Читать книгу Pałuba. Sny Marii Dunin - Karol Irzykowski - Страница 6
II
ОглавлениеKobieta, Mężczyzna, Słowo
Kiedy się nazajutrz z Marią znowu zobaczyłem, czułem nieświadomie, że czar pierwszy prysł. Przyczyniło się do tego zwłaszcza jej dziwne zachowanie się. Dała się całować bez ceremonii, a mówiła przy tym rzeczy tak niezrozumiałe i dwuznaczne, że po pewnym czasie musiałem ją spytać o wytłumaczenie. Zmieszała się mówiąc, że żartuje, potem patrzyła na mnie długo i nic nie mówiąc odeszła. Tym razem nie goniłem jej, zostawiając ją losowi. To poskutkowało. Hardość jej została złamana i Maria przyszła sama do mnie, prosząc o wysłuchanie pokornie, ze spuszczonymi oczyma. Kazałem jej opowiadać. Historia Marii Dunin wyglądała mi na bajkę z Tysiąca i jednej nocy, zdawało mi się chwilami, że ona drwi ze mnie. Lecz ton jej głosu przyciszony, głęboki, a często łkający przekonał mnie, że tak nie jest. Opowiadanie jej zainteresuje bezsprzecznie każdego. Aby uniknąćchaotycznych wyrażeń mojej kochanki, opowiem sam wszystko.
Sen, Noc, Życie snem
Maria Dunin prowadziła od paru lat życie pełne sennych widziadeł. Dzień dla niej prawie nie istniał, a wszystko, co w nim było, miało dla niej tak małe znaczenie, że często zapominała dziś to, co się stało wczoraj, i ktoś niepobłażliwy mógłby ją nazwać — przepraszam za niesmaczne wyrażenie — głupkowatą. To, że wypadki jednego dnia łączą się z wypadkami dnia następnego, że zasnąwszy dziś na jakimś miejscu, budzimy się jutro w tym samym miejscu i wśród tych samych stosunków — ta podstawa rzeczywistości była dla niej bagatelką. Hm! Dziwna jakaś atrofia. A przecież noc czymże jest? Mrowiskiem snów i marzeń, które rozwiewa każdy poranek. A jej właśnie o zmierzchu zaczynało żywiej bić serce. Jak na święto lub na jakąś uroczystość ubierała się we wszystkie swoje klejnoty, rozplatała włosy i zasypiała jak pisklę pod skrzydłami czarnego ptaka nocy, pogrążając się w toń snów.
Sen, Kobieta, Mężczyznz, Życie snem
Sny to jednak były, jakich może żaden człowiek nie śnił na ziemi, pełne grozy i szaleństwa. Ukazywała się w nich uporczywie postać mężczyzny nieznanego Marii, którego twarzy nawet widzieć nie mogła. I jego tylko wola, jego myśli panowały w tych snach, a Maria po daremnych wysiłkach oporu oddała mu się zupełnie i tęskniła do jego przybycia ze strachem i drżeniem, jakby pod wpływem ogromnej hipnozy. A ten chorobliwy fantom, który ją prześladował, grał rolę kochanka, uczył ją sztuki miłosnej, prowadził ją ze sobą w światy halucynacji, obłędu i dziwów.
Trudno by było opowiedzieć sny te w całości, z całym ich aparatem wspomnień i odsyłaczy. O ilem zauważył, mimo chaotyczności miały związek ze sobą; gorączka miłosna rosła w nich coraz bardziej i zrywała wszelkie pęta.
Raz ujrzeli się wśród olbrzymiego tłumu, który wyległ na ulice miasta zalanego tysiącem świateł; ludzie, cisnąc się do jakiegoś widowiska, rozdzielali ich ciągle, to znowu zbliżali, tak że ich dwoje mówić ze sobą nie mogło, a trwało to — we śnie — długie lata. Innym razem znaleźli się na dwóch łóżkach przytykających do siebie węższą krawędzią i oparłszy ręce na poduszkach patrzyli sobie w oczy, milcząc. To znów zdawało jej się, że zajeżdża po nią diamentowa kareta; ona wsiada i jedzie z nim do kościoła, tak wielkiego, że na jego posadzce było jakieś miasto, jak pod kloszem, a na stropach wiszące jeziora, z których jedno nazywało się Głęboczyzna. Naznaczali sobie schadzki na następną noc, rozmawiali zaś o takich rzeczach, o jakich ludzie nawet pojęcia nie mają — Marii brakło słów na ich określenie. Albo klęczeli nad dwoma strumykami płynącymi równolegle w przeciwne strony i posyłali do siebie na skrawkach papieru słowa — jakie? dowiedzieć się nie mogłem. Nie całowali się nigdy, chociaż zachowywali się wobec siebie swobodniej niż mąż i żona, a co najdziwniejsze: potrafili zamieniać swoją płeć dla zabawki. A jednak słowo „miłość” nie padło nigdy w ich snach, raczej był w tym odcień nienawiści, bo nieraz czyhali na siebie wzajemnie, aby się zamordować, i knuli plany tortur okropnych i wstrętnych. Ileż to razy szła za nim przez ciemne gąszcze, kryjąc na piersiach narzędzie mordercze; on, niby nic nie przeczuwając, zwalniał kroku zamyślony, a przez jego przeźroczyste ciało widać było bijące czerwone serce. Rzuca się na niego, aby się go pozbyć raz na zawsze, lecz on nagle zmienia się w słup ognia, który ją otacza, przykuwa do miejsca i przepala na wskroś. Te obopólne okrucieństwa podsycały tylko ich szał, a tęsknota szukała sobie wyrafinowanych trudności i dróg zaspokojenia:
Byli albo oddzieleni od siebie, zakuci daleko w głębi skał granitowych, albo chodzili ze sobą, spotykając się w różnych częściach świata. Przestrzeń nie była im żadną przeszkodą, bo unosili się w niej nie jak ptaki, bo skrzydeł nie mieli, ale jak duchy samą wolą tylko, dążąc ku sobie z nieprzepartą siłą dwóch rzek spływających się w jedną. Byli echem i szukającym głosem, spragnionym podróżnym i źródłem tryskającym nagle na pustyni, artystą i błyskawicą pomysłu, lub znajdowali wspólne cudowne mieszkanie w jednej piersi człowieczej. Szukali się jako dwoje dzieci leżących na jednej pościeli, szukali się na gwiazdach, siedząc na srebrnym rogu księżyca lub błądząc po śnieżnych polach na pierścieniu Saturna; to znowu żyli razem w jakiejś chacie ze śniegu i lodu i pielęgnowali w niej róże, róże zimowe o cudownej barwie i woni. Raz spuszczano ich windą w głąb jakiejś czarnej kopalni; winda się przerwała, a oni oboje latami spadali w przepaść świata bezdenną — albo też śniła o sobie i o nim jako o dwóch wężach olbrzymich, o skórze z pstrymi pręgami jak u tygrysa, splecionych ze sobą silnymi skrętami i drzemiących niedbale gdzieś pod niebotycznymi drzewami strefy podzwrotnikowej.
Ale najczęściej wśród tych snów powtarzał się jeden, będący prawie jasnowidzeniem: oto widzieli siebie samych śpiących w jakichś zamknięciach i świadomi byli tego śnienia swojego, leżąc jakby w marmurowych trumnach na dwóch końcach świata i czekając dnia zmartwychwstania, który im miało zwiastować uderzenie wielkiego dzwonu.
Wzruszona wyznaniem, przejęta strachem i rozpaczą, z powodu swego okropnego wyjątkowego stanu, którego nędzę dopiero teraz podczas własnego opowiadania poznawała, ukryła Maria Dunin głowę na moich piersiach i płakała tak, że przez kamizelkę czułem jej łzy gorące. Czasem, przerywając zwierzenia, wpatrywała się nagle osłupiałym wzrokiem przed siebie, wyrywała się z moich objęć, chcąc biec do jakiegoś widziadła, którego daleką wolę czuła nawet przez mgłę opowiadania. Był to smutny nad wyraz widok: Maria Dunin wydawała mi się posągiem niewoli przykutym do łańcucha, którego koniec ginął gdzieś w nieprzejrzanych nocnych czeluściach.
Roztkliwiłem się. Aby ją uspokoić i pocieszyć, całowałem ją w czoło, oczy i usta, mówiłem, że ją kocham, że ją uratuję itd. i rzeczywiście w chwili, kiedy to mówiłem, wierzyłem święcie, że przyrzeczenia dotrzymam.
Byłem podówczas bardzo młodym i nie widziałem ani cienia fałszywości w jej rzekomo serdecznym zwierzeniu. A przecież potem pokazało się, że zwierzenie to utrwaliło właśnie Marię Dunin w jej szaleństwach. Zakochany jak student, wziąłem się do sprawy Marii Dunin na serio, postanowiłem wytężyć wszystkie siły ducha, aby ją z dręczących snów wyzwolić. Wpływałem na nią rozmową spokojną, bez egzaltacji i starałem się zapoznawać jej umysł i serce z miłością pełną cieplika i humoru. Wywierało to na nią ogromne wrażenie, niespokojne jej, fantastyczne sny ustały, lecz takie przestanki zdarzały się nieraz już i przedtem bez widocznego powodu.
Idealista
Mówiłem już, że wszyscy byli mi wdzięczni za to przezorne postępowanie z Marią; oddano mi ją nawet osobnym dekretem pod obserwację. A tymczasem poznawałem coraz lepiej ludzi, którzy żyli naokoło Marii Dunin, wsłuchiwałem się niejako w ich życie i przyswajałem sobie ich ideały, do których miałem dziwną, wrodzoną widocznie skłonność. Lecz nie mogłem wstąpić do ich grona, póki nie rozwiążę zagadki BWD. I oto raz nastał dla mnie dzień uroczysty: wpadłem na myśl, że BWD znaczy „Bractwo Wielkiego Dzwonu”, czyli bractwo nawoływaczy, a może poszukiwaczy ideału. Odkryciem tym pochwaliłem się zaraz przed panem Acherontą, który wysłuchawszy mych słów tchną- cych radością wykrzyknął: „Ależ wybornie, młodzieńcze!” i uśmiechał się protekcjonalnie i chytrze. Ale ja byłem jeszcze chytrzejszym, bo nie wspomniałem mu ani słówka, że na rozwiązanie owej zagadki naprowadził mnie pewien niezrozumiały szczegół z opowiadania Marii Dunin.
Pan Movebo poklepał mnie po ramieniu, co było urzędową formą przyjęcia mnie do nowicjatu, a ponieważ moje odkrycie wprawiło go w wyśmienity humor, poufale kazał mi iść ze sobą i zaprowadził mnie do pewnego tajemniczego budynku, w którym codziennie odbywał inspekcję. Była to, jak się teraz dowiedziałem, Hala Manometrów. Zastałem tam Herminę, która milcząc podała panu Acheroncie ostatni biuletyn manometrowy. Starzec przebiegł go bystrym okiem i uśmiechnął się z zadowoleniem, potem jednak sam badał stan ciśnienia na najważniejszych manometrach, których połączenia z światem zewnętrznym dojrzeć nie mogłem. Szczególnie koło jednego manipulował pan Movebo dość długo, lecz potem podniósł się z rozjaśnioną twarzą i zatarł ręce wesoło. Robota była skończona. Pan Movebo oznajmił, że dzień ten będzie zapisany w annałach Bractwa jako wyjątkowo pomyślny, po czym tak się rozochocił, że kazał Herminie wykonać przede mną jakiś egzotyczny taniec i sam jej do niego przygrywał na jakimś instrumencie w rodzaju organów, w którym odzywały się dzwony.