Читать книгу Pani Kebab. Opowieść polskiej emigrantki - Kamila Czul - Страница 10
Pani Kebab idzie do szkoły
ОглавлениеCiemno jak w dupie.
Budzik dzwoni, zanim zdążę na dobre zasnąć. Rzeczywistość dzwoniła, chciała się widzieć z tobą. Podnoszę się jak wampir z trumny i tak też się czuję, gdyż rzeczywistość jest niestety taka, że jest szósta rano w Leeds i leje. Po omacku się obijam, kawę se robię, fajkę se robię, kreski se na zapuchniętych powiekach maluję. Zaraz wyjdę i dostanę w pysk deszczem, dostanę w pysk wiatrem, parasol się wygnie w szmatę, obluzowana płytka w chodniku obrzyga znienacka nogi aż do kolan.
Tkwię, tkwię, stoję. Dym klei mi się do rąk, do mankietów, przywiera do twarzy w tej wilgoci. Pokrywa mnie całą szarym pyłem, szarą powłoką, żebym elegancko pasowała do otoczenia. Klnę w duchu Leeds i deszcz, i autobus, co zapewne przerwę se zrobił na kawę ze starbaka i gazetkę „Metro” w cieple czyta, a ty stój, deszczem w pysk, wiatrem w ryj.
Przyjechał wreszcie. Chcę wsiadać, książkę wyjąć, ukraść te jeszcze trochę czasu, ale nie. Przede mną każdy po kolei bilet miesięczny kupuje. Kierowca liczy po pensie, potem drukuje, odkleja, nalepia, język wysunął, najważniejsze jego zadanie na dzisiaj, coby równo z brzegiem bilet nakleić na papier.
Kiedy wreszcie przychodzi moja kolej, macham biletem zawczasu kupionym. Siadam i od razu podskakuję, bo na siedzenie ewidentnie ktoś nalał. Nie wiem czego i sprawdzać nie będę, ale znów czyjś smród będę cały dzień ciągnąć za sobą, to pewne. Siadam wreszcie, okna zaparowane, wali wszędzie starą szmatą, dzieciory się drą w wózkach. Niewiele starsze od nich matki o czerwonych włosach żują gumę i patrzą w okno. Też patrzę.
Dojeżdżam, wysiadam. Idę przez senne miasto na drugi przystanek. Codziennie w tym samym miejscu mija mnie maleńki człowieczek z ogromną, łysą głową. Ma za dużą kurtkę i dodaje mi odwagi, gdy tak dzielnie idzie co rano na spotkanie światu. Powtarzam akcję z autobusem i już nawet siedzę wygodnie, gdy nagle gdzieś na peryferiach widzenia miga mi nagle dobrze znajoma czerwona czapka. Momentalnie wciskam się głębiej w siedzenie, znikam, coraz szybciej czytam, chociaż wiem, że wszystko na próżno. Już po chwili słuchawka zostaje brutalnie wyszarpnięta z mojego ucha. Zrezygnowana odwracam głowę.
– Dobry – szczerzy się dobroduszna, pryszczata twarz. – A ty wiesz, ja wczoraj autobus!
– Cześć, Gileta. Autobus – odpowiadam tonem raczej twierdzącym.
Gileta ma 15 lat i uczę ją od roku.
– Autobus i moja mama! Iść! My do sklep i idzie pani, i ona bum! Autobus, ona, bum!
– A tobie nic się nie stało?
– My nie, ale pani bum, autobus stop. O jaaa. – Gileta kręci głową i przez resztę drogi zostaję zmuszona do wysłuchania hitowej składanki litewskiego disco.
Wysiadamy obie. Uśmiecham się uprzejmie i kiwam głową, ale jednak sałatka słowna Gilety to jak na tę porę dnia dla mnie trochę za dużo. Wieje tu jeszcze bardziej niż wszędzie. Jedną ręką kaptur naciągam na głowę, drugą parasol ustawiam pomiędzy swoją twarzą a światem. Niebo ledwie co przejrzało. Księżyc wisi jeszcze, troszkę go widać spod szczelnej pokrywy chmur. Żyjemy tu jak pod kocem, szarym kocem z demobilu, pod nasiąkniętą płachtą z namiotu harcerzy. Koloniści idą równo, koloniści idą równo, nieraz któryś wdepnie w błoto, ale się nie martwi o to. Lato jest co roku. Przez jeden weekend. W maju. Ulice zapełniają się wtedy gołymi do pasa chłopami i całe Leeds leży plackiem po trawnikach.
Ale daleko stąd do letniego weekendu, daleko jak na Marsa w ten tu listopadowy poniedziałek, w tą ósmą po godzinnej podróży rano, na tym tu wygwizdowie, na tym betonowym placu w nieciekawej dzielnicy.
Liczę do dziesięciu i wchodzę do szkoły.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.