Читать книгу Czysty ogień - Karolina Andrzejak - Страница 3
ОглавлениеNAWIEDZAJĄCY SNY
Co, jeśli anioły nie mają skrzydeł?
Co, jeśli w swych gładkich, czułych dłoniach dzierżą miecze?
Miecze zbroczone krwią...
Przyjazd
Terminal przylotów pełen był zniecierpliwionych i zmęczonych pasażerów. Z zainteresowaniem śledziłem podróżnych szukających w tłumie znajomych twarzy swoich krewnych. Najbardziej lubiłem ten moment, gdy członkowie rozdzielonych rodzin padali sobie w ramiona. Na każdym lotnisku świata powitania wyglądały tak samo. Stęsknieni ludzie obejmowali swoich rodziców, dzieci lub partnerów z nadzieją, że ten prosty gest przegoni cierpienie spowodowane długą rozłąką. Bez względu na wiek, kolor skóry czy wyznanie tęsknota boli tak samo.
Zdusiłem w sobie narastające uczucie goryczy i z westchnieniem spojrzałem na zegarek. Człowiek, który miał mnie odebrać, spóźniał się już dwadzieścia minut. Co za brak profesjonalizmu. Kręcąc głową, spojrzałem na tablicę informacyjną. Za dziesięć minut startuje samolot do Berlina, za dwadzieścia minut do Londynu. Oddałbym wszystkie papierosy świata za możliwość znalezienia się na pokładzie jednego z nich.
Niestety, wylądowałem tutaj. W Polsce. Kraju konserwowych ogórków, ksenofobów i marnej pogody. W kraju moich przodków. Mogłem potraktować tę wycieczkę jako powrót do korzeni, ale brakowało mi entuzjazmu. Przez skórę czułem pospolitość i szarugę tej części świata. Miałem ogromną nadzieję, że kilka tygodni, które przyjdzie mi tu spędzić, minie szybko, niemal niezauważalnie. Zastanawiałem się nad kolejnym negatywnym epitetem, który mógłbym dopasować do tego miejsca, gdy stanął przede mną obcy mężczyzna.
– Pan Adam Sanders? – zapytał, odsłaniając w uśmiechu szerokie, białe zęby.
Kiwnąłem głową, patrząc na jego ogromną postać. Z pewnością ważył grubo ponad sto kilogramów. Poliestrowa koszulka z trudem opinała potężną klatkę piersiową. W gładko ogolonej głowie odbijało się lotniskowe oświetlenie. Prawe oko miało kolor ciemnego brązu, a lewe szarego błękitu. Różnica była bardzo wyraźna, przez co twarz mężczyzny – toporna i oszpecona bliznami po przebytej ospie – sprawiała wrażenie zbitki dwóch niepasujących do siebie połówek. W geście przywitania nieznajomy wyciągnął w moją stronę szeroką, spracowaną dłoń. Na jej wierzchu, między kciukiem a palcem wskazującym, wytatuowany był symbol anioła. Znak, w którego cieniu przyszedłem na świat i w którego cieniu przyjdzie mi umrzeć.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedział. – Problemy techniczne, nie mogłem... eee... odpalić auta. Janusz Borkowski jestem. Nie ma pan ze sobą bagażu? Cholera... pewnie nie mówisz po polsku.
Obserwowałem, jak zażenowany drapie się w głowę. Po chwili zastanowienia zaczął powtarzać swoją wypowiedź po angielsku. Szło mu bardzo opornie. Pojedyncze słowa poprzedzały długie pauzy i westchnienia. Uznałem, że oszczędzę mu tych męczarni.
– Spokojnie. Mam tylko podręczny bagaż i całkiem dobrze rozumiem język polski.
– No i całe szczęście. – Odetchnął z wyraźną ulgą.
– Mój dziadek był Polakiem – wyjaśniłem. – Nauczył języka moją matkę, która później uczyła mnie i mojego brata. Znajomość angielskiego, jak widać, nie bywa gwarancją skutecznej komunikacji. Przynajmniej tutaj.
Ta złośliwa uwaga nie zrobiła na nim większego wrażenia.
– Zaparkowałem naprzeciwko terminalu.
Kiwnąłem głową i ruszyliśmy do wyjścia. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się przed starym mercedesem barwy zgniłego jabłka. Spojrzałem zdegustowany na ten wehikuł czasu. Jego właściciel dostrzegł mój niesmak.
– Ważne, że jeździ.
Szarpnięciem otworzył drzwi. Wnętrze samochodu śmierdziało stęchlizną, a dywanik podłogowy po stronie pasażera obsypany był piachem. Ziewnąłem zmęczony i rozsiadłem się w fotelu.
– No to gdzie jedziemy, panie Sanders? – zapytał Borkowski.
– Do hotelu. Nie mam dziś siły na poszukiwania.
Przekręcił kluczyk w stacyjce. Po paru chwilach heroicznej walki silnik wreszcie zaskoczył.
– Proszę mi mówić Adam. Czuję się idiotycznie, kiedy słyszę „pan”.
– No tak. – Janusz zaśmiał się pogodnie. – No to fajno. Zdziwiłem się, kiedy zadzwoniliście do mnie z Dubaju. W Warszawie mieszka kilku innych zaprzysiężonych członków Organizacji i nie sądziłem, że padnie na mnie. Od ostatniej wizyty Widzącego w tej części Europy minęło chyba sporo czasu.
– Jakieś trzydzieści pięć lat.
– Trochę tutaj inaczej niż u Arabów, co?
– Tutaj jest zdecydowanie gorzej.
Chrząknął, zdezorientowany moją szorstką odpowiedzią.
– Jak długo potrwają poszukiwania w Warszawie?
– Kilka tygodni, maksymalnie dwa miesiące.
– Kilka tygodni? – Uniósł brwi. – W Warszawie mieszkają prawie dwa miliony ludzi. Kilka tygodni to bardzo mało.
– Wystarczająco. Szczerze wątpię, żeby Zapałka była tutaj.
– Dlaczego?
Westchnąłem znudzony.
– Szukamy jej od ponad ośmiuset lat w losowo wybranych miejscach. Jeden człowiek pośród sześciu miliardów. To jak szukanie igły w stogu siana. Prawdopodobieństwo powodzenia jest znikome. Większość Widzących szuka Zapałki w dużych aglomeracjach miejskich. Rzadko kiedy któryś z nas decyduje się na podróż w dzikie zakątki świata, choć w sumie równie dobrze jak w Nowym Jorku Zapałka może się urodzić w amazońskiej puszczy. Na moje oko szukanie potrwa jeszcze kilka wieków. Kilka epok i kilka pokoleń.
Odwróciłem głowę w stronę ulicy. Zawsze dziwił mnie widok bujnej roślinności w środku upalnego lata. Niezwykły widok dla kogoś, kto dorastał w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Westchnąłem głęboko na wspomnienie rodzinnego kraju. Brakowało mi zapachu morza i piasku zawieszonego w powietrzu. Tęskniłem za futurystycznym Dubajem, pędzącym w szeroko rozstawione ramiona gospodarczego rozwoju. Przymknąłem powieki, wspominając lazur wody Zatoki Perskiej. Dubaj, mój Dubaj. Jedyne miejsce, które mogłem nazwać domem, było teraz tak daleko, że jego obraz zdawał się fikcją. Jak nierealna kraina zamknięta na pojedynczej klatce filmowej.
– Jestem pewien, że ją znajdziemy – odparł Janusz.
Jego podejście nie dziwiło mnie aż tak bardzo. Był zwykłym, nieuzdolnionym członkiem Organizacji i nie pojmował ogromu pracy, jaki w poszukiwania Zapałki wkładali Widzący. Jak przystało na typowego zaprzysiężonego, płacił comiesięczne składki i uczestniczył w zgromadzeniach, podczas których wysłuchiwał wystąpień Przewodniczącego. Na tym jego obowiązki się kończyły. Moje życie wyglądało zupełnie inaczej.
– Skąd bierze się ta pewność?
– To proste. Nikt się jej tutaj nie spodziewa, a los uwielbia zaskakiwać ludzi – stwierdził.
– Z tym się akurat zgodzę: nie spodziewam się jej tutaj zupełnie. – Ziewnąłem po raz drugi.
– Wiadomo przynajmniej, czy to kobieta, czy mężczyzna?
– Nie, i nie ma to dla nas znaczenia. – Przyjrzałem się jego silnym przedramionom i podróbce roleksa na nadgarstku. Ten tandetny styl wzbudził we mnie sympatię. Mężczyzna był zupełnym przeciwieństwem osób, z którymi pracowałem wcześniej. Nie wyczuwałem w nim chorego fanatyzmu. Wręcz przeciwnie, przepełniała go ciepła nadzieja. Rzadkość wśród członków Organizacji.
– Czym się zajmujesz na co dzień? – zapytałem.
Parsknął rozbawiony.
– Lepiej zapytać, czym się nie zajmuję. Ostatnio pracowałem w agencji ochroniarskiej. Wcześniej byłem wojskowym, ale mała płaca, a gęba obita, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
– Tak jakby – mruknąłem.
– Zresztą kogo obchodzi to, co było kiedyś. Ważne, że od dzisiaj pracuję dla ciebie! Czuję, że będzie dobrze. Znajdziemy Zapałkę i dzięki nam świat stanie się lepszy. – Zaśmiał się radośnie.
– Cóż za entuzjazm... – Spojrzałem posępnie na mijane przez nas budynki. Ich poszarzały tynk zdawał się z trudem przylegać do ścian.
W moim rodzinnym mieście ulice tonęły w bieli, tutaj królowały szarość i czerwień budek z chińszczyzną. Całe miasto przypominało nieforemną bryłę betonu. Ulice były brudne, a budynki wzniesione bez koncepcji. Dubaj, choć ściśnięty twardą pięścią ortodoksyjnego islamu, sprawiał wrażenie bardziej wyzwolonego niż ta paskudna, zakompleksiona środkowoeuropejska nora, która z zadyszką próbowała dogonić rozwinięty Zachód.
– To nie entuzjazm, tylko wiara. Co jak co, ale jako Widzący o wierze wiesz więcej niż przeciętny zjadacz chleba – rzucił z przekąsem.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na oderwaną głowę lalki Barbie, wciśniętą w schowek przy drzwiach.
– Masz rodzinę? – zapytałem.
– Miałem. – Nieudolnie próbował zatuszować smutek w głosie. – A ty?
– Wszyscy Widzący Organizacji to jedna rodzina.
– No tak... Oczywiście.
Z piskiem opon i w oparach spalin podjechaliśmy pod hotel. Goście wchodzący do budynku obrzucili nas pogardliwym spojrzeniem, jakby ten paskudny samochód burzył ich wyidealizowany obraz rzeczywistości.
– Mam jutro przyjechać o jakiejś konkretnej godzinie?
– Tak. – Podrapałem się w głowę. – O ósmej rano. Powiedz mi jeszcze, gdzie znajduje się największy węzeł komunikacyjny?
Wskazał palcem betonowe rondo.
– To jest ścisłe centrum miasta. Dobre miejsce, by zacząć poszukiwania.
Z obojętnością przesunąłem spojrzeniem po chaotycznie porozwieszanych reklamach i rozkopanym chodniku.
– Doskonale. Wolę szukać na otwartych przestrzeniach. W centrach handlowych trudniej mi się skoncentrować.
Wyjąłem z portfela plik pieniędzy i wcisnąłem je do schowka w desce rozdzielczej. Janusz wybałuszył oczy, które przybrały kształt piłek do ping-ponga.
– Myślałam, że pieniądze dostanę ostatniego dnia pracy.
– To nie zapłata. Skołuj jakiś porządny samochód z wypożyczalni. No to na razie. – Siłowałem się przez kilka chwil z pordzewiałą klamką.
– Na razie – odpowiedział niemrawo, wyraźnie urażony.
W recepcji odebrałem kartę wejściową do zarezerwowanego wcześniej apartamentu. Hotel był całkiem znośny, a co ważniejsze, niemal pusty. Nie odbiegał od standardów, do jakich przywykłem.
Zamknąłem za sobą drzwi apartamentu i oparłem głowę o ich drewnianą powierzchnię. Odetchnąłem głośno i zamaszystym ruchem ściągnąłem z siebie koszulkę, która opadła na podłogę. Obszedłem pokój i włączyłem telewizor. Nie lubiłem ciszy. Głos dziennikarza maskował samotność. Przez chwilę bezmyślnie patrzyłem na mocno upudrowaną twarz mężczyzny. Jego słowa do mnie nie docierały; wszystkie zlewały się w bezsensowny bełkot. Nerwowo przeskoczyłem kilka kanałów, aż znalazłem program muzyczny dla nastolatków. Podkręciłem głośność do maksimum, zdjąłem resztę ubrań i wszedłem do łazienki. Zostawiłem otwarte drzwi, tak by wyraźniej słyszeć dudniącą melodię.
Z ulgą poczułem wodę spływającą po zesztywniałych plecach. Oparłem dłonie o glazurę, którą wyłożono wnętrze kabiny, i zgodnie z przyzwyczajeniem spróbowałem wody. Zawsze smakowała inaczej. Afrykańska miała posmak rzecznego piasku, a w Stanach Zjednoczonych miękkiego wapienia. Polska woda była żelazista i ciężka.
Zacząłem wspominać kraje, które ostatnio odwiedziłem. Ich liczba imponowała, co tylko spotęgowało uczucie wewnętrznego wypalenia. Ciągle w drodze, bez szans na prowadzenie własnego życia. Usiłowałem przypomnieć sobie dzień, kiedy odpoczywałem, robiąc coś bez znaczenia, coś bez sensu... Pod przymkniętymi powiekami błysnęło kilka obrazów, które na próżno próbowałem przyporządkować do konkretnej daty. Od jakiegoś czasu czułem narastającą rezygnację. Może podświadomie zwątpiłem w całą tę ideę ratowania świata? Może wszystko, w co dotąd wierzyłem, było kłamstwem, ułudą? Próbą zniewolenia? Byłem zmęczony ciągłym szukaniem, wyczerpany cholerną nadzieją, która z dnia na dzień słabła, a wraz z nią słabłem i ja. Tak wiele zależało od jednego człowieka, który nie miał pojęcia, że już teraz jest dla mnie wszystkim. Człowieka, który nieświadomie zaplanował całe moje życie: od przeciętnego początku do przewidywalnego końca.
Zalała mnie wściekłość, którą skutecznie stłumiło poczucie obowiązku. Żyłem pod dyktando poszukiwań. Samo moje istnienie, sposób myślenia wywodziły się z potrzeby odnalezienia człowieka, o którym pisano jeszcze przed narodzinami Chrystusa.
Leżąc w łóżku, wsłuchiwałem się w dźwięk zegara. Monotonne tykanie rozchodziło się po pokoju niczym kroki ciężkiego zwierzęcia. Nie zmrużyłem oka. Z mieszanymi uczuciami powitałem poranek. Od pięciu lat niemal każdy dzień zaczynał się podobnie. W obcym mieście stałem się obcym dla samego siebie.