Читать книгу Krótka książka o miłości - Karolina Korwin Piotrowska - Страница 9
ОглавлениеMam dziewięć lat. To mój pierwszy samodzielny wypad do kina. Jestem bardzo wysoka jak na swój wiek, wyglądam „staro”, więc łatwo oszukać obsługę, że mam skończone dwanaście lat. Idę na Gwiezdne wojny do Ochoty. Teraz jest tam teatr, a wtedy było fajne kino. Niedaleko mojego domu. Ten film to podobno fajna kolorowa bajka. Idealna na tak ważny, samodzielny wypad. Sama jadę tramwajem, dokładnie odliczam, na którym przystanku wysiąść. Ten moment, kiedy kupuję bilet, cała w strachu, że ktoś jednak mnie zapyta, ile mam lat, i nie pozwoli wejść na salę. Udało się. Chowam bilet w spoconych z emocji dłoniach. Te przywileje wysokiego wzrostu. I wyglądania „staro”. Aż dziw mnie dziś bierze, że kiedyś z premedytacją dodawałam sobie lat.
To zabawne, ale wciąż pamiętam, że miałam wtedy na nogach całkiem nowe chińskie tenisówki. Białe. Czyściutkie. Pamiętacie te białe tenisówki, które były szczytem marzeń, kupowane w sportowych sklepach, jeśli człowiek miał szczęście i zdążył, kiedy coś „rzucili”? Właśnie takie tenisówki miałam. Szybko się rozpadały, brudziły jak diabli, ale były marzeniem wielu dziewczynek, w tych pozornie zabawnych i dzisiaj wspominanych z nostalgią latach komunizmu. Miałam też na sobie stanowczo za dużą kurtkę, którą mama kupiła mi na bazarze z ciuchami. Rzadko wtedy miało się coś we właściwym rozmiarze. Zapobiegliwe matki kupowały dla potomstwa gdzie się dało za duże ubrania. Żeby „rosły” razem z dzieckiem. A kupując ciuchy z paczek, brało się, co wpadło w ręce, bez żadnego kręcenia nosem. Tę szpanerską kurtkę nosiłam długie lata, była dżinsowa i miała zagraniczne naszywki. Przecież na wyjście do kina musiałam się ładnie i modnie ubrać.
Sala kinowa, numerowane miejsca i niewygodny fotel. To cudowne, że kiedy dzieją się w naszym życiu ważne rzeczy, nie zdajemy sobie sprawy z ich epokowego znaczenia. Nie reżyserujemy nic. Ale potem, po latach, nagle do nas dociera, że „działa się historia”. To był ten moment. Przed filmem leciała kronika filmowa. Dzisiaj zamiast tego są nudne i męczące reklamy, wtedy przed każdym seansem widzowie oglądali zbiór wydarzeń z ostatnich tygodni, z Polski i ze świata. A potem TEN moment. „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…”. Nawet dzisiaj, gdy widzę ten napis na ekranie, a potem słyszę pierwsze akordy muzyki skomponowanej przez Johna Williamsa, ciarki mnie przechodzą. Podczas projekcji wersji cyfrowej filmu, na specjalnym pokazie w Sali Kongresowej w latach dziewięćdziesiątych, miałam łzy w oczach, kiedy rozbrzmiała muzyka. Znowu byłam małą dziewczynką.
Wtedy, dla pyskatej smarkuli, obdarzonej nawet zbyt bogatą wyobraźnią, na co narzekali i rodzice, i nauczyciele, to było jak wymarzony początek bajki. Logo Gwiezdnych wojen i zarys historii, która zaraz się zacznie. Ciary. Genialna muzyka. A potem coś, co zdefiniowało moje dzieciństwo i zapoczątkowało miłość do oglądania filmów w ciemnej sali. Ten moment, kiedy przy dźwiękach wówczas ogłuszającej muzyki, znad mojej głowy, zza moich pleców, nadlatuje ogromny statek Imperium. Takich chwil nie zapomina się nigdy. Takie, wcale nie przesadzam, momenty definiują nas na zawsze. Wtedy właśnie zakochałam się w kinie.
Bo zobaczyłam coś, czego nawet ja, dziewczynka z ponadnormatywną i nieposkromioną wyobraźnią, wyobrazić sobie nie mogłam. To było cudowne. To, i cudne dwa roboty, z R2-D2 na czele (marzyłam, żeby mieć taką figurkę do zabawy), szacowny Ben Kenobi, ta chwila, kiedy pierwszy raz zobaczyłam na ekranie miecz świetlny i Lorda Vadera albo usłyszałam zdanie o przejściu na złą stronę mocy. Ten niezapomniany moment, gdy widzę po raz pierwszy Hana Solo… Wiele lat później dane mi było przeprowadzić wywiad z Harrisonem Fordem i opowiedziałam mu oczywiście, jakim był dla mnie w dzieciństwie wielkim bohaterem, bo zawsze lubiłam niegrzecznych chłopców.
Takie chwile można mnożyć. Mówiąc górnolotnie (może zbyt górnolotnie, jak na tekst o Gwiezdnych wojnach), wyszłam z kina innym człowiekiem, ale z tego, co się na sali kinowej wydarzyło, zdałam sobie sprawę parę dobrych lat później, kiedy z filmem związałam swoje życie na poważnie.
Pamiętam, że w domu opowiadałam do upadłego o zabawnym robocie, który był jak wielkanocne jajko, wydawał z siebie dziwne i zabawne dźwięki, i o tym, że były miecze świetlne, Lord Vader w masce i z dziwnym głosem i że widziałam coś niesamowitego. Nie znalazłam zrozumienia. Moja biedna matka uważała, że zmyślam. Koloryzuję. Jak zwykle. Po latach zobaczyła wreszcie ten film na DVD i zapytała tylko: „Ale o co ten dym?”. Cóż, ta straszliwa różnica pokoleń.
Kiedy więc ktoś w moim towarzystwie ostentacyjnie podśmiewa się ze słabości niektórych do mieczy świetlnych, maski Vadera czy figurek robotów stojących na biurkach u zacnych krawaciarzy, myślę sobie, że miałam cudowne dzieciństwo, choćby dlatego, że obejrzałam w odpowiednim momencie Gwiezdne wojny właśnie. Że ten film mnie określił, bez przesady, na całe życie. I cholernie się z tego cieszę.
Znam dorosłych ludzi, którzy mają w domu, w szafie między eleganckimi garniturami, schowany miecz świetlny albo replikę hełmu Lorda Vadera. Serio. Nie dziwię się. Trzymałam w ręku miecz świetlny i wiem, że daje moc. A teraz nazwijcie mnie idiotką.
Oglądałam ten film całą masę razy. I co? Za każdym razem siedzę zapatrzona, pełna wrażeń, z obudzonym we wnętrzu dzieckiem, które ten film kocha.
To pierwszy film, po którym, do czego dzisiaj przywykliśmy, zrobiono całą masę zabawek, gadżetów, gier – Lucas wcześnie odkrył, że widzowie marzą, by mieć coś z tego, co widzieli na ekranie u siebie w domu. To może być plakat, koszulka albo miecz świetlny. I zarabia się na tym ogromne pieniądze. Zresztą Lucas prawa do wszelkich gadżetów dostał od studia bez najmniejszego problemu. Podobno 20th Century Fox do dzisiaj pluje sobie w brodę. Słusznie. Ten film był przełomowy z wielu powodów – średnia wieku ludzi pracujących na planie, przy efektach specjalnych i dekoracjach, inżynierów i animatorów, wynosiła według Lucasa jakieś dwadzieścia cztery lata. Niewielu z branży wierzyło w ten film. Po pierwszej projekcji, dla producentów i kolegów, Lucas został schłostany, tylko Spielbergowi się podobało. Nic dziwnego, on też ma duszę dzieciaka. Lucas po pokazie był załamany, chorował na astmę, miał wszystkiego dosyć i niemal się poddał. Znowu żałował, że nie robi pornosów – „zero problemów z plenerami, jak ci się pokój nie podoba, wynajmujesz inny”.
Gwiezdne wojny to również fenomen w kontekście liczby (oraz jakości) napisanych na jego temat książek i naukowych opracowań. Interpretacje są przeróżne, od chrześcijańskiej, poprzez metafizyczne, po new age. Dla każdego coś miłego. Czy radzę to czytać? Jak ktoś chce, proszę bardzo. Ale sam film jest sto razy lepszy niż kolejna jego interpretacja, o której nie ma pojęcia sam Lucas. Wierzcie mi.
To prosta historia: jest chłopak obdarzony wielką mocą, z której nie zdaje sobie sprawy, jest wysoko urodzona dziewczyna w potrzebie i jest Mistrz, który naprowadzi chłopaka na właściwą drogę. Dziewczyna zostanie uratowana przy pomocy pewnego brutala, mimo zakusów złych mocy. Ale złe moce nie powiedziały ostatniego słowa. Schemat, który wszyscy znają, został ubrany w kostium science fiction. I świat oszalał.
Ta obsada… Wejść do historii kina, stać się legendą po jednym „zaledwie” filmie. Im się to udało.
Mark Hamill, dzięki roli Luke’a Skywalkera stał się idolem dekady. Serio. To były czasy, kiedy jeden film kreował gwiazdy pokoleniowe, do tego globalne. Gwiazdor oper mydlanych wszedł tą jedną rolą do historii filmu. Prawdziwy szczęściarz, choć za wiele szczęścia na planie filmów, w których grał, nie miał, na drodze zresztą też – w wyniku wypadków, jakim uległ, musiał poddać się wielu operacjom plastycznym. I teraz jego wygląd nie jest już dziełem natury, ale skalpela chirurga. Dobrze, że nie trafił na partacza.
Carrie Fisher zawdzięcza filmowi sławę i nałogi oraz depresję. Opisała to wszystko dokładnie w swoich książkach. Córka aktorów, Eddiego Fishera i Debbie Reynolds, wychowana w Hollywood, znała ten biznes od podszewki, co jednak nie uchroniło jej przed klęską. Zagrała w Gwiezdnych wojnach po castingu, choć do roli brano pod uwagę raczej Sissy Spacek i Jodie Foster. Leę grała aż w trzech częściach sagi i jest to najbardziej znana jej rola. Znacznie lepiej niż aktorka sprawdziła się natomiast jako pisarka. Jej autobiograficzna, opowiadająca o rywalizacji między matką i córką, książka Pocztówki znad krawędzi (1987) stała się światowym bestsellerem. W świetnym filmie pod tym samym tytułem zagrały Meryl Streep i Shirley MacLaine (1990). W sumie Fischer napisała kilka powieści, jest też ambasadorem ludzi chorujących na chorobę dwubiegunową, na którą cierpi od lat; jest jedną z tych znanych osób, które z klasą i mądrością opowiadają innym o swojej chorobie.
Harrison Ford… Jak ja się w nim kochałam! I zostało mi do dzisiaj. Pospolity rzezimieszek, doskonały pilot, niezły spryciarz lubiący alkohol, panienki i nudę. No i pieniądze, bo przynajmniej na początku pomaga Luke’owi wyłącznie dla kasy. Taki jest Han Solo. Żywy dowód na to, że zawsze najbardziej kochamy słodkich brutali. Gdyby nie ten film, pewnie bardziej znany byłby jako stolarz, ale przyjaźń z Lucasem miała swoje wymagania. Bowiem to Lucas postawił na niego już parę lat wcześniej, dając mu rolę w Amerykańskim graffiti. Rola Hana Solo uczyniła z Forda megagwiazdę, choć podobno, relacje na ten temat są różne, wahał się ją przyjąć. Wtedy nikt nie traktował poważnie filmów science fiction. To nie była żyła złota. Jeszcze. Seriale telewizyjne pokazujące superbohaterów science fiction były idealną szufladką, z której grający tych bohaterów aktorzy nie mogli się wydostać do końca życia. Ford bardzo się tego bał. Ale Lucas, który miał na niego, jak widać, dobry wpływ, przekonał kumpla. I dobrze. Podobno Ford po zagraniu w Powrocie Jedi prosił, aby uśmiercono jego bohatera, ale Lucas stanowczo odmówił. W sumie Ford zagrał w czterech częściach sagi, w tym w ostatniej, której premiera przewidziana jest na grudzień 2015 roku. Ze zwiastuna wiemy, że jego niebieskie oczy lśnią tak samo, jak w roku 1977.
Na koniec Obi-Wan Kenobi, czyli Alec Guinness, jeden z tytanów światowego aktorstwa, stawiany w jednym rzędzie obok Laurence’a Oliviera i Johna Gielguda. Tutaj jako nauczyciel Luke’a, jego przewodnik, mentor. Trzeba przyznać, że kiedy się to ogląda, widać lekką różnicę klasy i poziomu w graniu. No, ale poza Guinnessem na planie przeważali młodzi, aspirujący do sławy aktorzy. On był tam jak wzór metra. Mogli go tylko podziwiać.
No i Chewbacca, którego podobno inspiracją był pies Lucasa o imieniu Indiana. Cokolwiek to było, było wielkie, urocze i obdarzone ogromnym wdziękiem.
Pamiętacie te teksty?
Drogi naszych losów rozchodzą się. Moc będzie z tobą już na zawsze!
Obi-Wan Kenobi
Wspaniała dziewczyna! Mam ochotę ją zabić, ale zaczyna mi się podobać!
Han Solo
Użyj Mocy, Luke.
Obi-Wan Kenobi
A ten dialog?
Księżniczka Leia Organa: To nie koniec.
Han Solo: Dla mnie tak, siostro. Nie służę ani rewolucji, ani tobie. Robię to dla pieniędzy.
Luke Skywalker: Wiedziałem, że wrócisz!
Han Solo: Też chcę wejść do historii!
Luke Skywalker: Więc nie tylko pieniądze?
Sto dwadzieścia jeden minut czystej radości.
Sto dwadzieścia jeden minut, które zmieniły kino i sposób jego sprzedaży.