Читать книгу Pani Kebab. Opowieść polskiej emigrantki - Kamila Czul - Страница 12
Marta
ОглавлениеSiedzę w ciemnawym pokoju nagrań wideo na jednym z komisariatów. Niedługo go zamykają, większość sprzętu i załogi już się przeprowadziła, więc ogromny, pusty budynek robi jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż zazwyczaj, choć leży wśród zieleni. Na zewnątrz świeci słońce, co na nie z utęsknieniem spoglądam. Na zewnątrz mieszkają bogaci, na zewnątrz są organiczne marchewki w ogródkach, i kotki w obróżkach, i młode matki w fajnych autach, i babcie w skórzanych butach.
Tutaj, w środku, po kątach leżą koty z kurzu, po ścianach pełzną ślimaki wilgoci, kwitną wielobarwne kwiaty z dwudziestu warstw starej farby. Okrywają się pyłem nienowoczesne magnetofony, gniją na nich zapisane zbrodnie, śniedzieją łzawe i krwawe wyznania. Starzeje się brzydko sraczkowate linoleum, wyślizgane policyjnym butem i niejednym adidasem. Pusto, głucho i cicho, nie słychać ani monotonnego blipania krótkofalówek, ani złorzeczeń z celi. Telefony milczą.
My też.
Przede mną siedzi młody policjant, ubrany w wygodny podkoszulek, w czarnych bojówkach i rozklapanych glanach. Roztacza aurę pewności siebie i spokojnego profesjonalizmu, który na pewno niejedną ofiarę ukoił i na niejednego świadka wpłynął uspokajająco. Lecz nie dziś. Nie teraz. I nie na tego.
Marta ma włosy rude, obcięte na jeżyka, brązowe oczy i delikatne, wąskie usta. Kiedy tu przyszła trzy godziny temu, miała też wyrazisty, staranny makijaż. Teraz jej policzki znaczą beżowe smugi, a jej łzy płyną czarne. Czarne jak te słowa, od których ugina się policyjna taśma, a każde mi drutem kolczastym, krwią przez gardło przechodzi.
– Proszę opowiedzieć od początku. Jak pani poznała tego człowieka?
– Jak nas policja zabrała z tej fabryki.
– Z jakiej fabryki?
– Nad morzem. Tam, gdzie nas przetrzymywali. Zmuszali do pracy.
– Ach tak. – Policjantka zerka w notatki. – Przewieziono panią do bezpiecznego ośrodka w Yorkshire.
– Tak. I przez jakiś czas było dobrze. Dostawaliśmy trochę pieniędzy i było mieszkanie. I miałam nadzieję. Ale potem zasiłek się skończył, nie miałam pracy. I nie miałam co jeść.
– Rozumiem. I wtedy go pani poznała? Gdzie?
– W polskim ośrodku. Bo poszłam na darmowy obiad.
– I zostaliście przyjaciółmi?
– Można tak powiedzieć. Był miły. Powiedział, że kiedy będę głodna, mogę do niego przychodzić na obiady. Że on się chętnie podzieli.
– I poszła pani?
Dwie okrągłe łzy toczą się w dół, po podbródku, po szyi.
– Poszłam. Mąż odradzał, ale ja poszłam. Żeby coś zjeść.
– I często tam pani chodziła?
– Z początku nie. Potem coraz częściej. On obiecywał, że załatwi pracę, że ma znajomych. Że nam pomoże, wyciągnie z biedy.
– I pani mu uwierzyła?
Dwie kolejne łzy żłobią kanaliki w pudrze i giną, starte dłonią.
– Nie miałam wielkiego wyboru. Mogłam uwierzyć albo nie jeść.
– I co dalej? – Policjantka posyła jej krzepiący uśmiech.
– Potem się zaczęło.
– Co się zaczęło?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.