Читать книгу Obrazki - Józef Soszyński - Страница 5
IKONA
ОглавлениеKsiądz Bartnik trzyma oburącz plastikowy przezroczysty worek z banknotami i monetami i usiłuje wcisnąć te wszystkie pieniądze Zbyszkowi, a Zbyszek wzbrania się i nie chce za nic wziąć tego worka, więc mówię do Zbyszka: – Słuchaj Zbyszku. Ja dobrze znam tego faceta. On tylko tak wygląda jak jaki durny, młody naiwniaczek, ale to jest stary, cwany katabas i jego nikt nie przechytrzy. On wie co robi. Musiałby to wysypać, komisyjnie przeliczać, układać według nominałów, osobno monety, gdzieś to zaksięgować, przekazać za pokwitowaniem, jakieś konto zakładać, przelewem przez bank, a może jeszcze urząd skarbowy zawiadomić, a tak to on całą tę robotę omija i nic nie ryzykuje. On dokładnie wie co się stanie z tą forsą, więc zabieraj ten worek, bo jak te monety dziurę wygniotą to będzie twoja wina.
Już było po imprezie i te babcie, rozpłakane ze wzruszenia w modlitwie przed Ikoną, owinęły się w swoje chusty-łoktusze, i podreptały ścieżkami, i ten cały tłum ludzi sadowi się w samochodach, którymi jest zastawiona droga do świątyni. Cztery i pół kilometra od mostu na Solince, aż do cerkwi, samochody zatkały całą drogę. Jaką tam drogę? Szlak to jest wąski, wyboisty, miejscami błoto po osie, gdzie indziej głazy w sam raz, żeby urwać miskę olejową, a prowadzi ów szlak właściwie donikąd. Kończy się tuż za cerkwią stojącą wśród dziewiczej przyrody na zupełnym odludziu. Dziesięć kilometrów do najbliższej osady. Tam właśnie stoi okazała kamienna świątynia. Chropawe, nieotynkowane mury z lada jakich głazów, kamieni i kamyczków, a w środku pusto. Jedynie wielka Ikona o bardzo ładnej nazwie. Naiwna ta nazwa i wieloznaczna zarazem. Prowokuje do rozmyślań. „Ikona Matki Bożej od Pięknej Miłości”. Wielki obraz. Prawie jak drzwi. To do tego właśnie obrazu przywędrował ów tłum. Tylko niewielka część tłumu zmieściła się we wnętrzu, niemałej przecież, świątyni. Większość musi pozostać na zewnątrz, stłoczona na płaskim placyku na wprost wejścia do cerkwi i po bokach. Tłum liczy sobie co najmniej dwa tysiące osób, albo i cztery. Nawet ja się nie dostałem do środka, chociaż to przecież ja spowodowałem cały ten harmider i teraz wreszcie, kiedy już się zrobiło luźno i przestronnie i trochę tylko samochodów parkuje wzdłuż drogi, a nierzadko są to auta o rejestracji z odległych stron kraju lub zagraniczne, więc dopiero teraz mogę zobaczyć po raz drugi tego faceta, spotkanego niegdyś, siedemnaście lat temu, dokładnie w tym samym miejscu. Tak. To jest on.
Gruby Rychu – mąż Mrówy – opowiedział mi, że ten facet nazywa się Zbyszek Kaszuba, że jest pracownikiem naukowym w Politechnice Warszawskiej, że on tu od lat, od zawsze przy ruinach. Za pieniądze co on tu wsadzał w te kamienie przez kilkanaście lat, to mógłby sobie kupić pięć nowiutkich samochodów, a chodzi na piechotę albo żebrze przy drodze, żeby go kto podwiózł. Mrówa i Rychu znają go, bo czasem nocuje u nich jak nie zdąży w porę na autobus do Leska, kiedy musi wracać do Warszawy.
Dość dużo o nim wiem, a on o mnie nic a nic, gdy zatem zwracam się do niego jak do starego znajomego i mówię: słuchaj Zbyszku i tak dalej, to on zdziwiony pyta się skąd ja go znam, więc mu tłumaczę, że siedemnaście lat temu spotkaliśmy się tutaj właśnie i byliśmy na „Ty” przy herbatce z patyków malinowych w Bazie Namiotowej na Łopienniku. On, okazuje się, nie pamięta i muszę mu przypominać, że byliśmy tu rowerami; ja i dwaj mali chłopcy – moi synowie, a to była nasza kilkudniowa wyprawa rowerowa przez Bieszczady i jadąc tędy do Bazy na Łopienniku, gdzie planowaliśmy nocleg, spotkaliśmy ciebie w ruinach starej cerkwi i to był pierwszy dzień twojej pracy w tych ruinach. Ty stałeś dokładnie tu, gdzie teraz stoisz, a ja też, ale ja półtora metra lub dwa wyżej, bo ty byłeś na dnie głębokiego dołu, coś go wykopał aż do posadzki. Posadzka była dwa metry pod ziemią, gruzem i grubą warstwą owczego nawozu co się przez lata nagromadził w czasach, gdy górale wypasali tu owce, a w ruinach cerkwi koszarowali je na noc, żeby utrudnić wilkom dostęp do stada. Wiesz to Zbyszku tak samo jak ja, a nawet lepiej, bo mi sam o tych owcach opowiedziałeś.
Tu, gdzie prezbiterium, rosła wielka leszczyna, ale orzeszki jeszcze były niedojrzałe, a pośrodku były kolczaste tarniny i krzaki czarnego bzu, i siewki jaworowe, lipowe, jesionowe. Niektóre już wielkie. Dziki gąszcz i dwumetrowe pokrzywy, wypasione na owczym nawozie. Dobrze pamiętam, bo ja pamiętliwy jestem i zły byłem, że kopiesz te doły co mi wyglądało na taką amatorską, rabunkową archeologię, żeby tam jaką starą kadzielnicę znaleźć albo lichtarz z mosiądzu. I on wtedy „zaskoczył”
– Taak! Przypomina sobie faceta z dziećmi na rowerach.
No, a potem, w Bazie, ty o zmierzchu wróciłeś i jeszcze trochę gadaliśmy, to znaczy ja głównie gadałem, bo ty coś mało rozmowny jesteś na ogół i nie łatwo z tobą pogadać, ale mogę ci przypomnieć, co ci wtedy mówiłem, bo ja pamiętliwy jestem. Tam był wtedy jeden taki wielki jak niedźwiedź, z rudą brodą prawie do pasa. Mógłby straszyć. I dwie dziewczyny, dość ładne nawet. Takie dwie, bardzo sympatyczne rozpustnice co, jak tylko przyszedłeś, zaraz się tobą zaopiekowały. No to jak? Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałem? A on na to, że nie bardzo, a te dziewczyny to nie były żadne rozpustnice tylko studentki.
Oj Zbyszku, Zbyszku. Przez brezenty tych namiotów słychać w nocy każdy szelest i co jest gadane, to wiem, co mówię i nie musisz się robić taki Święty, bo jak nie one i nie ty, to kto niby, skoro ten niedźwiedź wszedł w knieję zaraz po twoim powrocie. Ty też byłeś wtedy student i rozpustnik jak wszyscy studenci i powiem ci, że jeśli o mnie chodzi, to uważam, że trudno o kogo milszego jak sympatyczna, ładna rozpustnica, ale dość o tym. Gadaj, czy pamiętasz co ci mówiłem wtedy?
No i nie pamiętasz. Jak możesz nie pamiętać? A ja byłem trochę na ciebie „cięty” o tę „archeologię” i nawet chciałem cię obsobaczyć, ale się powściągnąłem i tak tylko niby żartobliwie napominałem, że niebezpiecznie jest grzebać w ruinach starych świątyń. Jakby obsunęła się ziemia do wykopu, to jesteś żywcem pogrzebion i że historia zna przykład faceta sprzed wieków, co kiedyś zaczął się krzątać przy ruinach starego kościółka i ześwirował od tej roboty. Wydał na te gruzy całą majętność swoją, z rodziną się skłócił i nic nie dostał z wielkiego spadku, bo go majętny tatuś w gniewie wydziedziczył. Nie ożenił się, bo jaka by tam chciała takiego gołodupca. Menelem został. Normalnym menelem wśród gromadki jemu podobnych i już do śmierci utrzymywał się z żebraniny przymierając głodem na bosaka, i nawet jeśli dzisiaj nazywamy tego faceta Świętym Franciszkiem z Asyżu, to żadna pociecha dla niego, bo co tam komu po odznaczeniu pośmiertnym. Nawet dla żony nie będzie dodatku do renty wdowiej, bo żadnej żony nie miał ani żadnej rzeczy, która jego jest. Właśnie to ci było powiedziane na zakończenie pierwszego dnia twojej pracy wśród tych gruzów, a jedna z rozpustnic roześmiała się wtedy chutliwie i wypięła na mnie prowokacyjnie cycuszki, a głowę odchyliła do tyłu i rzekła:
– Oj, co też pan tu kracze, co też pan z takim gadaniem. Naszemu Świętemu Franciszkowi żaden głód nie grozi. My tu zaraz jemu dwie konserwy rozprujemy.
Tak właśnie powiedziała. Rozprujemy. Pamiętam: rozprujemy. Tak było. Zbyszek wtedy pokiwał potakująco głową, bo on zawsze tak kombinuje, żeby nic nie powiedzieć, albo jak najmniej jeśli już coś trzeba koniecznie. Gruby Rychu też mnie uprzedzał, że z nim nie pogadasz.
Zauważyłem, że ksiądz Bartnik wciąż trzyma ten worek z forsą, więc wziąłem od księdza worek i dałem Zbyszkowi, nie tak, jakbym mu dawał pieniądze, a polecenie i jak mu nakazałem, że ma to przełożyć do jakiejś solidnej torby, żeby się nie rozdarło od ciężaru monet, to on wsadził worek do plecaka wiszącego na kobyłkach stojących przy ścianie.
Był kłopot z Ikoną, bo deska na podobrazie musiała być klejona z drewna liściastego, sezonowanego przez co najmniej cztery lata.
Miałem trochę osiki pozostałej po cięciu gontów na pokrycie swojego dachu, ale wszystko zbyt świeże i za krótkie.
Zlokalizowałem faceta w Rajskiem, co miał lipowe brusy, ale się drożył i nie było mnie stać.
Stach Wota miał brzozowe dziesiątki i dał darmo jak się dowiedział o co chodzi. Śmiglaste były, pokręcone, ale super suche.
Ksiądz w Polańczyku opowiedział mi wszystko o Ikonie. Że pochodzi z Werhraty pod Lubaczowem. Ta z Łopienki to kopia tamtej, tak prastarej, że tamta całkiem się rozsypała i już jej nie ma, a Łopieńska to jest w ogóle jeden jedyny przedmiot ocalały z całej wsi. Niegdyś ludnej, a dzisiaj to już tylko dziewicza przyroda, a przecież tam ludna, zasobna wieś gościła na uroczystościach religijnych dziesiątki tysięcy pielgrzymów z różnych krajów, bo obraz był łaskami słynący i w pobliżu cerkwi źródełko z uzdrawiającą wodą. Jest nadal, ale już zamulone, a Ikona nie jest Bizantyjska, ani nawet podkarpacka. Nie spełnia kanonów ikony i znana jest pod nazwą „Włoska”.
Ksiądz w Polańczyku czuje się dumny i wyróżniony, że obraz łaskami słynący jest główną ozdobą jego kościółka, i że tu właśnie znalazł schronienie. O tym, by ktokolwiek mógł tego dotknąć nie ma mowy, ale mogę dostać reprodukcję i dokładne wymiary, to niech ktoś zrobi kopię. W tradycji prawosławnej czy unickiej kopia ikony jest oryginałem ikony, więc jeśli ja mam taki zamysł by Łaskami Słynąca Ikona Matki Bożej od Pięknej Miłości wróciła do, cudem zmartwychwstałej, cerkwi w Łopience, to on da mi darmo reprodukcję, nawet kilka, chociaż zazwyczaj turyści czy wczasowicze płacą pięć złotych.
Tego, że Ikona jest włoska, nie musiał mi mówić, bo sam widziałem, że to nie bizantyjska ikona, lecz bardzo wczesny włoski renesans. Może sam Giotto był twórcą pierwowzoru, albo nawet Cimabue, i domysł mój, czy aby ta prastara, już nie istniejąca, nie była przypadkiem oryginałem dzieła Giotta lub Cimabuego, tak jakoś boleśnie mnie przygnębiał.
Powiedziałem księdzu w Polańczyku, żeby się tak nie cieszył moją pobożnością, bo ja nie jestem ani pobożny, ani religijny i chwała Matki Bożej jest mi dokładnie obojętna. Ja chcę jakoś nagrodzić tego faceta co wszystko oddał by wskrzesić z ruin zabytek na odludziu, bo widziałem go pierwszego dnia jego pracy, a potem, po kilkunastu latach, efekt. Bo ja mu przecież wtedy wykrakałem tym ględzeniem o Świętym Franciszku z Asyżu i czuję się jakby trochę odpowiedzialny, to teraz chciałbym, żeby zobaczył jak jego dzieło zaczyna żyć i myślę, że gdyby tam wróciła Ikona, dla której tę świątynię niegdyś zbudowano, to by te mury odzyskały swój sens i uważam, że temu facetowi należy się coś takiego. Żeby miał taką satysfakcję, a wtedy ksiądz z Polańczyka powiedział, że Pan Bóg realizuje swoje zamysły i plany niekoniecznie przez pobożnych czy religijnych i dodał coś, co mnie zaszokowało:
– Ani Marks, ani Lenin nikogo nie pozbawili wiary co się nieraz udaje diabłu przebranemu w ornat.
Dał mi potem cztery reprodukcje z tych największych jakie tam były i dwa obrazki malutkie, takie na zakładkę w książeczce do modlenia i pobłogosławił i życzył powodzenia.
Dla przekupienia Mrówy – żony Grubego Rycha, która maluje (pisze) ikony – przygotowałem specjalną łapówkę. Żeby ją wzruszyć, poruszyć i zobligować, narobiłem dla niej, z tej osiki co miałem, pełno desek-podobrazi. Fachowo, klejone na obce pióro z jesionu, przeszpągowane klinami bukowymi. Zawiozłem jej to do Cisnej, do pracowni i mówię: – Mrówa! Ty ani nawet nie zaczynaj próbować gadać, że nie masz na to czasu. Masz to zrobić i już. Tu są reprodukcje i wymiary. Deskę przywiozę ci pojutrze. Teraz jest w zaciskach, a jutro przeszpąguję i wygładzę. Ty zaraz rób kratownicę na reprodukcjach i kontury na papierze, bo to ma być ściśle jak w Polańczyku. Potem zrobimy perforację radełkiem i przypruchą przeniesiemy na deskę, jak już ci Rychu zrobi podkład kredowy. Tu masz Mrówa mikstion i słoik z kostnym w granulkach. Uważaj, bo to skarb. Już tego nigdzie nie robią, więc szanuj. Jak ci będzie mało to zadzwoń, a przywiozę jeszcze i masz wiedzieć, że grosza za to nie weźmiesz, bo to ma być ofiara.
Myślałem, obawiałem się, że Mrówa się nastroszy: jak to? Tyle roboty za friko? A ta mówi mi, że już dawno chciała i pokazuje takie małe wprawki, kopie, kopiejki raczej i nawet ma kolorowe zdjęcie Ikony jeszcze nie oszpeconej tymi paskudnymi, pretensjonalnymi koronami ze złota i widać tam hafty na naczółku Marii i czuprynkę Jezuska.
Potem zamieszkałem na tydzień u Denisiuków, bo się uparła, żebym sam wszystko rozrysował, że tych dłoni to ona za nic, a bosa stópeczka Jezuska i te paluszki, muszę sam, bo to nie na jej możliwości. Ty artysta, powiada, po akademii jesteś, a ja co? Urzędniczka z wydziału geodezji. Ja to sobie mogę żółtą, powiada, kredką pokolorować działki na mapkach do komasacji gruntów. Podmalówkę też mi kazała robić, ale dalej to już tylko ona sama. Po kolei wszystkie laserunki, wszystkie kolejne warstwy tempery. Do końca. I złocenie. Dużo złota. Zaczęła szlagmetalem, a to nie było to. Wszystko zdarła i od nowa. Skrobanie mikstionu. Gładzenie papierem ściernym uważnie, żeby nie zadrapać tam, gdzie już tempera była na glanc i nowy mikstion i złoto. Wykosztowała się i urobiła, bo ją poniosło. Tak jak i mnie, i Rycha, co rzeźbił te liście akantu w gruncie pod złoceniem. Wszystkich nas poniosło. I Elę Borkowską z Krakowa. Ela jest konserwatorem zabytków (głównie obrazy) i jest zaprzyjaźniona z Mrówą, i jak Jadzia, czyli Mrówa, zadzwoniła do niej, bo brakło złota, to Ela następnego dnia była ze złotem. Co chwila ktoś przychodził sprawdzać jak idzie, i tylko przeszkadzali.
Chcieliśmy to zwyczajnie zawieźć gazikiem, wbić hak i zawiesić, żeby było. Romek się zadeklarował. Czy ten cały kler ma jakieś sposoby, czy jak? Skąd Bartnik w Górzance wiedział, że montujemy coś takiego i to właśnie na przyszłą niedzielę? Może ksiądz z Polańczyka mu nakablował, a potem razem roztrąbili tak, że jak zajechaliśmy z obrazem, to tam już była przygotowana półka na ustawienie Ikony i tłumy ludzi z różnych stron świata. Prawosławny był z Komańczy i Unicki z Ustrzyk Dolnych. Jakieś kurczę szarfy, jakieś kurczę wstęgi, fladry kurczę znicze i girlandy nad drzwiami, a droga tak zastawiona rzęchem rozmaitym, że ledwo ledwo dało się przejechać.
Zabrali to razem z kocem i przepychali się z tym przez cały kościół. Ja zostałem, a Mrówa weszła.
Tak się odbyło Uroczyste Wprowadzenie-Powrót Ikony Matki Bożej od Pięknej Miłości do świątyni co wyrosła jakby sama z niczego na odludziu. Świątyni, co tam stoi samotnie, niczyja. Nie należy do żadnego Wyznania. Świątynia bez parafii, bez wiernych. Niczyja, a Zbyszek uparł się, że ma być zawsze, dzień i noc otwarte, bo jak będzie zamknięte to się włamią.
Nudziłem się trochę, bo tam długą, śpiewaną mszę odprawowali, kazania ze dwa, albo i trzy, i chór prawosławny z Komańczy. Potem widziałem jak zbierają datki do plastikowych worków, bo zapomnieli o tacach. Wreszcie się skończyło, bo musiało się kiedyś skończyć i zaczęło pustawo robić się w świątyni. Kilkanaście wiekowych osób wciąż tam jeszcze klęczało przed obrazem. Sami staruszkowie i babuleńki. Niektórzy spłakani, a to pewnikiem ci ochrzczeni przed laty, w ich niemowlęctwie jeszcze, w tej właśnie świątyni, przed tym właśnie obrazem i teraz wzruszenie przytwierdziło im kolana do kamiennej posadzki, i aż uwierzyć nie mogli w ten cud odrodzenia, i wciąż jeszcze tam tkwiła ta gromadka, i żal im było stamtąd odejść, i nadal tam byli, kiedy to ksiądz Bartnik bezskutecznie usiłował wcisnąć Zbyszkowi ten wór z różnymi nominałami i się wtrąciłem z tym „katabasem”, o co Bartnik się nie pogniewał, bo znaliśmy się nieźle jeszcze w czasach, gdy był proboszczem u nas na Dwerniku i słyszałem kiedyś, jak on sam o sobie tak się żartobliwie wyrażał, bo ogólnie to on jest dość wesoły facet.
Ja tam przyjechałem z Romkiem i jeszcze jednym, co całą drogę przytrzymywał obraz, żeby się nie uszkodził na wybojach, a wracałem już z Krysią, bo dojechała naszym „Punciakiem”. Mrówa nam powiedziała, że przyjęcie z okazji jest u nich w sadzie i żebyśmy nie wracali, tylko najpierw do nich. Ciasta różne są. Sery od Nikosa Kopulosa. (Nikos jest Grekiem. Dwa fakultety. Swoje kozy, owce i krowy pasie na dzierżawie pod Połoniną w Wetlince Górnej. Nazywa się Manolopulos, ale mówią o nim
Nikos Kopulos, co mu nawet pasuje i się o to nie gniewa). Więc sery-afrodyzjaki od Nikosa i trunki do wyboru. Szociński obiecał, że przyjdzie i będzie czytał swoje wiersze. Fajnie będzie.
Rozglądaliśmy się za Zbyszkiem żeby go też zabrać, ale gdzieś przepadł. Zmył się wkrótce potem jak go objuczyliśmy z Bartnikiem tym plastikowym workiem. Nasz „Punciak” był na dole za mostem i te cztery z hakiem kilometry trzeba było dojść. Nikt nie podwiózł. Te, nieliczne już, auta miały komplety pasażerów. Nas była piątka. Ja, Krysia, Marek, Mrówa i jeszcze ktoś, chyba Agniesia. Przed Bukiem jakiś turysta z plecakiem, bez powodzenia próbował złapać tak zwaną okazję, choć różne samochody jeszcze co chwilę jechały. U nas był komplet w aucie i też nie mieliśmy zamiaru zatrzymywać się. Gdyby nie te, naprawdę potworne, dziury w drodze zmuszające do bardzo wolnej jazdy, przemknęlibyśmy nie zauważając, że to właśnie Zbyszek zdążył już przedreptać siedem kilometrów. Marek przesiadł się do bagażnika, a Zbyszek obok mnie.
Nie dał się namówić na udział w przyjęciu z okazji. Chciał koniecznie zdążyć na którąś tam godzinę do Leska, bo jak mu ten autobus ucieknie to dupa zbita. Wyleją go jak nic z roboty. Już tam jest podpadnięty i w poniedziałek rano, jak go nie będzie, to na wtorek ma wypowiedzenie jak w banku. Krysia mu na to, że to żaden problem, bo ona może mu wystawić L4 i nic mu nie zrobią, to tak się na nią popatrzył, że już nawet nie próbowała dalej.
Wysiedli wszyscy przy domku Denisiuków, a ja zawiozłem go do Leska, chociaż chciał wysiadać przy stacji benzynowej i przekonywał nas, że przy stacji ma szansę i żebyśmy sobie nie robili fatygi. No takie tam gadanie. Udało mi się wyciągnąć od niego w drodze, że się nie ożenił. Że rodzicom sprawia zawód, bo kariery nie umie zrobić, a taki zdolny był. Już dawno powinien być docentem, a przynajmniej adiunktem, a tu wciąż od lat nic tylko ta asystentura.
Trochę jestem zawiedziony, że nie mam jak tej opowieści ubarwić. Żeby był tu dramat jaki, mordobicie, złodziejstwo efektowne, lub przynajmniej wandalizm, czy może jakie zboczenie? Żeby zdemaskować w pewnej chwili niegodziwość. Żeby tu trochę wulgaryzmów wcisnąć, co teraz jest szalenie modne w literaturze wszak. Na siłę, na chama tę „dupę zbitą” wkleiłem niezdarnie, od siebie samego, bo Zbyszek żadnego takiego sformułowania nie użył i takie to wszystko cukierkowe, słodkie jak landrynki z odpustu, a miało być wstrząsające, lub przynajmniej zadziwiające.
Stoi na odludziu Świątynia niczyja. Teraz już biała, pod blachą, otynkowana pięknie na zewnątrz i kaplica obok, zrekonstruowana według dokumentacji, którą gdzieś wyszperał i dzwonnica z jodłowych brusów według jakiejś prastarej fotografii gdzieś odnalezionej. Kaplica i dzwonnica, pokryte obie klasycznie gontem dartym. Drogo. Tablica jest przy wejściu. Na czarnym, polerowanym marmurze złote inskrypcje po polsku i po ukraińsku, że obiekt zabytkowy pod ochroną prawa. No same cukierki. W środku rusztowania, bo tynk będzie kładziony dla wygładzenia murów. Żeby były jak dawniej.
Agniesia zrobiła mnie okropnie w konia jak tę Ikonę wprowadzali. Ja wcale nie mówiłem u Mrówy, że chcę robić rzeźbioną ramę dla ikony, tylko, że pasowałaby tu taka rama, nie złocona jak zazwyczaj, a właśnie ciemna, bejcowana i woskowana. Wtedy blask złotego tła by się pięknie wykontrastował. Tak właśnie mówiłem, a ta Agniesia w cerkwi, przy wszystkich, rozdarła się na całe gardło, że ja już obiecałem na przyszły rok ramę rzeźbioną i jeszcze powołała się na Mrówę, i że wszyscy słyszeli, że obiecywałem, a Mrówa na to, że tak było, i Rychu też.
Ja podejrzewam, że albo się na mnie zmówili, albo Mrówa obstaje za Agniesią, bo to właśnie Agniesia nauczyła Mrówę malowania ikon. Tych wszystkich kanonów i techniki tempery, bo Agniesia jest artystka po ASP w Warszawie to się na tym zna, a Mrówa ma talent, więc się zakoleżankowały. Teraz to Mrówa jest ho ho ho!!! Wystawy w Paryżu, Wiedniu, Londynie. Zamówienia. Dzieła w kolekcjach... i auto sobie fiata Pandę kupiła nówkę z salonu, i w telewizji ją pokazują. Może wkrótce w ogóle nie zechce z nami gadać.
Zakrzyczały mnie obie w tej cerkwi i nie mogłem się wykręcić, a już najgorszy to był gruby Rychu, bo powiedział, że jak ja mam dziewięćdziesiąt dłut, to co to jest dla mnie. A ja przecież wcale nie mam dziewięćdziesięciu dłut, a tylko siedemdziesiąt dwa dłuta z czego większa połowa to jest normalny szmelc po prostu. Takich naprawdę dobrych jest czternaście i ani jednego więcej, a tak rzeczywiście naprawdę dobre to są tylko dwa, a właściwie to tylko jedno prawdę mówiąc i żeby już w niczym nie skłamać, to ja, w gruncie rzeczy, w ogóle nie mam żadnego dłuta, bo tego przepięknego dłuta to wcale nie używam, bo mi żal.
Cały rok strugałem te wszystkie kwiatki, ptaszki i motyle i ażury w najtwardszym jesionie, bo w lipce to by się nijak nie udał konik polny siedzący na łodyżce konwalii.
Ikona z ramą to już około siedemdziesięciu kilogramów. Jak ja sobie z tym poradzę? A tam już, okazuje się, czekają. Rafałek Dominik (Herkules, dwa metry wysokości) i poeta-osiłek Rychu Szociński, i Gruby Rychu, i jeszcze jeden taki rosły rzeźbiarz spod Połoniny Wetlińskiej, i przypomniałem sobie wtedy, co przed rokiem mi mówił proboszcz z Polańczyka o tych niekoniecznie pobożnych czy religijnych, obranych przez Pana Boga do realizacji Jego zamierzeń. No nie, chyba Pan Bóg tym razem przegiął, myślę sobie patrząc na tych właśnie czterech zebranych razem w jednym miejscu. Taaka kareta Asów i to w cerkwi, a nadziwić się nie mogłem, że udało się Panu Bogu zaciągnąć ich tutaj całkowicie trzeźwych. Całą czwórkę naraz. Oj! Zdarzają się cuda. Wielka musi być moc Ikony, skoro oni tu wszyscy umyci, odświętni, trzeźwi i w Świątyni i przytargali skądś agregat prądotwórczy z wiertarką udarową, co się okazało przy tych robotach, jakie tam były do zrobienia, zbawieniem po prostu.
I zaczyna się zjazd czyli zlot gwieździsty samochodów, i zwala się tłum ludzi autami, i na piechotę. Kapłani tych wszystkich wyznań i te kurczę szarfy, wstęgi, girlandy, chóry cerkiewne, i jakiś biskup, nie wiem, czy nasz, czy grekokatolicki. Misterium obramowania Ikony.
Tradycyjnie już, znowu zapomnieli o tacach i zbierali do plastikowych worków, i znowu Zbyszek, tradycyjnie już, nie chciał wziąć worka, i znowu ja tradycyjnie, i tak dalej. Szarfy, wstęgi, fladry, znicze, girlandy. Landrynki z odpustu.
No tak. Ale przecież naprawdę stoi wśród gór, na zupełnym odludziu, Świątynia nie zawłaszczona przez żadne wyznanie, żadną sektę. W niej tylko wielka Ikona Matki Bożej od Pięknej Miłości i nierzadko zjawiają się tam młodzi ludzie, często z daleka, bo wymarzyli sobie, by tam właśnie, przed tym obrazem kapłan połączył ich sakramentem małżeństwa na dobre i na złe, dopóki śmierć ich nie rozdzieli. Wtedy ksiądz Bartnik osiodła konika i przyczłapią z Górzanki, albo Prawosławny z Komańczy się pofatyguje. Zdarza się, że protestancki Pastor przybywa z nimi z daleka. Ucztę weselną urządzają wtedy na pochyłym stole obok szopy, gdzie Zbyszek trzyma te różne łopaty, grace, kielnie i siekiery. I rower, jaki mu ktoś kiedyś podarował. I tam, na tym pochyłym stole, rozłożą kanapki wyciągnięte z plecaków i herbatę, przestygłą już nieco, z termosów rozleją do kubków. Na ogół mają, przygotowaną na tę okoliczność, butelkę szampana i też użyją do „Biesiady Weselnej”.
Odnajdziesz tę Świątynię jadąc drogą z Dołżycy do Terki. Tam, między osadami Buk i Polanki, jest szlak prowadzący na zachód. Szlak wspina się stromo pod górę. Dość niebezpieczny, chwilami tuż na krawędzi przepaścistego wąwozu, gdzie w dole pieni się i szumi potok spływający z Łopiennika.
Świątynię zobaczysz w ostatnim momencie. Wychynie znienacka zza drzew, właśnie w chwili, gdy już zwątpiłeś i wydaje Ci się, że pobłądziłeś i pomyliłeś szlaki.
Czegoś takiego nie ma nigdzie więcej na świecie.