Читать книгу Obrazki - Józef Soszyński - Страница 4
PUSZKA PO PIWIE
ОглавлениеPiątek. 14 lutego. 2008 r.
Idę sobie drogą, idę sobie idę, a tu leży aluminiowa puszka po piwie. Żywiec, czy Tyskie albo Dębowe Mocne. Nieważne. Kopnąłem tę puszkę a ona brzęcząc i chrzęszcząc toczy się i sunie po jezdni, potem zatrzymuje się w trawie na poboczu. Tyle tego wszędzie, że już mi się nie chce schylać, podnosić, sprzątać, gdzieś to zanieść, szukać jakiegoś kubła czy pojemnika, żeby to trafiło do recyklingu. Ot tak sobie kopnąłem, bo akurat się napatoczyła, ale idąc dalej myślę sobie: co też może wyniknąć z faktu, z epizodku, że ja tę puszkę po piwie kopnąłem i przemieściła się o te kilka lub kilkanaście metrów i już nie leży tam gdzie leżała, ale w innym miejscu?
Brat mój Marek wczoraj wieczorem telefonował z Legnicy, bo posłałem mu mailem „Bałwanka” i on to opowiadanko przesłał jakimś ludziom przez internet, a zna ich tylko z „sieci” i nie wie dokładnie co to za jedni i oni napisali mu, czy ktoś napisał, że „Bałwan” jest super dziełem, to żeby może z tych opowiadanek moich zrobić jakiś portal internetowy czy coś w tym guście, żeby to udostępnić, a że ja tylko tyle znam się na komputerze, by klepać literki klawiaturą mając, sporządzony wcześniej, do tego rękopis gdyż inaczej nie potrafię i w ogóle to do komputera ja debil jestem bo gdy, błądząc po omacku, udało mi się kilka razy coś tam komuś przesłać „mailem”, to już miałem powód do dumy, ale żeby jakieś „Portale” zakładać? No nie, abstrakcja, więc mówię Markowi, żeby dał spokój ponieważ ja już to zaproponowałem Panu Sośnickiemu z Wyd. W.A.B., jako że miałem kiedyś kontakt z tym wydawnictwem i polubiłem ich, bo bardzo ładnie zareagowali na moje teksty i chcieli to wydawać, a konkretnie „Sznurek” chcieli wydać, ale coś tam ich spłoszyło a Marek na to „Nie dawaj im bo przecież cię olali”. To ja mu na to, że tam jest taka jedna bardzo fajna dziewuszka, maleńka, ładniutka i z charakterem, ja zaś mógłbym być jej dziadkiem, więc nie myśl sobie Marku, że ja tam cholewki smalę do tej Ani bo tylko dwa razy ją widziałem i rozmawiałem z nią i właściwie to ja dla niej te opowiadanka chcę wysłać jak dziadziuś dla ulubionej wnuczki i Marek wtedy na to, że skoro już postanowiłem i obiecałem to powinienem do tych opowieści wstęp dopisać a mogłaby to być opowieść-klucz, żeby podpowiedzieć czytelnikowi sens, bo tak jest na ogół w opowieściach moich, że jakieś niewiele lub całkiem nic nie znaczące zdarzenie obrasta z czasem w szokujące, niesamowite konsekwencje i może fajnie by było napisać o leukoplaście i bramie wjazdowej do naszego gospodarstwa, bo on akurat był u nas, kiedy przybiegłem do domu szukać plastra na skaleczenia, a to było 37 lat temu jak szukałem tego plastra i wszyscy myśleli, że ja kosą krzywdę sobie zrobiłem, kosząc akurat trawę w pobliżu domku. Gdy więc okazało się, że potrzebuję plastra bo skosiłem niechcący maleńką siewkę-samosiejkę świerkową, niewidoczną w trawie, i teraz chcę tę drzewinkę złożyć i scalić na powrót, by miała szansę na ocalenie, śmiali się wszyscy ze mnie bo to już doprawdy przesada, żeby coś takiego. A Marek pamiętał jak ja, leżąc na brzuchu z nosem przy ziemi, oskubywałem delikatnie igliwie z cieniutkiej łodyżki i jak składałem obie części roślinki dopasowując dokładnie do siebie krawędzie śmiertelnej rany i jak potem leukoplastem zespoliłem obie części drzewinki, jak scyzorykiem strugałem maleńkie patyczki-patyczeczki by, przyłożone do łodyżki i obwiązane bandażykiem z rafii, usztywniły miejsce przecięcia i wreszcie jak oznaczyłem siewkę trzema kijkami wbitymi w ziemię, by jej nikt nie nadepnął przypadkiem i to wszystko on pamiętał, że tak było, że to był pierwszy rok naszego pobytu w Bieszczadach a na naszej ziemi nie rosło wtedy ani jedno drzewo (co widać na zdjęciach z tamtego czasu), więc troska moja o tę sieweczkę miała jakieś tam uzasadnienie. No to ja mu na to: „Coś ty, przecież tam nie ma żadnej dramaturgii ani fabuły” a on, że to nawet lepiej, bo jest czysta, nieskażona symbolika i jak już to wielkie drzewo zaczęło po 35-ciu latach wpychać swoje konary do pokoiku gościnnego na stryszku owczarni i całkiem zacieniło pracownię od wschodu i korzeniami porozsuwało kamienne schody przed wejściem, a ja potrzebowałem akurat materiału na budowę bramy wjazdowej, wtedy ten wielki świerk był jak znalazł, a teraz Markowi zależy by coś było wśród moich opowieści o tym świerku. Bo Marek pomagał mi zarówno przy klejeniu plastrem siewki jak i wtedy, kiedy to razem kładliśmy wielkie drzewo i wymierzaliśmy elementy konstrukcji bramy. Pomyślałem wtedy, że Marek chyba ma rację, bo zauważył coś co ja sam przegapiłem. Bo faktycznie! Moneta wrzucona do tekturowego pudełeczka, żebrzącemu, cygańskiemu dziecku, nie znika gdzieś w świecie, ale trwa i funkcjonuje i doprowadza do zdarzeń całkiem niespodziewanych wiążąc ze sobą losy wielu ludzi i właśnie z niej powstaje opowieść „Turkus”. Nie jakiś tam literacki wymysł lecz prawda o rzeczywistym życiu. Kto nie wierzy niech pyta pierwszego napotkanego Cygana co znaczą słowa „me som bukało, de man te hau”, albo kopnięcie końskim kopytem skutkujące potem na całe dalsze życie. Bo taki np. „Lotos” to jedna z najmniejszych miniatur a przecież rzecz o wielkiej, niepojętej Magii Życia i o Miłości i Cierpieniu i Szczęściu, o co można by zagadnąć moją żonę Krysię jak to było? Albo książka, wyciągnięta ze stosu makulatury, robiąca potem tyle zamieszania, że aż strach („Krater”) a jedno słowo, wymówione przez nauczycielkę historii w Liceum, pozostaje na zawsze w pamięci i wciąż trwa gniew i protest przeciw temu słowu i przeciw człowiekowi co je wypowiedział i nawet manifestacja mojego protestu w opowieści „Różaniec” nie przynosi mi żadnej ulgi.
Nigdy nie jest pewne czy miliony wygrane w Totolotka to uśmiech Fortuny, czy to jej szyderczy chichot zwiastujący początek bolesnego upadku i utraty wszelkich złudzeń i czy pożar naszego domu to istotnie ponury dramat, czy to może właśnie otwarcie wrót do nowej, lepszej, pełniejszej rzeczywistości?
Tu też zaczęło się od maleńkiego płomyczka zapałki i spłonął dom naszych przyjaciół w Cisnej i dwie rodziny zostały na śniegu i mrozie pod gołym niebem. Trzy dni później Kasia, co straciła w ogniu prawie wszystkie swoje obrazy nie licząc mebli, odzieży, sprzętów, pościeli, mówi do mnie:
– Józku, dopiero co spłonął mój dom a ja dzisiaj mam wrażenie, że to jest najszczęśliwszy dzień mojego życia. Jakby nie ten pożar, to nigdy bym się nie dowiedziała, wśród jakich ludzi ja tutaj żyję.
A to było podczas imprezy w świetlicy GOK-u w Cisnej. Agniesia Słowik zmontowała wszystko. Z rozmachem na dwa powiaty. Majątek wydała na telefony. Wielka aukcja „Dzieł Sztuki”. Z szampanem i z ciasteczkami. Chór i orkiestra. Zebrało się kilkanaście tysięcy złotych i Urząd Gminy też zrobił wszystko co tylko było możliwe. Zupełnie jakby to nie byli urzędnicy, a całkiem normalni ludzie.
Gdy w rok później, podczas „Parapetówy” u Gozdzieckich, objąłem Lesia, tego niezgułę co gwoździa nie umiał wbić i powiedziałem do niego „Witaj w klubie” to Lesio nie kumał co jest grane i musiałem wyłożyć mu Kawę na Ławę:
– Witaj Lesiu w Klubie tych, co potrafili sami zbudować swoje domy.
Takie były konsekwencje maleńkiego płomyczka zapałki, którym wzniecono, jak co dzień, ogień w kominku, a że mróz był siarczysty, tedy trzeba było ostro palić bo i wiatr hulał po świecie i ten płomyk rozrósł się i znalazł szczelineczkę między cegłami komina na strychu.
Przemieszczenie kopniętej na drodze puszki po piwie, może niczym nie poskutkować, ale jeśli np. rowerzysta, zaniepokojony rozmiarami ogromnej ciężarówy, załadowanej bukową dłużycą, zjedzie na pobocze i nie zauważy puszki po piwie i omsknie się na niej przednie koło roweru akurat w momencie gdy ciężarówa wyprzedza rowerzystę...??? Ojej!!! Nie mogę dalej pisać. Muszę zaraz wyjść. Muszę tam wrócić. Odnaleźć tę puszkę póki jeszcze czas. Chwała Bogu że to niedaleko.