jedną słabość: wyścigi konne. Cálgaris wykorzystał ją, żeby go zwerbować i mieć na niego haka. Wręczam im dwa pliki banknotów i dwa plany: ulica Juncal 14 B, wysoki stary budynek, bez kamer i ochrony, ale z portierem, byłym policjantem, który nie ucina sobie drzemki po obiedzie.
– Jak się nazywa ta babka? – pyta Mamuśka.
– Nuria Menéndez Lugo – odpowiadam szybko, potem powtarzam, dzieląc na sylaby. – Nu-ria. Jest Hiszpanką. Nie wiem, czy ma pomoc domową.
– Nuria – śmieje się bezzębna szczurzyca.
– Wynajmuje, więc rachunki nie przychodzą na jej nazwisko. Ale może coś znajdziesz.
– Przechowamy ci to – mówi Ślusarz, który jest bardziej bystry. – Już ty się nie martw.
Mamuśka chowa banknoty w gaciach; Ślusarz całuje swój plik i rozglądając się na boki, wkłada go do kieszeni. Potem pociąga łyk piwa, mlaska i pyta:
– Kiedy rozwalamy jej chatę?
– Poczekaj, niech minie parę tygodni. Mamuśka musi sprawdzić, jaki rozkład dnia ma sąsiadka Nurii. To konowałka. Menéndez cały dzień nie ma w domu, ale doktorka ma nieregularne dyżury. Z tego, co wiemy, jest kinezjologiem. Musimy mieć pewność, że żadnej z nich nie będzie w mieszkaniu, kiedy się zjawimy. Bo trzeba załatwić oba mieszkania jednocześnie. A i B, jedno na wprost drugiego.
– Robimy to grzecznie czy niegrzecznie? – chce wiedzieć.
– Niegrzecznie – odpowiadam. – Żadnych kluczy ani wytrychów. Łomem. Wchodzimy do obu mieszkań, żeby Menéndez nie nabrała podejrzeń. Babka jest bystra. Jeśli przeszukam tylko jej rzeczy, od razu się domyśli, ale jeśli okradniemy całe piętro, sprawa trafi na komisariat, a tam zwalą wszystko na bandy kolumbijskich włamywaczy.
– Znam kilku, to żółtodzioby. – Mężczyzna uśmiecha się. – Nadal używają łomów, a gliny ściągają z nich haracz.
– Gliny ściągają z wszystkich – dodaje Mamuśka.
Wyciągam jeszcze jeden papier – to plan dzielnicy Flores. Informuję, że pułkownik posmarował jakiemuś komisarzowi. Mogą kraść w promieniu sześciu przecznic.
– Nie wychodźcie poza ten krąg, bo nie będziecie chronieni i was załatwią – mówię niepotrzebnie i wyginam się do tyłu: czuję ból w pasie. – To dobry zarobek, tam mieszka dużo forsiastych.
– Kto bierze łupy z Juncal? – pyta szczurzyca.
– Fifty-fifty – odpowiada lis, nie patrząc na Mamuśkę. – Chyba że nie znajdziemy ani złamanego peso.
– Nie bądź taki pazerny – hamuję go i wyglądam przez okno.
Zapadła ciemna noc. Chodzenie po ulicy o tej porze zawsze wiąże się z ryzykiem. Narkomani mogą cię zabić za kilka parszywych banknotów. I choć w okolicy wiedzą, że noszę broń, w nocy wszystkie koty są czarne. Normalnie chodzimy w grupie, ale udzielanie instrukcji trwało dłużej, niż powinno. Żegnam się ze szczurzycą i z lisem, płacę rachunek przy barze i wychodzę na nieutwardzoną ulicę. Na wszelki wypadek wyciągam i odbezpieczam glocka. Przez chwilę idę, wsłuchując się w dźwięki cumbii; skręcam w zakazaną uliczkę (chodzenie tędy jest niewskazane), opieram się o mur z namalowanym wizerunkiem Gauchita Gila[5], potem sunę dalej aż do asfaltu, zawsze po ciemnej stronie ulicy. Przechodzę na drugą stronę, spoglądam przez ramię i upewniwszy się, że nikt za mną nie idzie, blokuję iglicę i chowam broń. Idę na parking czynny dwadzieścia cztery godziny na dobę, płacę i sadowię się w 4x4. Włączam płytę z muzyką D’Arienza. Po pięćdziesięciu minutach jestem w domu. Mieszkam w pięciopokojowym apartamencie w dzielnicy Belgrano R.
*
Drzwi są opancerzone, do tego mam dwa specjalne alarmy. Po dopełnieniu rytuałów otwarcia odkładam pistolet tak, by był w zasięgu ręki, rozbieram się i odkręcam prysznic, odsłuchując jednocześnie automatyczną sekretarkę. Wydobywają się z niej znajome głosy. Najważniejszy należy do Rosity – dzwoni, żebym przyjechał do La Platy na niedzielnego grilla i przywiózł dwie butelki wina. Ostatnie badanie lekarskie nikogo nie uspokoiło: u sierżanta bez zmian, doszło kilka „problemików”. Pomrukuję z niezadowoleniem. Drugi ciekawy głos należy do grubej Maki. „Pamiętaj, że mamy sesję w poniedziałek. Pułkownik powiedział mi, że poza tym masz dla mnie materiały. Przynieś, czekam o jedenastej”. Maca jest psychiatrą. Decyzją sądu mam z nią sesje kontrolne raz w miesiącu. Ona też została zatrudniona przez Calgarisa, będzie pracować nad profilem psychologicznym Nurii Menéndez. Trzeci głos ma metaliczne brzmienie – Palma uprzedza, że będzie siedział w Pieczarze do wieczora, i prosi, żebym do niego zadzwonił. „Ten koleś nie ma życia”, myślę pod prysznicem. Ja też nie mam. Korzystam z wojskowej apteczki, by opatrzyć nabyte tego popołudnia zadrapania. Potem oglądam się w wielkim lustrze. Mięśnie jeszcze nabite, stare blizny, więzienne tatuaże. Staruszek, który się nie poddaje, ale już staruszek. Nalewam sobie wódki, rzucam się na kanapę i włączam plazmę, ale ściszam głos. Wykręcam numer do Pieczary, skacząc po kanałach. Palma natychmiast odbiera.
– Co jest?
– Robota – mówię, patrząc na wojenne sceny w CNN.
– Płaci Firma czy Filia?
– Filia, palancie – odpowiadam poirytowany.
Firma to służby wywiadu. Filia to baza przy ulicy Chacabuco, którą kieruje Cálgaris i której nie ma na żadnej mapie. Równoległa struktura, statek szaleńców. Firma ma własnych techników i oficjalny sprzęt do szpiegostwa elektronicznego. My ich podnajmujemy. Pieczara to biuro hakerskie wykonujące zlecenia. Płacimy im z tajnego funduszu, ale nie ma ich na żadnej liście płac. Chłopaki są właścicielami dobrze prosperującego interesiku, zaopatrują się u nich prywatni klienci, zwykle bardzo hojni. Firmy ochroniarskie, które zlecają elektroniczną inwigilację niewiernej żony klienta. Dyrektorzy od zasobów ludzkich zamawiający dyskretne tropienie nieuczciwego pracownika. Akcjonariusze proszący o informatyczne śledzenie najbardziej lojalnych spośród zarządzających ich udziałami. Politycy, związkowcy, dziennikarze. Wszyscy przeciwko wszystkim w poszukiwaniu tajemnic. Najbardziej zabawne jest jednak grzebanie w prywatnym życiu gwiazd show-biznesu. Te romanse i grzeszki wybuchają potem w wieczornych programach plotkarskich, a dzieciaki z Pieczary umierają ze śmiechu. Palma jest najsprytniejszy i najbardziej zafiksowany na swojej robocie – potrafi włamać się na każdy serwer, kontroluje zakodowane e-maile, przechwytuje wiadomości za pomocą mechanizmu man-in-the-middle. I obsługuje sprzęt premium: mikrofony laserowe i kierunkowe, przenośne zestawy do analogowo-cyfrowego podsłuchu telefonów komórkowych. Nie chcę was zanudzać. Prywatność już nie istnieje.
– Kim jest? Co robi? – pyta Palma.
– Nie jest aktorką z telenoweli – pozbawiam go złudzeń. – To prawniczka. Zanim pójdę spać, wyślę ci dane pocztą. Ma dwie komórki, jeden telefon stacjonarny w kancelarii, drugi w mieszkaniu. Zawsze nosi przy sobie tablet, a czasami netbooka.
– Czego szukamy?
– Nie mam pojęcia.
– To znacznie podnosi koszty.
– Nie sądzę, żebyś chciał się targować z pułkownikiem.
– Nie musisz mi wysyłać dossier Nurii Menéndez Lugo. Już je sobie wziąłem z twojego pulpitu. Masz bardzo łatwe hasło: P7P.Stokroć. Każdy wie, że byłeś w siódmym pułku piechoty, kiedy padło Puerto Argentino.
– To był oddział z najmniejszą liczbą ofiar – mówię z roztargnieniem. CNN pokazuje teraz obrazy z niespokojnych ulic syryjskich miast. – Mieliśmy trzydziestu siedmiu zabitych i stu trzydziestu siedmiu rannych.
– Nudzisz mnie tą swoją melancholią. Do jutra, Stokroć.
Wyobrażam sobie, jak siedzi przy konsoli otoczony ekranami i przegląda moje pliki. Dorastający młodzian w nieokreślonym wieku, w T-shircie z wizerunkiem George’a Romera, bejsbolówce, z lizakiem w ociekających śliną ustach. Nigdy nie zostawiam w komputerze rzeczy naprawdę ważnych, zapisuję je na pendrive’ach ukrytych pod ruchomą listwą podłogową. Kilka zapasowych dysków leży w sejfie Banco Francés razem z magnum 357, które ma dla mnie wartość sentymentalną. Poufnych folderów w moim domowym sprzęcie strzeże destrukcyjny wirus, a papierów – niszczarka, która zamienia wszystko w białe ścinki. Bawi mnie, że Palma pływa sobie w moim akwarium, bezskutecznie poszukując żeru.
Bez względu na to, jak bardzo jestem zmęczony, nie zmrużę oka, jeśli przez chwilę nie poczytam. Ten obyczaj zaszczepił mi Cálgaris, fanatyk historii, zwłaszcza dziejów Cesarstwa Rzymskiego. Kiedy byłem młody, zmuszał mnie do zaliczania jednej książki tygodniowo, a potem przepytywał z jej treści. Pieprzony drań z manią wielkości. „Jesteśmy gwardią pretoriańską – mawiał ten stary miłośnik whisky. – Każdy z nas powinien osiągnąć beznamiętność centurionów”. Dwadzieścia pięć lat później Leandro Cálgaris dalej pije whisky, ale już mnie nie odpytuje. Ogranicza się do polecenia mi jakiegoś autora albo po prostu streszcza mi czyjąś zbeletryzowaną biografię. Rzadko przywołuje sceny czy postacie historyczne, a jeśli już, to tylko po to, by zilustrować jakąś współczesną sytuację. Wie, że nie musi mnie zachęcać, że na zawsze zaraziłem się bakcylem historii.
Teraz przepraszam się z kroniką początków Al-Kaidy. Po czterdziestu stronach zasypiam. Śni mi się Villa Costal: biorę udział w trwającym bez końca meczu, jestem wyczerpany, ale wiem, że jeśli przystanę, by nabrać tchu, któryś z graczy pchnie mnie nożem, a inni rzucą się, by mnie dobić. Desperacko, ostatkiem sił biegnę dalej, choć czuję, że umieram. Budzę się potwornie zmęczony, robię sobie szybkie śniadanie: kawa z ekspresu, sok pomarańczowy i sucharki z białym serem. Czytam dokładnie gazety z żółtym markerem w dłoni, od czasu do czasu zakreślam jakieś zdanie albo akapit. Wycinam artykuły o tematyce politycznej i kryminalnej, na marginesach robię długopisem notatki. To odruch. „Prawie wszystko jest w gazetach – powiedział mi Cálgaris na początku. – Trzeba tylko nauczyć się je czytać”.
Przez czterdzieści pięć minut podnoszę ciężarki i robię brzuszki w pokoju ze sprzętem do ćwiczeń. Znowu biorę prysznic. Ubieram się na czarno, zakładam płaszcz i chowam glocka, by nie czuć się nagi. Wyciągam ze spiżarki dwie butelki malbeca i ruszam swoim 4x4 ulicą Virrey del Pino aż do Libertador. Jadę szosą na La Platę, pod słońce. Jest zimny dzień. Myślę o Mace, która oczekuje mnie jutro, by pogrzebać w moich wnętrznościach. Uśmiecham się na wspomnienie o tym, jak Palma zhakował jej skrzynkę pocztową i przejął e-maile. To było chyba rok temu, ale co jakiś czas włamuje się do niej dla rozrywki. Maca jest lesbijką, ma romans na odległość z panną Flores, tajną agentką, którą Cálgaris odkomenderował do hiszpańskiego Kongresu Deputowanych. Luciana Flores, była policjantka federalna, tleniona blondynka, nosata i dupiasta, szybka w wykonywaniu rozkazów, ale mająca słabość do astrologii. Maca popełniła straszliwy błąd, omawiając z nią – pośród erotycznych obietnic i miłosnych wyznań – ekspertyzę psychiatryczną na mój temat, którą sporządziła na wniosek sądu. Nie będę rozwijał tego wątku, bo to długa i skomplikowana historia. Wystarczy powiedzieć, że Cálgaris wkręcił mnie do bandy złodziei okradających furgonetki do przewozu pieniędzy, a potem zaaranżował moje zatrzymanie, proces i pobyt w więzieniu o zaostrzonym rygorze po to, żebym rozwalił szajkę działającą w służbach więziennych. Szopka trwała pięć miesięcy; nigdy nie musiałem tak ostro walczyć, by utrzymać się przy życiu. Nawet na Monte Longdon. Były okresy, kiedy biłem się gołymi rękami albo na noże, dwa, trzy razy w ciągu dnia. Opowiem o tym kiedy indziej, bo właśnie wjeżdżam na autostradę, a ruch jest duży. W każdym razie wyciągnęli mnie stamtąd na czas i wyczyścili mi kartotekę. Złożyłem zeznania jako świadek incognito, ale adwokat dyrektora więzienia naciskał na sąd, żeby poddali mnie badaniom psychiatrycznym. Nie wyszedłem z tej próby obronną ręką, więc sędzia kazał mi przechodzić okresowe kontrole. Dzięki staraniom Calgarisa sprawa nie wyszła poza Filię. Po prostu sfilmowaliśmy sędziego z jakąś małolatą w kurwidołku na ulicy Tucumán. Nawet za bardzo nie protestował.
Cała ta dygresja ma na celu wyjaśnienie, że lektura e-maili wysyłanych z Buenos Aires do Madrytu i odwrotnie dostarczała prawdziwych rozkoszy. Po piętnastu sesjach Maca ujawniła swojej kochance, że mam „szokujące doświadczenia” i „nerwicę wojenną”, a w konsekwencji poważne zaburzenia pourazowe. Wstąpiłem do armii jako sierota, opuściłem ją jako starszy szeregowy z odznaczeniami. To, że zostałem w strukturach wywiadu, że wyszkolono mnie na agenta i żołnierza, okazało się „czynnikiem ochronnym”. Ale zarówno skutki wojny, jak i czynności związane z nowym zawodem zmieniły mnie. Maca napisała: „Jest w stanie szybko się dostosować, żeby przetrwać; może się odczłowieczać. Czasami myślę, że nie potrafi czuć”.
Nie bez pewnej logiki Flores odpowiedziała jej, że uważam się za człowieka, „którego nie obowiązują reguły”. I zapytała, spod jakiego jestem znaku. Wodnik. „Doskonale pasuje do jednej z jego odmian. – Tleniona blondynka była wyraźnie podekscytowana. – Nigdy nie ujawnia swoich uczuć, ale uwielbia grzebać w uczuciach innych. Jest urodzonym psem gończym, kierują nim złożone pobudki, lubi niecodzienne doświadczenia. Instynktownie stosuje własny kodeks moralny”. Maca odpisała: „Potrafi być bezosobowy, ale jednocześnie skrywa uczuciowość”. Zafascynowany obserwowałem, jak psychiatria i zodiak próbują mnie zrozumieć. Na końcu Luciana zapytała swoją dziewczynę, czy ją podniecam. Kłóciły się. Ubliżały sobie. Żegnały się na zawsze. Znowu do siebie pisały. Gorączkowo wracały do tych bezsensownych przepychanek. Zostawiały mnie w spokoju.
Dojeżdżam do Tolosy. To dzielnica z niską zabudową. Odrapany dom sierżanta stoi na rogu. Zatrzymuję pikapa na chodniku i dzwonię do drzwi. Dobiega mnie zapach grillowanego mięsa, który podnieciłby nawet ortodoksyjnego wegetarianina. Rosita jest prawdziwą mistrzynią grilla. Otwiera mi ze smutnym, władczym uśmiechem. Kiedyś była tancerką na rurze i kurwą za drinka. Trochę przekwitła, ale ciągle niezła z niej kobitka. Wymieniamy krótki uścisk, zaprasza mnie do środka i uprzedza, że jedzenie już stygnie.
Wnętrze domu zawsze wydawało mi się ponure, ale z tyłu jest dużo światła – dom ma ogród i ganek z pnącą winoroślą. Wózek inwalidzki z sierżantem stoi na słoneczku. Rosa otuliła go ponchem i założyła mu kapelusz, żeby nie zmarzł na chłodnym powietrzu ani nie spalił się na słońcu. Od czasu udaru mózgu nie wstaje z tego tronu; może tylko z trudem odwracać głowę i trochę poruszać lewą ręką. Niezbyt chętnie słucha lekarzy – odmawia rehabilitacji i stosowania diety. Rosita bardzo się tym gryzie.
– Daj mi papierosa – rozkazuje.
– Już się nie witamy, sierżancie?
– Dla ciebie, rekrucie, starszy sierżancie.
Patrzę na Rositę, która rozgarnia żar. Wyciągam w jej stronę paczkę parisienne’ów. Kręci przecząco głową, ale robi to z rezygnacją, wzrusza ramionami i dalej grzebie w palenisku. Zapalam dwa papierosy, jednego wkładam sierżantowi do ust. Chociaż może ruszyć ręką, nie rusza nią, zaciąga się głęboko i wypuszcza dym nosem. Palimy, patrząc na drzewko pomarańczowe i jaśminy. Przysuwam krzesło i siadam koło niego. Rosita informuje nas, że w pobliżu otworzyli nowy sklep mięsny i kupiła smakowity szponder wołowy.
– Santiago nie żyje, wiedziałeś o tym? – pyta sierżant.
Patrząc na niego z bliska, widzę, że w ciągu trzydziestu dni postarzał się o rok. Nie pociągnie długo z taką wyschniętą skórą i zapadniętym ciałem. Do tego ma martwe oczy. A takie nie były, nawet wtedy, gdy wieźli nas jako pokonanych więźniów „SS Canberrą”. Jego gorycz trwa od dziesięcioleci, trzy lata temu udar mózgu rozklepał główki gwoździ na jego trumnie, mimo to do tej pory zachował niezmienione jasne spojrzenie. Ten pusty wzrok jest czymś zupełnie nowym.
– Jaki Santiago?
– Santiaguito, kretynie. Koleś, któremu zaciął się MAG, gdy spadł duży śnieg.
– Zawał?
– Nie, jaki zawał. Wypadł z pociągu.
Pogrążamy się w milczeniu. Rosita próbuje przerwać panujące przygnębienie odrobiną muzyki. Muzyki, jaką jest jej głos. Opowiada o ogrodzie, sąsiadach, klimacie, polityce władz miejskich. Sierżant i ja słyszymy muzykę, ale nie słuchamy słów. On wypluwa peta, ja wrzucam mojego do ognia. Otwieram pierwszą butelkę malbeca. Rosita strzepuje popiół z jego piersi, podstawia mu pod usta szklankę, moczy wargi. Przysuwam wózek tak, żeby łatwiej mu było ugryźć pierwszy kawałek mięsa. Jemy. Mięso jest pyszne. Rosita kroi na maleńkie kawałeczki to, co ma na talerzu, i podaje mu, jakby to była kaszka. Sierżant prosi, by nalała mu drugą szklankę. Nie wdaję się z nim w pogawędkę, bo wiem, że mnie wyrzuci na zbity pysk. Czekam na to, co nieuniknione. Od trzydziestu lat zawsze jest tak samo. Sierżant zawsze znajduje pretekst, żeby wspomnieć o 11 czerwca. O wystrzałach z dział okrętowych albo o Angliku, który wlazł na minę na polach śmierci po północno-zachodniej stronie wzgórza. O niespodziewanym ataku oddziału komandosów, niebie poprzecinanym rakietami świetlnymi, huku moździerzy, terkocie broni maszynowej, długiej nocy bohaterstwa i tchórzostwa. O tym, jak straciłem rozum. „Po stokroć skurwysynu, wycofuj się! Rozkazuję ci, żebyś się wycofał!”. Wspomnienia podryfują w stronę kolegów z kompanii inżynieryjnej i oddziału zwiadowczego kawalerii pancernej. Rozstrzeliwanie przez wroga na polu walki. Tamten Gurkha, który krótką serią pozbawił naszego kolegę lewego oka i masy mózgowej. Przeżył, bo Bóg jest wielki. Rzeczy widziane, przeczuwane, zasłyszane, prawdziwe i zmyślone, przesadzone lub umniejszone wraz z upływem czasu. Sierżant niosący mnie na ramionach przez wiele kilometrów, żeby ocalić mi życie. Szpital pełen kalek, kapitulacja, powrót, dziesiątki nazwisk. Co się przytrafiło temu żołnierzowi, co zrobił tamten oficer. Wiesz, że Iksiński się zabił? Wiesz, że Igrekowski ma syna? „Z całej tej gównażerii jedynym, który nie wyszedł na prostą, jesteś ty – mawia zawsze na koniec i tym razem nie jest inaczej. – Zgniłe jabłko”. Śmiejemy się przez chwilę. Cztery godziny później Rosita śpi w paragwajskim hamaku, a sierżant robi sobie przerwę, czuje straszliwe zmęczenie. Przez cały ten czas opróżniliśmy obydwie butelki i paczkę papierosów. Martwe oczy ożyły na chwilę, ale potem znowu obumarły. Siedzimy bardzo blisko siebie, rozmawiamy szeptem. Zmierzch zapada zdumiewająco szybko. Węgle wydzielają jeszcze trochę ciepła, ale niedługo sierżant poczuje chłód i senność, poprosi mnie, żebym zawiózł go do sypialni i położył do łóżka. Słysząc odgłos wydawany przez wózek inwalidzki, Rosita pójdzie za nami, poda mu jego cztery tabletki i szklankę wody, pocałuje go w usta, zgasi światło i miłośnie zamknie drzwi. Zanim to wszystko się wydarzy, sierżant powie mi szybko: „Nie chcę, żeby Rosicie czegokolwiek brakowało”. Chciałbym móc zaprotestować przeciwko temu pesymizmowi, a nawet go objąć, ale wiem, że byłby zdolny napluć mi w twarz. Poprawiam mu kapelusz. „Konowały ostrzegły, że mój stan pogarsza się z dnia na dzień – dodaje i uśmiecha się niewesoło. – Nie pozwól, żeby mnie wpakowali pod ziemię, zawsze cierpiałem na klaustrofobię”. Rosita już sto razy obiecywała mu, że go skremuje, ale stary ufa wyłącznie swojemu rekrutowi. Zgadzam się z nim, potakuję, ruszam głową jak pieski-zabawki, które stawiano kiedyś na tylnej półce w samochodzie. Pcham wózek, Rosita wychodzi nam na spotkanie i dopełnia rytuału. Czyszczę ruszt, ona w tym czasie zmywa naczynia. Nie zamieniamy ani słowa. Nie możemy.
Potem bzykamy się w milczeniu na ganku.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Największa bitwa wojny o Falklandy–Malwiny, stoczona 12.06.1982 r. między wojskami argentyńskimi i brytyjskimi, wygrana przez Brytyjczyków (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy).
2 Joaquín Archivaldo Guzmán Loera (ur. 1954 r.), przywódca meksykańskiego kartelu narkotykowego z Sinaloa.
3 Nieoficjalna nazwa części dzielnicy Palermo w Buenos Aires, skupisko studiów i wytwórni programów telewizyjnych.
4 Ang. Port Stanley, główny port i jedyne miasto na Falklandach–Malwinach.
5 Argentyński Janosik z połowy XIX wieku, ludowy święty, czczony w setkach przydrożnych kapliczek, nieuznawany przez Kościół katolicki.