Читать книгу Czysty ogień - Karolina Andrzejak - Страница 4
Uciekaj, póki możesz
ОглавлениеOtaczała mnie ciemność. Uniosłam głowę, szukając nieba i zawieszonych na nim gwiazd. Na próżno. Miałam wrażenie, że stoję gdzieś, gdzie nie istnieje czas, gdzie nie ma podziału na lądy i morza ani na dzień i noc. Chcąc zrozumieć ten stan, przywołałam wizję czystego płótna, niezapełnionego jeszcze wyobraźnią artysty. Czekałam więc spokojnie, mając świadomość, że każda mijająca sekunda mogła nie istnieć bądź trwać wieki.
Delikatne dotknięcie na policzkach wyrwało mnie z zamyślenia. Moją skórę rozświetlił blask bijący z głębi ciała. W tym ciepłym świetle dostrzegłam białe płatki, radośnie wirujące dokoła. Czyżby śnieg? Jedna z białych drobin opadła na moje ramię. Zaskoczona odkryłam swoją pomyłkę. Popiół. Biały i rozkosznie ciepły. Światło, którego byłam źródłem, powoli rozpraszało wszechobecną czerń.
Moje bose stopy zanurzone były w ciekłym ogniu. Nie sprawiało mi to bólu, wręcz przeciwnie. Receptory skóry uznały ten stan za zupełnie naturalny. Spojrzałam na swoje dłonie, chcąc się upewnić, że wciąż jestem człowiekiem. Pośrodku ich wnętrza błyszczały małe iskry. Przyglądałam się im zaciekawiona. Zaczęły kiełkować niczym nasiona, by po chwili zmienić się w dwa rozkwitłe płonące kwiaty.
Sygnał budzika zmącił gładką powierzchnię snu. Otworzyłam oczy i poczekałam, aż przebudzę się cała, do końca. Wyciągnęłam rękę, by wyłączyć urządzenie wysyłające komunikat o kolejnym poranku. Niechętnie zsunęłam ciepłą kołdrę i dotknęłam stopami podłogi. Przyjrzałam się swoim chudym nogom, zbierając w sobie siłę, by rozpocząć dzień. Z wysiłkiem podeszłam do okna. Nie pamiętałam już poranków, które witałam wypoczęta. Szarpnięciem odgarnęłam ciemnozieloną zasłonę. Białe światło błysnęło brutalnie, a drobiny kurzu zatańczyły wokół mojej twarzy. Słońce było już wysoko, roztaczało po okolicy ostry, czerwcowy blask. Odkrywało każdą bruzdę w szarości blokowiska.
Patrzyłam bez celu w tę szarą masę, by po chwili odwrócić się w stronę drzwi. Babcia, jeśli można tak nazwać tę kobietę, przygotowywała śniadanie. Zapach kawy rozpłynął się po mieszkaniu. Przypomniałam sobie o dzisiejszym zadaniu i konieczności wyjścia na zewnątrz. Westchnęłam i sięgnęłam po ubranie. Opuszczając pokój, nawet nie zerknęłam w stronę kuchni; nie chciałam rozmawiać ze staruszką.
W łazience poczułam się bezpieczniej. Pomieszczenie było małe, a większość przestrzeni wypełniała wielka terma na wodę. Spojrzałam w lekko przekrzywione lustro, niedbale przymocowane do ściany. Patrząc na swoje odbicie, po raz kolejny próbowałam zaakceptować świat, w którym się znalazłam. Świat zupełnie inny niż ten, w jakim żyłam rok temu. Pasma moich czarnych włosów zwisały smętnie, okalając smutną twarz. Obraz przeszłości wrócił, kłując w serce.
Czerwona łuna rozświetlająca noc i tumany dymu wpełzające między drzewa niczym palce piekielnego monstrum. Pamiętałam wszystko. Drażniący nozdrza zapach spalenizny. Nieopisany huk ognia. Moje bose stopy i czarne od sadzy dłonie. Strzępki popalonej piżamy łopoczące na wietrze niczym proporce. I ja. Wpatrzona w grzywy falujących płomieni, naelektryzowana mocą, pełna niezrozumiałej euforii. Czyjeś ręce odciągające mnie od ognia. Czyjś krzyk przepełniony paniką. Krwista czerwień uniformu ratownika medycznego, a później samotność. Nieopisana, bezgraniczna samotność.
Zapach spalenizny zagnieździł się w moim mózgu niczym nowotwór. Przyklękłam nad sedesem i opróżniłam żołądek z mizernej zawartości. Minęło kilka chwil, zanim wróciłam do równowagi.
Po wysuszeniu włosów i włożeniu ubrania wyjrzałam z łazienki. Rozglądałam się przez chwilę niczym przestraszone zwierzę. Z ulgą zauważyłam, że kuchnia jest pusta, i pospiesznie ruszyłam w stronę lodówki.
– Pamiętasz, że jedziesz na tę rozmowę o pracę?
Głos stojącej za mną staruszki był pełen dezaprobaty. Westchnęłam nerwowo, zaniepokojona jej zainteresowaniem.
– Tak, pamiętam – odpowiedziałam.
– Na którą godzinę?
Odwróciłam się powoli. Miała na sobie białą, starannie wyprasowaną bluzkę i spódnicę do połowy łydki. Jej kostki były wyraźnie opuchnięte.
– Na dziewiątą trzydzieści... babciu. – Ostatnie słowo ledwo przeszło mi przez gardło.
Jej surowe spojrzenie emanowało złością i odrazą. Te emocje wymierzone były we mnie niczym ostrza noży. Babka przy każdej nadarzającej się okazji powtarzała, że wdałam się w swoją matkę; że oprócz wyglądu odziedziczyłam po niej złośliwy, samolubny charakter. Nie znosiłam tych porównań, nie chciałam być taka jak matka.
Pamiętam styczniowy wieczór, kiedy widziałam ją po raz ostatni. Powiedziała, że wychodzi do sklepu. Nie zauważyłam dwóch walizek stojących pod drzwiami wyjściowymi. Do tej pory nie wiem, gdzie wyjechała. Bałam się zapytać ojca, który bardzo przeżył ich rozstanie. Rozwód i wszystko, co dotyczyło matki, stanowiło w naszej nielicznej rodzinie temat tabu. Na moje nieszczęście, dorastając, zaczęłam bardzo ją przypominać i mimowolnie stałam się celem ataków ze strony babki, która w byłej synowej widziała źródło wszystkich życiowych niepowodzeń syna. Dzisiaj znowu poczułam to, co prześladowało mnie od miesiąca. Zgęstniałe, lepkie powietrze otaczało zgarbioną postać kobiety niczym macki trującego bluszczu. Ta sama znajoma aura zepsucia, która kiedyś pojawiła się wokół mojego ojca i siostry. Upiorna zapowiedź tego, co niebawem nastąpi. Tego, co kiedyś rozbiło moje życie na kawałki. Wizytówka zbliżającej się śmierci, która w przypadku babki nadejdzie pod postacią choroby nowotworowej. Niemal czułam zapach morderczych komórek namnażających się w jej organizmie, siejących spustoszenie i ból.
– Wreszcie szukasz jakiegoś zajęcia. Brak mi już do ciebie siły. – Głos miała skrzekliwy, pełen pogardy. Znosiłam to jednak, bo bałam się samotności, która niestety była mi pisana.
– Pójdę już, nie chcę się spóźnić. – Minęłam ją ostrożnie, starając się uniknąć kontaktu z chorym ciałem.
Poranne powietrze pachniało skoszoną trawą i miejskim smogiem. Wspaniała woń dla takiego mieszczucha jak ja. Spojrzałam w niebo, pozwalając, by promienie słońca pogłaskały moją twarz. Odetchnęłam zrelaksowana, napawając się spokojem poranka. Na przystanek szłam powoli, wpatrując się w chodnik usłany niedopałkami papierosów. Szarość betonu była hipnotyzująca i przyjemnie monotonna.
Moją uwagę przyciągnął nieruchomy gołąb, który przycupnął przy krawężniku. Jego czerwone oczy sprawiały wrażenie zapadniętych w głąb czaszki. Powietrze wokół zwierzęcia przybrało kolor mętnej wody. Tylko ja widziałam tę zmianę. Nieliczni przechodnie przemykali obok, ignorując zdychające zwierzę. Zatrzymałam się na chwilę, obserwując postępujący proces śmierci. Niezwykły widok.
Niewielkim opierzonym ciałem wstrząsnął ledwo zauważalny dreszcz. Oczy gołębia zapłonęły srebrzyście, jakby wewnątrz małej główki rozbłysła żarówka. Słaba ptasia pierś opadła bezradnie w ciężkim westchnieniu, uwalniając resztki życiowej energii. Połyskujące bielą życie uleciało ku górze jak dym wypalonej zapałki. W martwych oczach nie było już światła, a skrzydła opadły na boki, przybierając kształt rozłożonych japońskich wachlarzy. Nachyliłam się ostrożnie, dziwnie zafascynowana. Była w tej scenie dramaturgia i tajemnica, którą pragnęłam poznać. Miałam świadomość, że dziwne wizje to oznaka jakiegoś umysłowego zaburzenia, ale z drugiej strony, czy wariat, który ma świadomość swojego szaleństwa, nadal jest wariatem? Bez względu na przyczynę wiedziałam, że skazano mnie na życie o smaku psychotropów i pogodziłam się z tym.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk rowerowego dzwonka. Resztę drogi przebiegłam. Jazda metrem zajęłaby chwilę, ale zdecydowałam się na autobus. Był początek wakacji, dlatego nie martwiła mnie wizja kilometrowych korków. Dostrzegłam wysłużonego ikarusa czekającego na pętli; silnik odpalił, wyrzucając za siebie tuman ciemnych spalin.
Stanęłam wśród nielicznych pasażerów. Mimo pięknej pogody większość posępnie spoglądała w okna. Po niespełna dwudziestu minutach byłam na miejscu.
Rozejrzałam się po tętniącym życiem centrum. Pałac Kultury i Nauki na tle letniego miasta wyglądał jak szary wycinek z gazety wciśnięty między kolorowe zdjęcia. Mimo swojej brzydoty wczepił się w otoczenie jak uporczywy kleszcz, który nie daje się usunąć. Patrzyłam na niego w zamyśleniu, dopóki nie poczułam spływającej z nosa krwi.
***
Stałem pośród przechadzających się ludzi z przymkniętymi oczami. Szukałem. Przez zamknięte powieki docierały do mnie błyski energii przechodniów. Wczytywanie nie było łatwą sztuką, ale po kilku latach treningu przychodziło mi to z przyjemną lekkością. Paradoksalnie udawało się tylko wtedy, gdy zamykałem oczy.
Po chwili pełnej żelaznego skupienia z ciemności wyłaniały się szare majaki ludzkich ciał. Nie miały one dla mnie żadnej wartości; ot, powłoki, prymitywne naczynia z mięśni i kości. O wiele cenniejsze było wypływające z nich światło. Ludzka dusza, złożona ze świetlistych błysków, tworzyła unikalną mozaikę życia. Niepowtarzalną i niezastąpioną.
Sporadycznie miałem okazję wczytywać się w energię istot niebędących ludźmi. Za każdym razem wyczuwały moje spojrzenie, przystawały zaciekawione i obserwowały mnie przez krótką chwilę. Jakkolwiek bym je nazwał, pochodziły z zupełnie innego świata, który dla mnie pozostanie zagadką, przynajmniej aż do śmierci.
Najczęściej na swojej drodze spotykałem upadłych. Zwykli ludzie nazywali ich diabłami, czortami, złem wcielonym. Istniało wiele słów określających tę samą istotę. Nazwy, wciśnięte w wąskie ramy stereotypów i różnych religii, nie oddawały całej prawdy na temat ich charakteru. Bez wątpienia jednak istoty te były złe, jakkolwiek zło rozumieć... Zadziwiało mnie, z jaką swobodą poruszały się w ludzkim świecie. W jednej chwili spoglądałem na chłopca czytającego japoński komiks, w drugiej patrzyłem na postać spowitą w czarną zgęstniałą energię, mieniącą się niczym plama oleju w słońcu. Obserwowanie ich było równie przerażające, co fascynujące. Im piękniejsza była ludzka powłoka, którą dany upadły przybierał, tym potężniejsza i straszniejsza spowijała ją ciemność.
Anioły spotykałem znacznie rzadziej. Ich blask – miękki i delikatny niczym płomień świecy – przeszywał na wskroś moje serce, łagodził ból egzystencji, w którym tonąłem od dwudziestu pięciu lat. Nigdy nie zapomnę uśmiechu, jaki posłał mi anioł podróżujący francuskim metrem pod postacią niedołężnej kobiety. Był to grymas, jaki gości na twarzy osoby pogodzonej z porażką, śmiertelną chorobą bądź nieodwracalną stratą. Uśmiech pełen smutku.
Z żadną z tych istot nigdy nie rozmawiałem. Istniały dwa powody, dla których tego nie robiłem. Po pierwsze, zabraniał tego rozkaz samego Przewodniczącego Organizacji. Nasza szlachetna, święta misja musiała pozostać tajemnicą. Po drugie, bałem się tak bezpośredniego kontaktu z czymś, czego do końca nie pojmowałem, mimo że tak wiele czasu poświęcałem na studiowanie Pisma Świętego, Koranu i Tory. Upadli byli groźni i kto wie, jak taka rozmowa mogłaby się dla mnie skończyć. W przypadku aniołów odczuwałem wstyd. Onieśmielało mnie ich spojrzenie przepełnione nieskończonym dobrem. Po czymś takim trudno zaakceptować siebie jako człowieka – niedoskonałego i pełnego wad.
Dzisiaj z męczącą wręcz uwagą starałem się nie przeoczyć żadnej anomalii. Szare ciała otoczone tęczowymi barwami mijały mnie obojętnie, nieświadome mojej ingerencji. Zachłannie zgłębiałem się w przepływającą esencję, gdy niespodziewanie poczułem palące ciepło. Z zamkniętymi oczami zwróciłem twarz w kierunku źródła energii. Moc magnetyzmu, z jakim mnie przyciągnęło, sprawiła, że zgromadzone w płucach powietrze uleciało w ciągu ułamka sekundy. Zachwiałem się na nogach jak nieporadny starzec.
Szary człekokształtny cień otaczała energia pełna ognia. Nigdy nie widziałem podobnej mocy. Wczytałem się głębiej, nie wierząc własnemu szczęściu. Palące pieczenie rozlało się po skórze całej twarzy – zupełnie jakbym stał pośrodku burzy piaskowej.
Gdyby nie Janusz, który chwycił mnie pod ramię, upadłbym na kolana. Oszołomiony, otworzyłem oczy, lokalizując człowieka, którego nie spodziewałem się kiedykolwiek znaleźć. Dziewczyna. Wyglądała na niespełna dwadzieścia lat. Ubrana była w brzydką granatową spódnicę i niewyprasowaną białą koszulę. Jej drobną, z pozoru zwyczajną twarz otaczała burza czarnych włosów. Poniżej prawego oka, na środku policzka, miała mały pieprzyk, który zakłócał harmonijną bladość cery. Uważny obserwator wyczytałby z jej twarzy łagodne usposobienie i skłonność do melancholii. Nie mogłem uwierzyć, że stoi tak blisko, nieświadoma swojej niepowtarzalności. Magia jej duszy niemal prześwitywała przez białą skórę, nadając całej postaci dziewczyny wygląd złotego witraża.
Patrzyłem, jak szuka czegoś w torebce, przyciskając wierzch dłoni do twarzy. Wydobytą chusteczkę higieniczną przytknęła do nosa, tamując obfite krwawienie. Odważyłem się zrobić pierwszy krok w jej kierunku. Ręce i kolana trzęsły mi się z przejęcia. Niemożliwe, niemożliwe, powtarzałem w myślach.
Na mój widok w jej szarych oczach błysnął niepokój. W tej jednej chwili, gdy nasze spojrzenia się spotkały, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Otaczający nas ludzie zamarli w pół kroku. Ucichł szum ruchliwej ulicy. Targana niespokojnym wiatrem foliowa torba zawisła w powietrzu. Barwy kiczowatych billboardów zbladły, jakby cały ich kolor skupił się na dziewczynie. Tak zwyczajna, w brzydkim ubraniu, stała się dla mnie wszystkim. Moje serce dudniło coraz szybciej i szybciej napędzane adrenaliną.
Wszystkie moje obawy, rezygnację i zmęczenie zmiażdżyła najzwyklejsza w świecie satysfakcja. To ja ją odnalazłem. Najmłodszy z Widzących. Chłonąłem widok jej zdziwionej twarzy. Była niczym zagubiony płomień pośród oceanu ciemności. Niepasujący kawałek układanki. Zmierzałem w jej stronę jak zauroczona ćma na spotkanie upragnionego ognia. Gdzieś w głębi mojej samotności zakiełkowało ziarno uczucia i widziałem, że już nigdy nie zdołam go z siebie wyrwać.
***
Szli w moją stronę. Ten groźniejszy wyglądał na grubo ponad trzydzieści lat. Miał niedźwiedzią posturę, starannie ogoloną głowę i upiorne, różnokolorowe oczy. Przypominał ochroniarza pilnującego zdziczałych kiboli na ligowych meczach piłki nożnej. Młodszy z dwójki miał niedbale ostrzyżone, naturalnie popielate włosy. Jego szyję tuż pod prawym policzkiem zdobił czarny tatuaż. Ostre, na pozór europejskie rysy twarzy skrywały ślad egzotyki, a złotobrązowa karnacja intrygująco kontrastowała z kolorem włosów. Nie wyglądał na bandytę, ale coś w sposobie, w jaki układał usta, napawało mnie lękiem, a ciemne oczy zdradzały bezwzględny charakter.
Powoli i niezdarnie cofnęłam się kilka kroków. Chłopak zaczerpnął gwałtownie powietrza, zdawszy sobie sprawę, że zamierzam uciec. Ten większy przechylił głowę jak drapieżnik oceniający swoją ofiarę. Nie czekając na rozwój sytuacji, zerwałam się do biegu. Młodszy bez zastanowienia ruszył za mną. Dawałam z siebie wszystko, mocno wyciągając nogi. Minęłam przystanek autobusowy, na którym wysiadłam, i dobiegłam do ruchliwego ronda. Chłopak z pewnością był szybszy, ale przechodnie krążący po centrum uniemożliwiali mu skrócenie dystansu. Odwróciwszy się przez ramię, zobaczyłam, jak potrąca mężczyznę czytającego gazetę i w ostatniej chwili wymija pędzącego rowerzystę. Zbiegłam po schodach do przejścia podziemnego. Mijając prowizoryczne sklepiki i barwnie oświetlone salony gier, niezgrabnie kluczyłam między stojącymi na mojej drodze ludźmi. Przeklinałam w duchu śliskie podeszwy kupionych na wyprzedaży butów. Ze zmęczenia wirowało mi w głowie, ale nie mogłam przystanąć. Niemal czułam na plecach oddech nieznajomego. Wpadłam w grupę osób stojących przed bramkami do metra i łokciami zaczęłam torować sobie drogę.
– Jest kolejka, do cholery! – krzyknął ktoś zirytowany.
Drżącą dłonią wepchnęłam bilet do czytnika. Miałam wrażenie, że minęły wieki, zanim zwolniła się blokada bramki. Zbiegając na peron, usłyszałam świst podjeżdżającego pociągu. Wcisnęłam się między pasażerów, dysząc ciężko. Ludzie byli upchani niczym sardynki w puszce, dlatego stałam tuż przy drzwiach. Czekałam na sygnał oznaczający odjazd. Ze stresu i wysiłku zrobiło mi się niedobrze.
Niespodziewanie czyjaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu w żelaznym uchwycie. Ktoś brutalnie pociągnął mnie w stronę peronu. Otworzyłam szeroko oczy i pisnęłam histerycznie. Szukając ratunku, złapałam metalową poręcz. Ludzie wokół patrzyli na mnie zdezorientowani. Jakaś kobieta zaczęła okładać gazetą trzymającą mnie dłoń. Na sygnał zatrzaskujących się drzwi napastnik cofnął rękę, zrywając mi z ramienia torebkę. Spojrzałam na niego przez dzielącą nas szybę. Gwałtownie, ze złością uderzył w nią pięścią. Na ten gest skuliłam się przerażona. Pociąg ruszył powoli, a nieznajomy zrobił jeszcze kilka kroków, wpatrując się we mnie intensywnie. Wyciągnął ku górze palec i wskazał nim moją twarz. Pociąg jechał coraz szybciej i po chwili za szybą migała jedynie ciemność tunelu.
– Chuligan! – krzyknęła kobieta, która mi pomogła. – Powinna pani iść na policję. Ukradł pani torebkę! Nawet o tej porze nie można czuć się bezpiecznie! Skandal.
Incydent komentowali niemal wszyscy pasażerowie wagonu. Nie wsłuchiwałam się w ich słowa. Odwróciłam się do mroku migającego za drzwiami pędzącego wagonu. W głowie miałam spojrzenie chłopaka. Był wściekły, że pozwolił mi uciec. Czym go sprowokowałam? Przecież byłam nikim. Objęłam odruchowo własne ramiona, chcąc pocieszyć samą siebie. W tej chwili beznadzieja mojego życia wydała mi się bardziej nieznośna niż kiedykolwiek.