Читать книгу Czysty ogień - Karolina Andrzejak - Страница 5
Śmierć jak kobieta – bywa zmienna
ОглавлениеCały następny tydzień spędziłam w domu. Dni mijały szybko, pełne gorącego powietrza i słońca. Noce były długie, a sny... Sny były niezwykłe. Tak odmienne od tych, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Pełne niewidzialnej obecności kogoś, kogo czułam za każdym razem, gdy zamykałam oczy.
Nigdy nie zapomnę nocy będącej początkiem tych zmian. Tkwiłam wbita w ogień niczym bezbronne, pogodzone ze swoim losem polano. Niespodziewanie z nieba, które niby nie istniało, zaczął padać deszcz. Był przeszywająco zimny, ale uspokajał moje podświadome piekło. Woda zmyła resztki ognia ze skóry. Ktoś w tej ciemności krążył dokoła mnie. Nie mogłam go dostrzec, ale zdradzał go zapach. Przyzwyczajona do woni popiołu i spalenizny od razu wychwyciłam świeżość mroźnego poranka. Nie czułam się osaczona, ten ktoś nie chciał mnie przestraszyć. Oboje milczeliśmy, ale było to tylko złudzenie. Prowadziliśmy bowiem bezsłowną rozmowę albo raczej ja opowiadałam mu o sobie. Co jakiś czas chłodna dłoń muskała kosmyki moich włosów i spodziewałam się, że poczuję jej zimny dotyk także na ciele, lecz obserwatorowi ze snu najwyraźniej brakowało odwagi. W końcu się oddalił, zataczając wokół mojego ciała coraz szersze kręgi. Przyjemna rześka woń traciła na intensywności, aż zniknęła, pozostawiając mnie samą pośrodku nocy. Ogień natychmiast wrócił.
Przebudzona, zastanawiałam się, dokąd zaprowadzi mnie to szaleństwo. Minęły długie godziny, zanim zdecydowałam się wstać z łóżka. Babcia nie pytała o pracę. Ja milczałam, nie chcąc przywoływać wspomnień.
Wreszcie odważyłam się wyjść z domu. Nic nie wskazywało na to, że mężczyzna, który ukradł mi torebkę, zamierza mnie odnaleźć. Postanowiłam zgłosić kradzież na policję.
W dusznym komisariacie oficer dyżurny spisywał setki, jeśli nie miliony stron protokołu. Wsłuchiwałam się w szum wentylatora chłodzącego ciasny pokoik. Na biurku, przy którym pracował funkcjonariusz, obok sterty papierzysk stała szklanka z czerwonym kompotem. Na krawędzi śliskiej ścianki naczynia balansowała osa, kuszona słodkim zapachem. Policjant podrapał się w szyję i spojrzał na zegarek.
– To jak wyglądał ten mężczyzna?
– Miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, raczej chudy, popielate włosy. Miał tatuaż na szyi.
– Co przedstawiał?
– Nie jestem pewna, ale chyba był to motyl, albo nie... raczej ćma. – Dumna z siebie pokiwałam głową. – Tak, to z pewnością była ćma.
Notował bez końca, aż wreszcie podsunął mi pod nos ubrudzony keczupem dokument.
– Pani podpisze.
– Czy jest szansa, że odzyskam torebkę? – Patrzyłam, jak osa tonie w słodkim czerwonym soku.
– Trudno powiedzieć. – Wzruszył ramionami. – Wie pani, ile takich zgłoszeń mamy w ciągu jednego tylko dnia? A poza tym minął tydzień. Pani torebka pewnie już od dawna leży wypatroszona na jakimś śmietniku.
Świetnie, pomyślałam. Nie ma to jak wsparcie organów ścigania.
– Oczywiście będziemy szukać. – Wstał ociężale, dając mi do zrozumienia, że nie poświęci mojej sprawie ani chwili więcej. – Miłego dnia pani życzę.
Z przesadną siłą ścisnął mi rękę w geście pożegnania. Wychodząc, zobaczyłam, jak opiera nogi o biurko i zaczyna dłubać w zębach. Zdałam sobie sprawę, że nie mogę liczyć na niczyją pomoc. Otępiała podążałam wąskim chodnikiem i przyglądałam się ursynowskim blokom powbijanym w ziemię niczym monstrualne kostki domina. Czego mogli chcieć ci dwaj? Białowłosy miał obłęd w oczach.
Z zamyślenia wyrwał mnie okrzyk jakiejś dziewczyny:
– Anka?! Anka Markowska?!
Odwróciłam głowę i moim oczom ukazała się znajoma, mocno umalowana buzia Basi Zalewskiej, koleżanki z liceum. Miała włosy ufarbowane na platynowy blond i gdzieniegdzie poprzetykane różowymi pasemkami. Jej granatowe oczy mieniły się radośnie.
– Basia. – Zmusiłam się do uśmiechu. – Co u ciebie?
– Obijam się jak zawsze. Nie widziałam cię od matury! Co słychać? – Podeszła do mnie sprężystym krokiem.
– Stara bieda.
Nie chciałam na ulicy opowiadać o dramacie, który rok temu zniszczył mi życie.
– Pamiętam, że mieszka tutaj twoja babcia. Spędzasz u niej wakacje? Nie za stara jesteś, żeby cię pilnować? – Parsknęła rozbawiona.
Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Basia nie wiedziała, że mój ojciec i siostra nie żyją.
– Tak jakby – szepnęłam, zwieszając głowę.
Zaśmiała się nerwowo, zażenowana moim enigmatycznym wyjaśnieniem.
– Idę do pracy. Może mnie odprowadzisz? – zapytała i włożyła do ust cienkiego, mentolowego papierosa.
Spojrzałam na niebo. Słońce było wysoko, a perspektywa siedzenia w mieszkaniu z babcią wydała mi się zdecydowanie gorszą opcją od odprowadzenia koleżanki. Wzruszyłam ramionami, a uśmiech nieco łatwiej wypłynął na moje usta.
– Czemu nie. Gdzie pracujesz? – odparłam, udając zainteresowanie.
– W pubie Czarny Kot. – Zaciągnęła się głęboko papierosowym dymem. – Jest głośno, ale sympatycznie. Może jesteś zainteresowana pracą? Szukamy dodatkowych kelnerek i barmanek. – Mrugnęła do mnie zawadiacko.
Przyjrzałam się jej nieco uważniej. Oczy podkreśliła grubą czarną kredką, a powieki błyszczały od granatowego brokatu. Pod tą maską dość drapieżnego makijażu kryła się jednak przyjazna dusza. A praca była mi potrzebna. Cierpliwość babci kiedyś się skończy.
– Nie mam doświadczenia w robieniu drinków – wyznałam zrezygnowana.
– Jakich drinków? Anka! – Moja barwna koleżanka roześmiała się radośnie. – Nasza klientela nie jest aż tak wyrafinowana. Raz na jakiś czas do zwykłego soku pomarańczowego dodasz wódkę i voilà.
Przeanalizowałam jej propozycję i skinęłam głową.
– W takim razie jestem zainteresowana pracą.
Klasnęła w dłonie.
– Świetnie! Chodź, pokażę ci, co i jak.
Bez oporów wzięła mnie pod rękę i zaczęła opowiadać zabawne historie, które rozegrały się w Czarnym Kocie. Jej entuzjazm odrobinę mi się udzielił, ale wyparował, gdy tylko ujrzałam miejsce mojej przyszłej pracy.
Bar usytuowany był w piwnicy trzypiętrowego bloku, tuż przy ruchliwej ulicy. Wyglądał na dość przestronny, ale na tym kończyły się jego zalety. Wyłożone brązową boazerią ściany zostały obwieszone amatorskimi zdjęciami z najróżniejszych koncertów. Przy obskurnych stolikach stały równie obskurne krzesełka, każde innego koloru i kształtu.
Za barem stał starszy mężczyzna z gęstą brodą i czerwoną bandanką na głowie; spod materiału starczały siwe kręcone włosy. Wycierał kufle na piwo.
– No proszę, czyżby udało ci się namówić koleżankę do pracy u nas? – Miał niezwykle ciepły, głęboki głos.
– Tak! – Basia popchnęła mnie w kierunku baru. – Kryspin, to jest Anna Markowska. Aniu, to Kryspin Garlicki, właściciel Czarnego Kota.
Podałam mu rękę i bąknęłam coś nieśmiało na powitanie. Przywitał się i od razu wręczył mi mokre naczynie.
– Kilka informacji na temat zasad pracy w Czarnym Kocie, moja droga koleżanko. Nie ma ćpania. Żadnego. Zioło też nie wchodzi w grę. Jeśli cię przyłapię, że nie nabijasz sprzedanego alkoholu na kasę, wylatujesz. Wynagrodzenie do łapy na koniec miesiąca, a napiwki do wspólnego podziału. Zrozumiano?
– Tak.
– No to super. Idę do siebie, mam sporo faktur do przejrzenia. Baśka, zajmij się koleżanką – polecił.
Z przesadną dokładnością zaczęłam polerować szkło. Kryspin zniknął w pokoiku, na którego drzwiach ktoś wydrapał scyzorykiem napis „Biuro”.
Basia podkręciła muzykę, która wydobywała się z zawieszonych pod sufitem głośników. Nie znałam ani zespołu, ani tytułu piosenki. Melodia przypominała łomot, a piosenkarka wrzeszczała jak ofiara wypadku samochodowego. Po jakimś czasie wychwyciłam jednak rytmiczne uderzenia perkusji, a z chaotycznego szarpania strun wyłoniło się całkiem interesujące brzmienie.
Stojąca na środku sali Basia zaczęła się obracać w szalonym tempie, strącając przy tym kilka pustych pojemników na serwetki. Patrzyłam, jak jej toporne buty obijają się o krzesełka. Roześmiana podała mi wypełniony worek na śmieci i ruchem głowy wskazała drzwi od strony zaplecza. Jej pogodny nastrój wyplewił ze mnie resztkę porannego niezadowolenia, więc i ja zaczęłam podrygiwać. W tanecznym rytmie pokonałam schody prowadzące do wyjścia z budynku i zgrabnym ruchem wrzuciłam worek do wielkiego kubła na śmieci. Pogratulowałam sobie celności, wznosząc ręce do nieba, i po raz pierwszy od dawna zaśmiałam się beztrosko. Czy własny głos może aż tak zaskoczyć? Najwyraźniej może, ponieważ odruchowo zakryłam usta dłonią, nieprzyzwyczajona do radosnego dźwięku.
Moje oczy mimowolnie spoczęły na czarnym, drogim samochodzie zaparkowanym naprzeciwko. Boczna szyba była nieco opuszczona i przez wąską szparę wydobywał się papierosowy dym. Poczułam dziwaczne mrowienie pełznące od karku wzdłuż pleców i smak krwi w ustach. Zażenowana faktem, że kierowca przyglądał się moim wyczynom, schroniłam się w budynku i zatamowałam krwawienie.
Przez kolejne godziny czyściłam stoliki, myłam naczynia i zamiatałam. Czułam radość. Po raz pierwszy od roku robiłam coś użytecznego, co odciągało moje myśli od szarości i depresji. Byłam potrzebna i to uczucie naładowało moje serce jak baterię. Klienci stopniowo zapełniali salę, a ja starałam się być choć trochę pomocna.
Niestety przygotowanie zwykłej wódki z colą zajmowało mi całą wieczność, a niecierpliwe pomruki klientów sprawiały, że byłam bardziej niezdarna niż zwykle. Dziewczyna siedząca przy barze klepnęła otwartą dłonią w drewniany blat i posłała mi nieprzyjemne spojrzenie.
– Szybciej, do cholery, chciałabym się czegoś napić w tym stuleciu! – Spojrzała na grupę swoich znajomych, którzy ociężale zaczęli szykować się do wyjścia.
Jeden z chłopaków podrzucił w górę kluczyki od samochodu. Sposób, w jaki się poruszał, jednoznacznie wskazywał, że wypił za dużo i nie powinien siadać za kierownicą.
– Marta, rusz się! Wychodzimy! – krzyknął do dziewczyny czekającej na drinka.
– Chwila, jeszcze chwila!
Przesunęłam wzrok na jej twarz i zamarłam przestraszona. W ciągu kilku sekund powietrze wokół dziewczyny zgęstniało, tworząc szarą, zabrudzoną aurę śmierci. Z taką siłą zacisnęłam dłonie, że szklanka z drinkiem pękła, a napój chlusnął na piersi zniecierpliwionej dziewczyny.
– Cholera jasna! – wrzasnęła na widok rozmiaru plamy.
Milczałam zahipnotyzowana upiorną wizją jej zgonu. Czułam silny zapach spalin, rozgrzanego metalu i krwi. Przez ułamek sekundy widziałam białe żebra, przebijające opaloną skórę klatki piersiowej.
– Idziesz czy nie?! – krzyknął znowu chłopak.
– Nie! Jedźcie sami – odpowiedziała i spojrzała na mnie z wyrzutem. – Dziś mam bardzo pechowy dzień.
Kiedy jej znajomi zniknęli za drzwiami, aura śmierci otaczająca dziewczynę po prostu wyparowała.
Sytuację postanowiła uratować Basia: wcisnęła mi do ręki miotełkę z szufelką i suchy ręcznik.
– Posprzątaj to – szepnęła i uśmiechnęła się do wściekłej klientki. – Dwa kolejne drinki na koszt firmy – powiedziała.
– Nie, dziękuję. Wolę umrzeć, niż czekać kolejną godzinę na coś do picia.
Zaśmiałam się histerycznie. Dziewczyna nie miała pojęcia, że śmierć czyhała na nią tuż za rogiem. Już zacierała swoje kościste dłonie, ale wystarczyła drobna zmiana planów i musiała obejść się smakiem. Niemal słyszałam, jak cmoka niezadowolona z powodu życia, które tak niespodziewanie pierzchło jej spod kosy.
Resztę wieczoru spędziłam na zmywaku, recytując szeptem inwokację z Pana Tadeusza. Tylko w taki sposób mogłam powstrzymać potok niespokojnych myśli. Nie chciałam ulegać własnemu szaleństwu, choć zaczynałam podejrzewać, że owa przypadłość może być swego rodzajem darem. Albo klątwą. Tak, klątwa to chyba lepsze określenie.
Do domu wróciłam nad ranem w towarzystwie Basi. Opowiadała coś z przejęciem i charakterystycznym dla siebie entuzjazmem. Nie słuchałam jej. Czułam się jak we śnie. Wszystko wydawało mi się obce, nierzeczywiste, a moja przyszłość nieprzewidywalna. Zatrzymałam się pod blokiem i pożegnałam koleżankę. Przez chwilę patrzyłam, jak znika w ciemnościach osiedlowej uliczki. Spojrzałam w niebo, które z wolna zaczęło przybierać stalowy odcień zapowiadający nadejście kolejnego pustego dnia.
Zrozumiałam, że niebawem wszystko ulegnie zmianie. Czeka mnie przełom, który bezpowrotnie odmieni całe moje życie. Widziałam to w twarzach obcych ludzi, wyczuwałam w powietrzu, które wdychałam do płuc. Jakby na potwierdzenie moich domysłów w oddali rozległ się chrapliwy szczek bezdomnego psa.
W mieszkaniu powitała mnie grobowa cisza. Babcia najwyraźniej spała, a jeśli nie, to nie zawracała sobie głowy, by zapytać, gdzie spędziłam cały dzień i noc.
Po szybkiej kąpieli wsunęłam się do łóżka i nakryłam głowę kołdrą.
***
W oknie jej mieszkania zgasło światło. Odpaliłem samochód z zamiarem powrotu do hotelu. Straciłem nadzieję na jakikolwiek odpoczynek tej nocy. Warszawa zatopiona we śnie wyglądała łagodnie i przejrzysto. Centrum pozbawione ludzkich postaci przypominało obcą krainę. Przez moment czułem się tak, jakbym w wyniku wielkiego kataklizmu pozostał na świecie sam. Dziwaczne uczucie trwało przez moment i znikło, w chwili gdy dojrzałem grupę zakapturzonych małolatów siedzących na przystanku. Pili beztrosko piwo, mając w głębokim poważaniu wszelkie nakazy i normy dorosłych. Moje dorastanie wyglądało zupełnie inaczej.
Zapaliłem papierosa i przyjrzałem się drobiazgom rozrzuconym na siedzeniu pasażera. Mały czarny portfel wypchany rachunkami i dokumentami, gumy do żucia o smaku coli, popsuta spinka do włosów, dwa długopisy, chusteczki higieniczne i próbka perfum o zapachu brzoskwiń. W torebce znalazłem też zdjęcie jakiegoś mężczyzny i gołębie piórko. Tyle razy przeglądałem te rzeczy w nadziei, że dowiem się czegoś więcej o ich właścicielce. Po czasie zdałem sobie sprawę, że lubię ich dotykać, a zwłaszcza wdychać woń tanich perfum.
Dzisiaj spędziłem przy niej cały dzień, licząc na to, że wreszcie będzie sama i uda mi się wpakować ją do samochodu bez świadków. Kiedy wreszcie nadarzyła się okazja, zwyczajnie zabrakło mi odwagi. Obserwując ją, zapominałem o całym świecie. Była jak anioł spętany więzami szarej rzeczywistości – piękna w swoim smutku. Przywołałem w pamięci barwę jej energii. Po wczytaniu się w jej duszę pozostało we mnie przedziwne odczucie. Być może jakiś poeta potrafiłby owo osobliwe wrażenie ubrać w słowa, mnie na myśl przychodziło tylko jedno. Spopielenie. Tak się właśnie czułem. Jakby pożar strawił wnętrze mojej duszy, pozostawiając głuchą pustkę. Nie sądziłem, że słowa proroctwa należy traktować tak dosłownie.
Skarciłem się w myślach za dziwaczne pragnienie wtulenia twarzy w jej włosy i napawania się ich zapachem. Niestety mój nieposłuszny umysł bawił się dalej, ignorując zalecenia rozsądku. Z chorą przyjemnością, która graniczyła z torturą, wyobraziłem sobie smak jej skóry i mój język wewnątrz jej ust. Ta wizja wstrząsnęła mną do tego stopnia, że niemal straciłem życie, wjechawszy wprost na betonowy słup przydrożnej latarni. W ostatniej chwili udało mi się wykonać skręt i ominąć przeszkodę dosłownie o centymetr.
Świadomość, że z godziny na godzinę ogarnia mnie coraz większa fascynacja, irytowała do granic możliwości. Nie miałem prawa do takich myśli. Gdybym spróbował zaspokoić ten żałosny głód, dopuściłbym się świętokradztwa. Czy mógłbym się okazać aż tak samolubny, by przez własny egoizm pozbawić świat ostatniej szansy na nowy początek? Podobnie jak innym Widzącym, zasiano w mojej głowie ziarno obsesji, której źródłem była mityczna Zapałka. Dusza spowita anielskim czystym ogniem. Castus Ignis.
Człowiek, który kiedyś nie miał twarzy, nabrał kolorów i kształtów. Pięknych kształtów czarnowłosej dziewczyny.
Zapominając o obowiązkach, budowałem scenariusz zdrady Organizacji, a nadzieja, jaka temu towarzyszyła, przyspieszała krążenie krwi. A gdybym tak zniknął, nie zawiadamiając nikogo, że ją znalazłem? Przekonałbym ją do ucieczki i do końca życia podziwiał jej światło. Byłaby tylko moja. Do diabła z resztą świata. Do diabła z boską sprawiedliwością.
Fala wściekłości przebiegła po moim ciele. Nie! Nie mogę tak po prostu dać się zmanipulować! Zrobię to, co do mnie należy, bez względu na pragnienia, bez względu na idiotyczną fascynację. Zachowam rozsądek...
Dziewczyna musi umrzeć.