Читать книгу Pałuba. Sny Marii Dunin - Karol Irzykowski - Страница 11
VII
ОглавлениеUlice miasta były mi znane, zastanowił mnie jednak ruch, jaki na nich tej nocy panował. Wielu ludzi, można by nawet powiedzieć fale ludzkie płynęły ku jakiemuś punktowi, porywając mnie z sobą. Byli to, jak wnet zmiarkowałem, członkowie Bractwa Wielkiego Dzwonu — wszyscy mieli na głowach błazeńskie czapki z dzwoneczkami i biegnąc kłusikiem, dzwonili sobie. Poznałem kilku z nich; uścisnęli mi w milczeniu dłonie i zaprowadzili mnie na plac Trzech Gwiazd.
Jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałem, że ten plac w nocy przedstawiał się zupełnie jak — świątynia! Domy, które za dnia wydawały się porozrzucanymi tak prozaicznie i przypadkowo, teraz tworzyły oryginalną, architektoniczną całość, gzymsy, okna i mury układały się w strzeliste ornamenty, zaś bramy, arkady i dachy jakby pochylały ku sobie u góry czoła, przedstawiając niedokończoną kopułę, spoza której przez szczeliny świeciły gwiazdy. Nie było jednak czasu zastanawiać się nad tymi szczegółami, w których przeczuwałem materiał symboliczności i aluzyjności do arcypoważnych studiów na lat kilka, gdyż właśnie rozpoczęła się jakaś ceremonia, która zajęła całą moją uwagę. Opisowi jej poświęciłem osobny ustęp w moim znanym dziele etnograficznym, do którego też odsyłam moich czytelników, a tutaj dodam tylko jeden, opuszczony tam, mniej ważny szczegół. Oto jakiś człowiek stał w środku i niby z wielkim natężeniem — bo aż do ziemi przysiadał — ciągnął za długą, gdzieś w górze zaczepioną taśmę, naśladując ruchy kogoś zawzięcie dzwoniącego, a członkowie Bractwa pokładali się od śmiechu.
Obrzędy
Stałem wśród tłumu, obserwując, rozmyślając i notując — naraz usłyszałem wymówione głośno swoje imię, a ktoś ujął mnie lekko za rękę. Była to Hermina ubrana w fantastyczny biały kostium z emblematami przedstawiającymi dzwony. Uczułem potrzebę wynurzenia jej wszystkich swoich bólów i już miałem przemówić, lecz ona dała mi znak milczenia i zaprowadziła mnie przed trybunę, na której ujrzałem najstarszych i najszanowniejszych członków wielkiego Bractwa. Twarze ich były typowe: nosy orle, czoła wysokie, duże brody spływały im na piersi, a w oczach widniał nie tylko rozum, ale i chytrość, i szyderstwo, cnoty wyższe od rozumu. Czułem się przez nich na wylot poznanym, ale zarazem właśnie dlatego ogromna ufność upajała mnie i spuściłem oczy raczej z radości jak z obawy. I usłyszałem:
—Jesteśmy stróżami świata, a ród nasz posiany od wieków na granicy Ziemi a Opatrzności, chociaż nie Opaczności. Kołyszemy kołyskę ludzkości, spędzając jej muchy z nosa — bezinteresownie i niewidzialnie. Nie jesteśmy sternikami okrętu, lecz utykaczami szpar; bez nas poszedłby statek na dno. Wyłapujemy wszelakich przemytników i zdrajców i albo skazujemy ich na truciznę przyrządzoną z ich własnej krwi, albo pakujemy ich na miłe a pożyteczne zabawki do naszej dzwonnicy. Wyrabiamy śmiech ludzki i chichotanie, a łzy mieszamy tylko jako przyprawę, wszak ci sól zawierają. Jesteśmy niespożyci, rdza nie pokrywa naszych żelaznych kości, boimy się tylko bimbamu wielkiego dzwonu, lecz od czegóż wata w uszach naszych? Wszakże jesteśmy bractwem takiego dzwonu, którego nie było i nie ma, dlatego nazwa nasza trafnie jest dobrana. Całujmy tedy paznokcie stóp Boskich, a podstawiajmy nogę szpetnym przemytnikom!
Pojąłem głęboką ironię tej błazeńskiej przemowy, która swoją śmiesznością uprzedzała śmieszność i była podobna do kłębka linii spiralnych zakończonych wewnątrz figlami. A pan Acheronta Movebo kończył piskliwym i uroczystym głosem:
— Chceszli być tym, kim jesteś? Chcesz być bratem naszym? Więc zaprowadźcie go do dzwonnicy!
Zbliżyła się do mnie Hermina i przepasała mi chustką oczy. Potem w milczeniu prowadzono mnie, a częścią niesiono w rozmaitych kierunkach, nie wiem jak długo. Nie zważałem jednak na to, gdyż wciąż czułem za sobą Herminę, a to mnie upajało i napełniało błogością. W jakimś krużganku czy też na stopniach zachwiałem się i głowa moja dotknęła jej ramienia — a wtedy ona pocałowała mnie w czoło. Poznałem z tego, że naokoło nas musiało być zupełnie ciemno, lecz zachowałem się spokojnie.
Kiedy mi zdjęto przepaskę, ujrzałem przed sobą przepaść, podobną do krateru wygasłego wulkanu. Schodziło się po platformie w lejkowate zwężenie prowadzące do jakiegoś podziemia, podziemie to zaś było podobne do wnętrza kopalni: mnóstwo tam było świateł i mnóstwo ludzi po schodkach i drabinkach. Co mnie jednak szczególniej uderzało, to nie rozmiary, lecz forma kopalni. Rdzeń jej stanowiła góra, nie wiem już jakiego kruszcu, okrągła jak kopuła, jej zaś stoki sięgały w dalekie, niedostrzegalne okiem przestrzenie. Ściany kopalni były mniej więcej równoległe do powierzchni góry, tworząc wklęsłość dla jej wypukłości w ten sposób, że gdyby np. do krateru nalano roztopionego szkła i po wystygnięciu masy skruszono formę, to wydobyto by zeń wielkie szklane naczynie, podobne do kielicha dnem przewróconego 4 .
— To jest dzwonnica! — rzekła Hermina.
— Gdzie?
— Gdzie dzwon? Tego ja nie wiem i tego nikt nie wie.
W tej chwili błysła mi myśl genialna:
— A gdyby to był właśnie negatyw...
Hermina rozśmiała się impertynencko i rzekła:
— Kochany panie doktorze, na te i tym podobne myśli wpadało już wielu najznakomitszych inżynierów naszych. Istnieje o tym przedmiocie ogromna literatura, a jeszcze większa kołowacizna. W ostatnich czasach np. podzielono się na dwa obozy: jedni utrzymują, że negatyw jest dzwonem szczytnych ideałów, inni, że jest kielichem użycia. Ale więcej mi o tym powiedzieć nie wolno.
— Aż kiedy?
— Aż nam zaprzysiężesz 5 tajemnicę.
— Cóż robią ci ludzie na stokach góry? — spytałem znowu po chwili.
Dźwięk
— To robotnicy, którzy kopią za dzwonem — kosztem naszego bractwa. Z pokolenia na pokolenie utrzymuje się tradycja, że w głębi ziemi, na której mieszkamy, znajduje się olbrzymi dzwon. Przed bilionem lat słyszano jego głos rozbrzmiewający gdzieś po wnętrznościach gór i wtedy na powierzchni ziemi szalały burze, biły pioruny, latały dziwne zwierzęta, a wszystkie linie psychiczne między ludźmi przedłużyły się i przecięły. Toteż gdy nam się czasem zdaje, że słyszymy jakieś głębokie echo, rozdrażnieni wściekamy się, hulamy, mordujemy się wzajemnie i podpalamy nasze domy, a kiedy minie chwila szału, wracamy do spokojnego życia i kochamy się jak króliki. Zresztą te fałszywe alarmy dają nam dużo emocji. Więcej mi powiedzieć nie wolno.
— Dlaczego?
— Spójrz, jaki los czeka zdrajców tajemnicy!
Tu wskazała palcem na grupę ludzi w jednym zakątku kopalni, pochyloną nad jakimś ruchliwym przedmiotem. Zbliżyłem się do nich i ujrzałem człowieka przybitego do skały za język; ludzie ci naigrawali się z niego i szczypali go w pośladek, on zaś piszcząc wierzgał nogami na wszystkie strony.
— Nie trwóż się jednak o tego człowieka — rzekła Hermina — nic mu się nie stanie. Źle by z nami było, gdyby nasze posłannictwo zależało tylko od dyskrecji jednego człowieka; jest ono daleko lepiej ubezpieczone. Zaczyna pan pojmować? To zjedziemy na dół na próbę słuchu.
Siedliśmy w windę i spuszczono nas na samo dno kopalni. Położyłem się na ziemi i przytknąwszy ucho do jednego z lejków wkręconych w ziemię, łowiłem całą godzinę echa z podziemi. Nic; głucho było. Kiedym już miał wracać na świat boży, spytałem dziewczynę:
— Po cóż tedy ci robotnicy? Dlaczego kopiecie za zgubą i hańbą waszą, wy paradok- siarze?
Hermina poczęła się znowu litościwie śmiać, jakby się dziwiła mojej niepojętności, i podała mi jakiś przedmiot. Były to różowe okulary. Włożyłem je na nos — i o dziwo! w mniemanych robotnikach poznałem wszystkich członków Bractwa, z którymi dopiero co się rozstałem.
I teraz powtórzyła się znowu ta sama historia z przepaską i ta sama karuzela wśród ciemności, po czym ujrzałem się znowu niespodzianie przed trybuną pana Acheronty Movebo i jego towarzyszy, którym Hermina przedstawiła mnie następującymi słowy:
— Oto nasz brat, głuchman.
Gratulowano mi ze wszystkich stron, ściskano mi ręce, całowano, obdzwaniano mnie czapeczkami, a potem zaprzysiągłem uroczyście rotę, składającą się z trzech punktów, które są pozornymi sprzecznościami. Niestety punktów tych wyjawić nie mogę, bo to są tajemnice każdego z nas (tj. członków Bractwa) ze sobą samym, a przed wszystkimi.
Zabraliśmy się zaraz do pracy. Pan Acheronta, wszedłszy znowu na trybunę, oznajmił:
— Bracia dyskretni! Teraz wytrzeszczać oczy! Przystąpimy do głosowania Klapy Bezpieczeństwa!
Przed nim leżała na stole wielka mapa z mnóstwem kółek połączonych ze sobą odpowiednimi liniami. Każde kółko przedstawiało duszę ludzką. A pan Acheronta wrzasnął:
— Zbliż się teraz, szlachetna denuncjantko, i wyjmij szpilkę z pięknych loków swoich!
Hermina tak uczyniła, a śliczne jej włosy spłynęły aż do stóp. W palcach jej zabłysła diamentowa szpilka, którą trzymała obróconą w dół, nie dotykając nią jednak mapy, a utkwiwszy wzrok w niebo. Wnet na kilku punktach mapy kółka zaszły krwią. Serce mi się ścisnęło bolesnym przeczuciem, a jednak kiedy potem przyszło do głosowania i moje jedyne „veto” zrównoważyć mogło wszystkie inne głosy, ogarnęło mnie poczucie solidarności i obowiązku. Zemdlałem tylko z żalu, lecz na pocieszenie ożeniono mnie jeszcze tej samej nocy z Herminą.